Lis to Ona
Kolejne redakcje opuszczała z hukiem. Teraz ważą się jej losy w telewizji publicznej. Hanna Lis to jedna z najbardziej znanych postaci telewizji. Jest prześladowaną gwiazdą czy rozkapryszoną gwiazdką?
19.06.2008 | aktual.: 25.06.2008 10:26
Najpierw były negocjacje ciągnące się jak brazylijska telenowela. Hanna Lis razem z Piotrem Kraśką miała być nadzieją prezesa TVP Andrzeja Urbańskiego na zmianę wizerunku „Wiadomości” TVP, którym TVN-owska i polsatowska konkurencja depcze po piętach. Po dwóch dniach pracy nadzieja zamieniła się w problem, który prezesa przyprawia pewnie o ból zębów. Wyrzucić? To będzie totalna kompromitacja, która może się podwoić, gdyby w geście solidarności robotę rzucił też szanowny małżonek. Zostawić? Straszne ryzyko. Przecież jest nieobliczalna. Jeśli powiedziała na wizji, że „teraz będzie trudniej udowodnić Wałęsie agenturalną przeszłość”, to znaczy, że może palnąć jakieś głupstwo o każdym. O którymś z braci także...
Dalsze losy Hanny Lis wyjaśnią się w ciągu najbliższych dni. Jej kłopoty zaczęły się 4 czerwca. Poszło o dwa materiały. Pierwszy dotyczył Lecha Wałęsy, a dokładnie dokumentu opublikowanego przez jeden z miesięczników. W lipcu 1974 roku Służba Bezpieczeństwa oceniała, że Wałęsa jest dla niej niebezpieczny i niewygodny. To przeczy tezie, że był w tym czasie tajnym współpracownikiem. Materiał miał się kończyć słowami: „Nie ma wątpliwości, że po ujawnionym dziś dokumencie teza, że Lech Wałęsa mógł współpracować z SB, będzie trudniejsza do udowodnienia”. Jednak Krzysztof Rak, szef „Wiadomości” z nadania prezesa Urbańskiego, kazał to zdanie wyciąć. Gdy Lis się zorientowała, co się stało, sama wygłosiła sporną kwestię.
Jakby tego było mało, zablokowała materiał o tym, jak ekipa PO nie realizuje przedwyborczych obietnic dotyczących reprywatyzacji. Lis twierdziła, że materiał jest nierzetelny i zmanipulowany. Krzysztof Rak wpadł we wściekłość. Jak wynika z przecieków, w redakcji „Wiadomości” doszło do awantury, która skończyła się tym, że następnego dnia Hanna Lis nie przyszła do pracy. Teraz na linii Lis–Rak–Urbański trwają intensywne negocjacje. Jakie wyjście z patowej sytuacji znajdzie prezes TVP, pokażą najbliższe dni. Czy decydując się na pracę w TVP, Hanna Lis nie brała pod uwagę tego, że takie sytuacje mogą mieć miejsce? Jej dotychczasowe doświadczenia z telewizją publiczną były zdecydowanie negatywne. Okoliczności swojego odejścia z „Teleexpressu” w 1999 roku Hanna Lis opisała tylko raz, w wywiadzie dla dwutygodnika „VIVA!”: – Podziękowano mi, kiedy byłam w ósmym miesiącu ciąży. Chociaż słowo „dziękuję” akurat nie padło. Jeden z szefów z godziny na godzinę wezwał mnie do siebie i poinformował, że nie ma mnie już w
„Teleexpressie”. Powód: za stara i za brzydka. Usłyszałam, że wyglądam jak stara, zmęczona życiem kobieta. A potem: „Przecież nie spodziewała się pani, że będzie prowadzić »Teleexpress« aż do śmierci?”. Pan redaktor przyglądał się temu z szerokim uśmiechem, z sadystyczną przyjemnością patrzył, jak się rozklejam.
Hanna Lis (wówczas jeszcze Smoktunowicz, lat 29) nigdy nie zdradziła, kim był ów redaktor, ale w środowisku dziennikarzy telewizyjnych to żadna tajemnica. To Marek Kassa, który
na kierownicze- stanowisko w TVP trafił wyłącznie dzięki swoim politycznym koneksjom z PSL. Czy można po raz drugi wejść do tej samej, cuchnącej rzeki? – Przed podpisaniem kontraktu rozmawiałam na ten temat z prezesem Urbańskim. To oczywiste, zważywszy że w owym czasie z łamów gazet nie schodziło nazwisko Kotecka. Andrzej Urbański zapewnił mnie, że w ramach tych zasad, które wyznaję, a więc rzetelności, obiektywizmu, uczciwości, mam pełną niezależność – opowiada Hanna Lis. Tylko że w mediach publicznych rzetelność, obiektywizm i uczciwość znaczą tyle, ile resocjalizacja w więzieniu: wszyscy o nich mówią, lecz nikt ich nigdy nie widział. Tak było, gdy rządziła lewica, tak było za rządów prawicy. Idąc do TVP, Hanna Lis nie mogła tego nie wiedzieć. Przetrwała w TVP prawicowego Wiesława Walendziaka i związanego z ludowcami Ryszarda
Miazka. Wyleciała dopiero za lewicowego Roberta Kwiatkowskiego. Zaczynała w 1993 roku w „Teleexpressie”. Ówcześni dziennikarze tej popularnej telewizyjnej popołudniówki są przekonani, że pracę dostała dzięki rekomendacji matki – wieloletniej dziennikarki TVP Aleksandry Kedaj. Miała 23 lata i żadnego- doświadczenia w telewizji (ale to były czasy, kiedy do mediów wchodzili właśnie tacy ludzie). Została twarzą jednego z najpopularniejszych programów informacyjnych w kraju. – Poza ładną twarzą i dobrą dykcją prezenter nie musiał nic więcej umieć. Miał przyjść, przeczytać to, co mu zostało napisane, i iść do domu – mówi były dziennikarz „Teleexpressu”. – Mówiliśmy na nią „Hanuś”, bo nie do końca traktowaliśmy ją poważnie – dodaje. Inny dziennikarz tego programu przytacza anegdotę, jak w planie wydania (tzw. spieglu) była relacja z obchodów zamachu na Franza Kutscherę. – Hanuś chodziła po redakcji, pytając, kim jest ten Kuczer – opowiada nasz rozmówca. To historyjka obrazująca coś, o czym mówią wszyscy jej
współpracownicy z początków kariery. Hanna Smoktunowicz nie do końca orientowała się w sprawach krajowych. Dzieciństwo spędziła bowiem za granicą, między innymi we Włoszech i w Szwecji. Ojciec Hanny Waldemar Kedaj był zagranicznym korespondentem PAP, a potem dyplomatą. Efekt jest taki, że biegle zna kilka języków obcych. Dzięki temu zobaczył ją cały świat. Gdy pod koniec marca 2004 roku wszystkich zelektryzowała informacja o pogarszającym się stanie zdrowia Karola Wojtyły, okazało się, że CNN nie ma w Polsce żadnego dziennikarza. Nim amerykańska ekipa dojechała na miejsce, Hanna Lis ratowała skórę jednej z największych stacji telewizyjnych świata: miała kilka wejść na żywo, w czasie których swobodnie rozmawiała z prowadzącym program w centrum CNN w Atlancie. Jej angielski z amerykańskim akcentem był perfekcyjny, a widownia liczyła kilkaset milionów osób. W kraju zdobyła tym szacunek nawet tych, którzy nie darzą jej przyjaźnią. I nawet oni potwierdzają, że w chwili wejścia na wizję jej chłodny profesjonalizm
nie budzi wątpliwości.
– Z Hanką jest taki problem, że ona całe życie żyła pod kloszem. Najpierw na placówkach, potem w telewizji – twierdzi była dziennikarka Polsatu, dziś poza branżą. Gwarancję szczelności tego klosza dawało też to, że Lis całe życie żyła w ponadprzeciętnym dostatku. Najpierw na wysokiej stopie utrzymywali ją rodzice. Kiedy miała 19 lat, wyszła za Roberta Smoktunowicza, świetnie prosperującego warszawskiego adwokata. Po rozwodzie był związek z biznesmenem Jackiem Kozińskim (ma z nim dwie córki Annę i Julię). Opowiada dziennikarz TV4, gdzie Hanna Lis trafiła po wyrzuceniu z TVP: – Z Kozińskim urządzali dom pod Warszawą. Hanka całymi godzinami siedziała w Internecie, wyszukując rozmaite sprzęty. Pewnego dnia krzyknęła z radości, bo znalazła na jakiejś angielskiej stronie internetowej wyprzedaż lamp. Były po 10 tysięcy funtów za sztukę. Tyle, ile my zarabialiśmy rocznie. „Patrzcie, jaka okazja” – ekscytowała się. Nam rosła gula, ale ona po prostu nie wiedziała, że robi coś niestosownego. Pracę w TV4 Lis dostała w
2003 roku po trzyletniej nieobecności na wizji. Bo po zwolnieniu z TVP nie mogła znaleźć zajęcia. Bez skutku ubiegała się o pracę prezenterki jednego z programów interwencyjnych w TVN. Pomocną dłoń wyciągnęła dopiero Barbara Pietkiewicz, matka zaprzyjaźnionego Piotra Kraśki, ówczesna prezes TV4 (stacja należy do właściciela Polsatu Zygmunta Solorza). Hanna Lis została prowadzącą i wydawcą „Dziennika” w TV4, a potem szefową całej redakcji. Opinie o jej pracy w tej roli nie są zbyt pochlebne. Słyszymy: „zamiast pracy wolała lans w kolorowych magazynach”, „nie przepracowywała się”, „przypisuje sobie osiągnięcia, których nie jest autorką”.
Zresztą epizod z TV4 nie trwał zbyt długo. Już w październiku 2004 roku Lis prowadziła „Wydarzenia” w Polsacie. Zastąpiła Dorotę Gawryluk, do której nigdy nie kryła niechęci. Zdecydował o tym Tomasz Lis, po odejściu z TVN wiceprezes stacji i szef programu. Rodzinno‑przyjacielskie kontakty znów nie były bez znaczenia. Kinga Rusin, ówczesna żona Lisa, była najbliższą przyjaciółką Hanny jeszcze z czasów studiów na italianistyce. Tomasz i Hanna doskonale znali się prywatnie.
Praca w Polsacie to skok w karierze. Wejście do tej samej ligi co Durczok, Rymanowski, Pochanke. Twarz Hanny Lis jest eksponowana na billboardach reklamujących „Wydarzenia”. Tomasz Lis stoi na nich w tle. Jednak to tylko pozór. Program jest autorskim dziełem Tomasza Lisa. To on prowadzi poranne kolegia, to on decyduje, co wejdzie i w jakim kształcie. To on robi awantury, gdy ktoś coś spartoli. – Nie było wątpliwości, że to Tomek jest szefem – opowiada Marek Kacprzak, były wydawca „Wydarzeń”.
Współpracownicy Smoktunowicz z Polsatu opowiadają także, że nie była tytanem pracy. Zdarzało się, że wychodziła po porannym kolegium i wracała późnym popołudniem, że zajmowała się zakupami przez Internet albo rezerwowaniem biletów lotniczych i hoteli na weekend (bardzo dużo podróżuje). Nie kryła się z kosztownymi zakupami czy obiadami w ekskluzywnych restauracjach. To irytowało zespół.
– Gdy gruchnęła wieść, że stan zdrowia Jana Pawła II gwałtownie się pogorszył, wszyscy dostali zakaz wychodzenia z news roomu, nawet żeby coś zjeść. Obiad miał być przywieziony z zewnątrz. Każdy dostał po pudełku, a w nim klopsy, kasza gryczana i surówka. Tylko dwa pudełka były inne. Dostali je Hanka i Tomek. To było sushi. Podejrzałem potem fakturę. Klopsy dla kilkudziesięciu osób kosztowały 700 złotych, sushi dla dwóch 400 złotych – wspomina dziennikarz Polsatu. – To nie było przyjemne. Kiedy prezydent USA odwiedza żołnierzy w Iraku, nie wybrzydza, tylko je to, co serwuje garkuchnia. Ludzie są czuli na takie drobiazgi – dodaje. W tym czasie redakcja już huczy od plotek: Hania i Tomek mają się ku sobie. Gesty, spojrzenia, uśmiechy, wspólne obiady. Coś tu jest grane. Gdy staje się jasne, że dni Jana Pawła II są policzone, oboje wyjeżdżają do Rzymu relacjonować moment śmierci papieża i jego pogrzeb. Po ich powrocie do kraju już nikt nie ma wątpliwości – to prawdziwy romans. Bulwarówki mają używanie. Tomasz
Lis rozwodzi się z Kingą Rusin (Hanna była świadkiem na ich ślubie). Z nową partnerką kupuje (na kredyt) dom w Konstancinie. W wywiadach dla prasy kolorowej opowiadają o swojej miłości. Zapewniają, że córki Tomasza (Iga i Pola mieszkają z Kingą Rusin, ojciec zabiera je na weekendy, ale też zawozi do szkoły) uwielbiają Hannę, a Hanna uwielbia dziewczynki Tomka i wszyscy razem tworzą idealną rodzinę. Jednym słowem – idylla.
Burzy ją niespodziewany cios. W październiku 2007 roku, na trzy tygodnie przed wyborami, Tomasz Lis zostaje zwolniony z funkcji szefa „Wydarzeń”. Sprawę traktuje honorowo i odchodzi z Polsatu (prowadził w nim także program publicystyczny). W geście solidarności to samo robi Hanna. Kilkanaście dni później biorą ślub w konsulacie polskim w Rzymie, tam gdzie wybuchło ich uczucie.
Dziś oboje pracują dla TVP, której szefem jest Andrzej Urbański, były minister w Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego. To zaskoczenie, bo oboje krytycznie odnosili się do rządów PiS. – Hanka myślała, że będzie sprytniejsza, że przeskoczy system – ocenia jeden z jej byłych współpracowników. – Przyjmując propozycję TVP, dostała zapewnienie, że będzie mogła ściągnąć swoich ludzi z Polsatu, gdzie pracowała wcześniej. To dałoby jej silną pozycję w nowej redakcji. Tylko że potem się okazało, że TVP nie stara się jakoś specjalnie, by do tych transferów doszło.
Hanna Lis została sama. – Choroba, która toczy TVP od blisko 20 lat, to polityka – twierdzi w rozmowie z „Przekrojem”. – Znam tę instytucję, więc wchodziłam do TVP bez złudzeń. Wiedziałam, że będą spory i że będą dyskusje. Niekoniecznie merytoryczne, ale wynikające z kontekstu stricte politycznego. Ale czy to znaczy, że nam, dziennikarzom, nie warto próbować? Ja uważam, że warto, dlatego jestem tu, gdzie jestem – mówi.
Jako kontratak o politycznym zabarwieniu określa news wypuszczony w ubiegłym tygodniu przez jeden z tabloidów. Ponoć zażądała choreografa, który miał ją nauczyć chodzić przed kamerą („Wiadomości” są teraz prowadzone na stojąco). – Było zupełnie na odwrót. To jeden z reżyserów wymyślił to szkolenie. Wcale nie byłam jego entuzjastką – zapewnia Lis. – Ktoś podrzucił brukowcom kłamliwą informację, by mnie zdyskredytować – dodaje.
Bo w telewizji życie to nie jest bajka. Zwłaszcza w telewizji publicznej.
Igor Ryciak