Lista grzechów Viktora Orbána
Węgrzy są już zmęczeni nieustającą wojną swojego premiera i jego ekipy. Fidesz walczy z lewicą, z Unią Europejską, z bankami, sieciami handlowymi... - pisze publicysta „Rzeczpospolitej".
Po południu 6 grudnia na budapeszteńskim placu Palatyna Józsefa zbiera się kilkusetosobowy tłum demonstrantów. To zapowiedziana kilka dni wcześniej demonstracja pracowników sfery budżetowej. Na transparentach hasła: „Żądamy godnego życia", „Dość niesprawiedliwości", ktoś pojawił się z flagą polskiej „Solidarności". Na podium aktywiści związkowi, którzy z okazji mikołajek przynieśli „prezenty" dla rządu - rózgi i listy pretensji. Wykrzykują do mikrofonu, że dość już postępującej pauperyzacji i zastraszania pracowników. Najdziwniej brzmi hasło: „Żądamy przywrócenia poziomu życia z 2008 roku!".
?Orban powinien okiełznać swoich podwładnych i zrozumieć, iż czas rewolucyjnej euforii już minął
Demonstracja nie jest zbyt liczna. Na pobliskim placu Vörösmartyego na tradycyjnym kiermaszu adwentowym bawi się znacznie większy kolorowy tłum. - Poza pierwszą wielką demonstracją przeciwko wprowadzeniu podatku internetowego protesty uliczne w ostatnim okresie nie były tłumne - tłumaczy socjolog z Węgierskiej Akademii Nauk prof. Tamás Pál. - To, co powinno niepokoić rząd, to jednak nie rozmiary, ale częstotliwość protestów. Najwyraźniej coś się w ludziach przełamało. Wyniki ostatnich sondaży są alarmujące.
Samobójcze gole
W ciągu zaledwie miesiąca odbyło się sześć demonstracji, a już zapowiedziane są kolejne. W poniedziałek protestowali kierowcy, których oburzył plan wprowadzenia opłat za korzystanie z odcinków obwodnicy wokół Budapesztu, służącej kilkudziesięciu tysiącom ludzi jako trasa dojazdu do pracy. Na wtorek ?dużą akcję zapowiedzieli znów związkowcy.
Tarki, Ipsos i Median - największe węgierskie instytuty badania opinii publicznej - zgodnie wykazują zjawisko, którego nie widziano na Węgrzech od początku transformacji - partia rządząca utraciła w ciągu zaledwie dwóch miesięcy od pewnie wygranych wyborów 12 pkt proc. poparcia. To oznacza, że w 10-milionowym kraju od Fideszu odwróciło się 800 tys. wyborców.
Moi rozmówcy reprezentujący całą skalę węgierskiej polityki, od prawa do lewa, zgodnie podkreślają, że erozję poparcia dla siebie wywołali głównie sami przywódcy Fideszu. Ani jeden z nich nie zanotował wzrostu popularności. Nawet Viktora Orbána pozytywnie ocenia tylko 32 proc. Węgrów, podczas gdy jeszcze na początku października cieszył się zaufaniem 48 proc. wyborców.
Niewątpliwym powodem do niepokoju jest też dla Fideszu fakt, że dotychczasowa opozycja wcale nie zyskuje na spadku popularności rządzących, a kierownictwa protestów nie zdołała przejąć lewica. To oznacza, że ludzie mają dość całej klasy politycznej, a październikowy wybuch niezadowolenia był w dużej mierze spontaniczny. Hasłem okazał się podatek internetowy - coś, co zmobilizowało młodych, dotychczas politycznie obojętnych ludzi. Ale równie dobrze mogło to być coś innego.
Pytani o przyczyny nagłej zmiany analitycy i dziennikarze wymieniają listę grzechów partii, która w 2010 r. zdobywała władzę w atmosferze narodowej euforii, obiecując odrodzenie państwa zrujnowanego przez skorumpowanych i nieudolnych polityków lewicy. Wspólnym mianownikiem błędów, które zemściły się niedługo po kolejnych wygranych wyborach, okazuje się jedno kluczowe pojęcie: arogancja partii władzy.
- Zawsze popierałem Fidesz, ale tym razem nie głosowałem na nich - mówi znany ze zdecydowanie prawicowych sympatii dziennikarz. - Nie żebym dostrzegł lepsze ugrupowanie, ale nie chciałem, by znowu uzyskali większość dwóch trzecich, która ich ośmiela do strzelania sobie coraz to nowych samobójczych goli.
Afery młodych wilków
Znany politolog Gábor Török jedną z przyczyn niekorzystnych tendencji dostrzega w pojawieniu się wokół Viktora Orbána całej plejady nowych polityków. Jego starzy towarzysze partyjni, z którymi jeszcze w latach 80. budował zręby Fideszu, odsunęli się (albo zostali odsunięci) na dalszy plan. Pierwsze skrzypce grają dziś ludzie młodsi od nich o dziesięć, 15 lat. Tacy jak szef kancelarii premiera János Lázár, szef frakcji Fideszu w parlamencie Antal Rogán albo minister spraw zagranicznych Péter Szíjjartó. To młode wilki. Politykę traktują jak inwestycję i chcą widzieć płynące z niej korzyści.
Tyle że przepływ owych „korzyści" do kieszeni polityków dostrzegli w ostatnim czasie także wyborcy. Nie ma prawie tygodnia, by w mediach nie wypłynęła jakaś zalatująca korupcją afera. Oto Szíjjártó kupuje luksusową willę, której cena wielokrotnie przekracza wszystkie jego dochody. Rogán okazuje się - nie wiadomo, w jaki sposób - właścicielem sporego mieszkania w Budapeszcie, a Lázár kupuje dziewięcioletniemu synowi lokum za, bagatela, 70 mln forintów (ok. 1 mln zł). To wywołuje rozczarowanie nawet najwierniejszych z wiernych. W gorzkim liście otwartym do polityków Fideszu dziennikarz András Bencsik, organizator wielkich marszów prorządowych, napisał wprost: „Nie po to robiliśmy rewolucję, żebyście się bogacili".
Ujawnione afery to z pewnością wynik przecieków, a zatem pośredni dowód na walkę frakcyjną wewnątrz partii władzy. Wskazuje na nią także rozbrat między Orbánem a Lajosem Simicską, niegdyś kolegą z akademika, a obecnie jednym z najbogatszych Węgrów, który zbudował finansowe imperium na zamówieniach rządowych, odwdzięczając się wsparciem finansowym i medialnym dla Fideszu.
Wyciągane na światło dzienne afery i przykłady bezwstydnego bogacenia się polityków doprowadzają ludzi do frustracji. Tym bardziej że władza wciąż nawołuje do zaciskania pasa i bez końca wymyśla nowe podatki. Na razie nie ma mowy o zmniejszeniu najwyższego w Europie VAT (27 proc.) czy o złagodzeniu wysokich pozapłacowych kosztów pracy.
Irytacja prymasa
Dodatkowo irytująca okazuje się propaganda sukcesu, zresztą w sporej części oparta na prawdziwych danych makroekonomicznych - wzrost gospodarczy może w tym roku przekroczyć 2,5 proc., a deficyt budżetowy zszedł poniżej wymaganego przez UE progu 3 proc., spadło bezrobocie, wzrosły inwestycje zagraniczne. Tymczasem większość Węgrów poprawy nie dostrzega. - Rząd chwali się dużymi podwyżkami dla pedagogów - mówi Györgyi Nagy, nauczycielka z blisko 30-letnim stażem. - To prawda, ale za to skasowano nam wszystkie dodatki za nadgodziny czy dodatkowe zajęcia i per saldo wielu kolegów wręcz straciło.
Z kolei spektakularne zmniejszanie bezrobocia to w dużej mierze efekt uruchomienia robót publicznych, jednak dla wielu ludzi propozycja grabienia liści za równowartość 600 zł okazuje się upokarzająca. Nie będzie jednak wyjścia, ponieważ wypłata zasiłku dla bezrobotnych ma zostać skrócona do trzech miesięcy.
Zwolennicy Fideszu podkreślają prospołeczne działania rządu. Trudno nie zauważyć, że wprowadzone w tym roku ulgi mogą znacząco pomóc rodzinom wielodzietnym. Fidesz szeroko nagłaśnia też swoje sztandarowe akcje: obniżanie kosztów energii i pomoc dla ludzi zadłużonych w walutach obcych. Sęk w tym, że powtarzany wciąż slogan „Węgry lepiej funkcjonują" przestaje działać.
Zamiast otrzymywać kolejne ulgi i zapomogi, Węgrzy woleliby po prostu lepiej zarabiać i płacić niższe podatki. Tymczasem dowiadują się, że mają płacić podatek internetowy, „mydlany" (od kosmetyków), od papieru biurowego, od wina itd. - łącznie blisko 40 nowych danin! W efekcie powstaje wrażenie, że to, co władza daje jedną ręką, zabiera drugą.
Węgrzy są już zmęczeni nieustającą wojną Orbána i jego ekipy. Fidesz walczy z lewicą, z Unią Europejską, z bankami, sieciami handlowymi, z rzekomo opłacanymi przez zagranicę organizacjami pozarządowymi i z wielkimi koncernami. Ciągle pojawiają się nowe fronty, czasem w sposób całkowicie niezrozumiały. Tydzień temu rząd wywołał irytację prymasa Węgier kard. Pétera Erdő, proponując wciśnięcie Kościołowi niechcianych instytucji opieki społecznej.
Na Wschód
Na dodatek pierwszy raz od dawna w polityce wewnętrznej znaczącą rolę zaczęła odgrywać polityka zagraniczna. Nawet zadeklarowani zwolennicy Fideszu nie byli w stanie zaakceptować nagłego zwrotu ku Rosji i uzależnienia się od rosyjskich surowców energetycznych.
Jakby tego było mało, doszło do niepotrzebnego konfliktu z Amerykanami, zakończonego zakazem wjazdu dla kilku oskarżonych o korupcję funkcjonariuszy Urzędu Podatków i Ceł, a w końcu tyradą senatora Johna McCaina, który nazwał premiera Węgier dyktatorem. Ta bzdurna wypowiedź, która padła w trakcie kłótni o nową ambasador USA na Węgrzech (ma nią zostać dyplomatyczna ignorantka, producentka filmowa Colleen Bell), pokazuje jednak, jak złe jest nastawienie do Węgier. Nawet ze strony tych amerykańskich polityków, których pod każdym względem należałoby raczej uznawać za ideologicznych sojuszników Orbána.
Węgrzy, którzy już wcześniej wysłuchiwali reprymend w Europie, są naprawdę zaniepokojeni perspektywą politycznej izolacji. Wszyscy wiedzą, że mityczne „otwarcie na Wschód" lansowane przez ministra Szíjjártó nie zastąpi relacji z Zachodem. Pojęli to już chyba nawet czołowi politycy Fideszu, w ostatnich dniach bowiem włączyli „całą wstecz" i zapewniają o lojalności wobec instytucji zachodnich.
Problem polega na tym, że nie brzmi to dość wiarygodnie w ustach tych, którzy do ostatniego dnia bronili np. gazociągu South Stream (a partnerzy z Moskwy odpłacili im, nie informując nawet o nagłej zmianie planów).
Jobbik ante portas
Spadek popularności i fala społecznego niezadowolenia nie musi jeszcze oznaczać początku końca Fideszu. Na razie partia Orbána ma wciąż przewagę nad skompromitowaną, rozbitą i niezdolną do skutecznego działania lewicą. Nikt nie ma wątpliwości, że Fidesz znów wygrałby wybory, bo na razie nie ma z kim przegrać (choć raczej nie zdobyłby już większości konstytucyjnej).
Poza tym ma przed sobą cztery lata bez wyborów, a Viktor Orbán nieraz pokazywał, że potrafi wychodzić z tarapatów. Pod warunkiem że zdoła okiełznać swoich podwładnych i zrozumie, iż czas rewolucyjnej euforii minął. Po zmianie około 600 aktów prawnych - łącznie z konstytucją - nie ma już zresztą potrzeby dalszego podsycania walki politycznej. Nie ma też właściwie z kim walczyć, bo tak naprawdę jedynym poważnym wyzwaniem dla Fideszu jest dziś w istocie sam Fidesz.
Jeśli jednak Orbánowi nie uda się odwrócić niekorzystnego trendu, to do głosu może w końcu dojść ostatnia i najbardziej niepokojąca siła polityczna: Jobbik. Partia skrajnej prawicy łagodzi ostatnio ton, przybiera coraz bardziej „ułożone" formy działalności i cicho, ale konsekwentnie pnie się coraz wyżej w sondażach. W niektórych rankingach popularności szef Jobbiku Gábor Vona zrównuje się już wręcz z premierem. To zaś wygląda na poważne ostrzeżenie.