"Kuzyneczko, ja bym tego nie przeżył"© PAP

"Kuzyneczko, ja bym tego nie przeżył"

Violetta Baran

Jestem już emerytem! - cieszył się w czerwcu Mariusz. Mój kuzyn odszedł z pracy, bo bał się koronawirusa. W grudniu tłumaczyłam mu: "Święta nie są aż takie ważne! Idź do szpitala". To była nasza ostatnia rozmowa. Kilka dni później podłączyli go do respiratora.

Był kierowcą miejskiego autobusu. Ulżyło mu, gdy po kilku miesiącach starań ZUS przyznał mu "pomostówkę".

Przeszedł na nią, bo nie chciał ryzykować zakażenia. Przez lata palił, nabawił się przewlekłej obturacyjnej choroby płuc. Takie schorzenie źle rokuje w przypadku COVID-19.

Wiedział o tym i mówił: - Kuzyneczko, ja bym tego nie przeżył.

- Mariusz, co ty będziesz robił? - dopytywałam, wiedząc, że nie potrafi usiedzieć na miejscu.

Opowiedział mi o planach pracy na działce, na co nie miał do tej pory czasu.

Zapraszał do siebie: - W tym roku nam się nie udało, ale jak to się skończy, musicie przyjechać.

Dobre informacje nie nadchodziły

Jest 3 stycznia 2020 roku. Tego dnia rozpoczynam swoją "znajomość" z koronawirusem, który jest jeszcze daleko i wydaje się nierealny.

"Wciąż nie wiadomo, co wywołuje chorobę. To sprawia, że narasta obawa przed kolejnym atakiem śmiertelnego wirusa SARS" – piszę w artykule, który za chwilę opublikuje Wirtualna Polska.

- Straszysz – słyszę od kolegów z redakcji.

- Opisuję fakty – odpowiadam.

Według nich niby "straszę", ale zaczynamy jednak dyskusję o tym, jak długo Chiny mogły ukrywać wybuch tajemniczej epidemii w Wuhan, mieście w prowincji Hubei.

Światową Organizację Zdrowia (WHO) poinformowały o "przypadkach zakażenia zapaleniem płuc o nieznanej przyczynie" dopiero 31 grudnia 2019 roku. Dochodzimy do wniosku, że skoro Chiny, które do porażek nie lubią się przyznawać, podniosły alarm, to sytuacja musi być poważna.

I taka jest. 23 stycznia wjazd i wyjazd z 11-milionowego Wuhan zostały zakazane.

- Słyszałem, że Amerykanie potrzebują trzech miesięcy na opracowanie szczepionki – mówi mi wtedy jeden ze znajomych. I pełen optymizmu dodaje: - Zaraz będzie po epidemii.

Kiwam potakująco głową. Niedługo potem sama zaczynam pożądać dobrych wiadomości. To dlatego, że wirus, który zyskał już oficjalną nazwę SARS-CoV-2, coraz bardziej przeraża.

W lutym, w wywiadzie dla RMF FM, ówczesny minister zdrowia Łukasz Szumowski przekonuje, że maseczki nie chronią przed zakażeniem, ale wypowiada też inne słowa:

- Podobnie jak w grypie, chorują poważnie osoby starsze, chore, osoby, które mają inne choroby - onkologiczne, dializy, powyżej 80. roku życia - stwierdza Szumowski.

Mój mąż jest pacjentem onkologicznym.

"Polacy zrezygnowali z leczenia"

Jeszcze zanim 4 marca 2020 roku pojawił się polski "pacjent zero", tak jak Niemców, Włochów czy Francuzów i nas ogarnęło "zakupowe szaleństwo". Zaczęliśmy nagle gromadzić mydło, szczególnie to w płynie i... papier toaletowy.

- Po co ludziom zapasy papieru na pół roku? – zastanawia się w drogerii starsza pani.

- Bo się boją, że ze strachu się ze… - odpowiada jej młody mężczyzna, na którym epidemia najwyraźniej nie robi wrażenia.

Równocześnie pierwsze przypadki koronawirusa i informacje o braku środków ochrony osobistej dla pracowników służby zdrowia wzbudzają w Polakach pokłady dawno zapomnianej solidarności.

Ruszają zbiórki. Tysiące ludzi szyją maseczki. Do szpitali dostarczane są posiłki dla medyków. Klaszczemy. Jesteśmy wdzięczni.

Gdy rząd ogłasza pierwszy lockdown, pokornie siedzimy w domach. Zaczynamy zasłaniać usta i nosy, karnie zakładając maseczki (zaczęły jednak chronić), przyłbice, szaliki i bandany.

- Kuzyneczko, z naszego spotkania w maju raczej nici - obwieszcza Mariusz, mój cioteczny brat.

- Trudno, może uda się we wrześniu - mówię.

Jest początek kwietnia. - Dzień dobry, dzwonię ze szpitala... – słyszę w słuchawce, którą podaje mi mąż. Krtań usunięto mu 4 lata temu, z powodu nowotworu. Porozumiewa się ze światem przy pomocy laryngofonu, ale przez telefon nie każdy rozumie, co mówi.

Uprzejma pracownica placówki, która została przekształcona w szpital jednoimienny, informuje, że odwołana została wizyta kontrolna mojego męża. Odwołano też badania, na które dostał skierowanie, między innymi tomografię komputerową.

- Co mamy teraz zrobić? Gdzie powinniśmy się zgłosić? Kto przejął waszych pacjentów? - wyrzucam z siebie pytania.

Po drugiej stronie zakłopotanie: - Wie pani, jaka jest sytuacja. Trzeba uzbroić się w cierpliwość.

Nie zacytuję słów, które cisnęły mi się na usta, gdy kilka miesięcy później słyszałam utyskiwania ekspertów od nowotworów, że Polacy przestali się leczyć. Ba, przestali w ogóle zgłaszać się do lekarzy.

Mój "pacjent zero"

Nie ma dnia bez makabrycznych informacji ze świata. Tych o ciałach ofiar COVID-19 wywożonych wojskowymi ciężarówkami we Włoszech; o samochodach-chłodniach ze zmarłymi w Nowym Jorku; o kartonowych trumnach; o paleniu zmarłych w Afryce.

Liczba zakażeń rośnie i u nas. 19 kwietnia odnotowano 545 nowych przypadków koronawirusa. 23 kwietnia na COVID-19 zmarło jednej doby 40 osób.

W kwietniu i maju temat epidemii wypierają wybory prezydenckie, choć liczba nowych zakażeń rośnie. W kolejnych domach pomocy społecznej pojawiają się ogniska COVID-19, a nie ma komu opiekować się pensjonariuszami.

Władza przekonuje, że wybory muszą się odbyć. Po protestach opozycji rząd wpada na pomysł wyborów korespondencyjnych.

Premier zleca ich przygotowanie Jackowi Sasinowi i Poczcie Polskiej. Współkoalicjant PiS Jarosław Gowin ma inny pomysł i w Zjednoczonej Prawicy zaczyna zgrzytać.

- Stało się. Głosować nie pójdę – słyszę od Maćka, mojego znajomego, na początku maja.

- Zagłosujesz korespondencyjnie – odpieram.

Wtedy słyszę: - Żona ma pozytywny test. Ja czekam na wynik. A w szopce kopertowej brać udziału nie zamierzam.

Maciek i jego żona to pierwsi moi znajomi, którzy zachorowali na COVID-19. Ona przeszła chorobę bez powikłań. On dwa tygodnie spędza w szpitalu.

- Wydawało mi się, że jestem zdrowy. A tu proszę, nie do końca - tłumaczył później.

W wyborach wzięli jednak udział, ale nie 10 maja, jak PiS chciał pierwotnie, a 28 czerwca. "Kopertówka" nie wypaliła.

W przedwyborczym maju rząd za to zaczyna znosić obostrzenia. Wpuszczono nas do zamkniętych wcześniej lasów, zwiększono limit osób w sklepach i kościołach. Otwarte zostały galerie handlowe i hotele. Pracę wznowiły gabinety fizjoterapii i ożyły salony fryzjerskie.

"Wirus w odwrocie". Kampania trwa

Obostrzenia w dół, liczba nowych zakażeń w górę. 10 maja mieliśmy 345 nowych chorych na COVID-19, 12 maja – 556, 26 maja - 443.

Większość z zakażonych to mieszkańcy Śląska, na którym po zachorowaniach górników ruszyły badania przesiewowe.

Ale nawet na Śląsku kampania wyborcza trwa w najlepsze.

8 czerwca odnotowano rekordową liczbę zakażeń - 599. Dzień przed I turą wyborów prezydenckich, 27 czerwca - 319.

To właśnie wtedy Mariusz obwieścił mi swoje przejście na emeryturę.

1 lipca - 382 nowe przypadki zakażeń. Trwa kampania przed II turą wyborów prezydenckich.

- Cieszę się, że coraz mniej obawiamy się tego wirusa, tej epidemii. To jest dobre podejście, bo on jest w odwrocie. Już teraz nie trzeba się go bać - ogłasza w Tomaszowie Lubelskim premier Mateusz Morawiecki.

Szef Światowej Organizacji Zdrowia Tedros Adhanom Ghebreyesus w tym samym tygodniu ostrzega, że "pandemia COVID-19 nawet nie zbliża się jeszcze do końca, a wręcz przyspiesza".

Pod koniec lipca liczba zakażeń rośnie. To już nie 200 czy 300 nowych zakażeń, ale 500, a nawet 600. 31 lipca odnotowaliśmy ich 657.

Miesiąc później jest jeszcze gorzej - 21 sierpnia poinformowano o 903 przypadkach - a Polacy są na wakacjach. W górach, nad morzem, nad jeziorami - tłumy.

Straty odrabia branża turystyczna - właściciele restauracji, barów, hoteli i pensjonatów cieszą się, że mogą się trochę odkuć po lockdownie.

Wielu z nich twierdzi, że pomoc rządu była zbyt mała. Gdyby nie zniesienie ograniczeń, musieliby zamknąć firmy.

Epidemia? To ściema

My spędzamy wakacje na RODOS, czyli w "rodzinnym ogrodzie działkowym otoczonym siatką". Ale córka postanowiła zaryzykować. Wyposażona w hektolitry płynu odkażającego, maseczki i przyłbice wsiadła z narzeczonym do pociągu nad morze.

Dzwonię: - Jak na plaży?

- Tłumy. Ale wychodzimy rano i dreptamy jak najdalej się da. Jest super – uspokaja mnie.

My woleliśmy jednak RODOS.

- Ta epidemia to kara. Planeta sama się oczyści ze szkodników, jakimi są ludzie. Jesteśmy jak pasożyty. Nic nie dajemy, tylko wszystko niszczymy - oświeca mnie sąsiad.

- Jaka epidemia? To wymysł rządzących, żeby nas w domach pozamykać - dodaje kolejny.

Co ciekawe, choć ten w epidemię nie wierzył, to skrywał się za profesjonalną maseczką z filtrem. I to w miejscu, w którym robić tego wcale nie musiał.

- Każą nam te maski nosić, bo ktoś na tym musi zarobić - przekonuje sąsiadka.

Nie oponuję. Nie ma sensu. Reaguję dopiero wtedy, gdy jeden ze znajomych pyta, czy znam kogoś, kto zachorował. Nie odmówiłam sobie: - Tak, znam kilka osób. Jedna z nich jest w pana wieku. Ledwo z tego wyszła.

6 sierpnia minister zdrowia Łukasz Szumowski zapowiada, że w związku z rosnącą liczbą nowych zakażeń wracają niektóre obostrzenia. Tym razem nie dotyczą one całej Polski - kraj zostaje podzielony na zielone, żółte i czerwone strefy.

18 sierpnia Łukasz Szumowski podaje się do dymisji. Na jego miejsce powołany zostaje dotychczasowy szef NFZ Adam Niedzielski.

Pod koniec sierpnia wszyscy zażarcie dyskutują o tym, czy dzieci powinny wrócić do szkół czy też nie. Rząd uznał, że pora wrócić.

Mamo, jestem jednym z tych 7705 przypadków

25 września. Mamy 1587 nowych zakażonych.

- Sytuacja jest niepokojąca, ale przewidywaliśmy ją - ocenia Jarosław Pinkas, ówczesny Główny Inspektor Sanitarny. Dodaje, że to efekt "powrotu do normalności". I zapewnia, że "sytuacja jest pod kontrolą".

2 października dzwoni do mnie córka: - Fatalnie się czuję. Umówiłam się na teleporadę. Mówię, że mam kaszel, katar, boli mnie głowa, nic nie czuję... A lekarz, że nie mam temperatury. I weź mu wytłumacz, że u mnie 37,8 to jest wysoka temperatura. Kazał mi płukać gardło solą, brać ibuprofen i jak się nie polepszy, dzwonić we wtorek. Na pytanie, co będzie, jak pogorszy się w sobotę albo w niedzielę, stwierdził, że mam dzwonić na nocną pomoc medyczną - relacjonuje.

Dostała zwolnienie do 9 października. Przez weekend objawy nie ustępują. We wtorek ponownie telefonuje do przychodni. Najbliższy termin teleporady to 16 października.

- Do tego czasu to mogę umrzeć - stwierdza złowieszczo moje jedyne dziecko. I dzieli się ze mną informacją, która przyspiesza mi bicie serca: - Mamo, u mnie w pracy są przypadki koronawirusa. Ja miałam kontakt z tymi ludźmi.

Po wielu bojach z infolinią, poradnią i lekarzami dostaje wreszcie skierowanie na test.

15 października. TVN24 puszcza relację z mobilnego punktu pobrań wymazów przy ul. Powsińskiej w Warszawie. Widzę gigantyczny sznur samochodów i ludzi stojących pomiędzy autami - to ci, którzy dotarli tu pieszo. Wiem, że wśród nich jest moja córka. W kolejce spędziła 2,5 godziny.

Wieczorem dzwoni: - Mamo, jestem jedną z tych 7705 osób, u których potwierdzono dziś koronawirusa. Czuję się dobrze, nadal mam kaszel, ale już mniej mnie męczy. Jestem do 25 października w izolacji.

Nauka zdalna. "Nie mam już siły"

W połowie października liczba nowych przypadków zaczęła szybować. Nie pomogły strefy żółta i czerwona, nie pomogły restrykcje. Uczniowie znów przeszli na zdalne.

- Nie mam już siły - jęczy kolega pilnujący, by córka uczestniczyła w zdalnych lekcjach. Po nich i tak musiał tłumaczyć jej to, czego nie zrozumiała, a potem sprawdzić "pracę domową". W przerwach sam pracował zdalnie.

- Oszaleję, zanim ta epidemia się skończy. Dziecko sobie nie radzi, nauczyciel sobie nie radzi, ja sobie nie radzę - narzeka.

30 października potwierdzono po raz pierwszy ponad 20 tys. nowych zakażeń w ciągu doby - dokładnie: 21 629.

Samoizolacja

- Siedzę sobie na działce i nagrzewam w domku - Mariusz, szczęśliwy emeryt, dzwoni pod koniec października.

- A co ty tam robisz o tej porze roku? - dopytuję.

Okazało się, że żona trafiła na kwarantannę, bo u koleżanki potwierdzono zakażenie.

- Nie chcę się narażać. Posiedzę tu sobie – uspokaja Mariusz.

Po tygodniu wraca do domu. Alarm był fałszywy.

7 listopada - 27 875 nowych przypadków. To dotychczas najwyższa dobowa liczba zakażeń. Potem liczba zakażonych zaczyna powoli spadać. Niestety, rośnie liczba zgonów.

"Nie miałam siły wrócić do domu"

Do zakażonych koronawirusem dołączają kolejni moi znajomi. Młodzi, pozornie zdrowi.

- Wyszłam wyrzucić śmieci. Ledwo wróciłam - opowiada koleżanka. Kilka tygodni później okazuje się, że COVID-19 nie tylko ją osłabił. Pogłębił też jej insulinooporność.

Moja córka też się z nią zmaga. Od razu dzwonię, pytam, co u niej.

- Spoko. Ale strasznie serce mi wali, jakby miało mi wyskoczyć z piersi - odpowiada.

Proszę, żeby się oszczędzała.

- Mamo, ale to się dzieje wieczorem, jak położę się do łóżka - mówi.

Kategorycznie domagam się, by natychmiast umówiła się do kardiologa.

- Mamo, urwałaś się z choinki, jakie "natychmiast"? – odpowiada, ale dzwoni do lekarza.

Koronawirusa "łapie" także żona redakcyjnego kolegi. Cała rodzina trafia na kwarantannę. - Cholera, muszę znaleźć kogoś, kto wyjdzie na spacer z psem - martwi się.

Jakimś cudem test wychodzi u niego ujemnie. Podobnie było w przypadku partnera mojej córki. To samo mieszkanie, ta sama kuchnia, ta sama łazienka. Wirus "nie przeskakuje".

Żona kolegi, tak jak moja córka, zaczyna odczuwać problemy z sercem. Okazuje się, że ma płyn w osierdziu. Kardiolog uspokaja ją, że się wchłonie.

"Kuzyneczko, dopadło nas"

Grudzień 2020. Już wiemy, że Boże Narodzenie spędzimy - tak jak Wielkanoc - oddzielnie. Nie będziemy ryzykować. Odpalimy komunikator, pogadamy z rodziną, wzniesiemy pewnie jakiś toast. Żałosne, bo przecież mieszkamy tak blisko.

Zaczynam liczyć, ile razy widziałam się w tym mijającym roku z własną córką? Ile czasu spędziłyśmy razem? Ile razy ją przytuliłam, cmoknęłam w policzek?

Wiem, że ona chroni nas. Choć wiem, że tęskni. I my też tęsknimy.

Jest 7 grudnia.

- Kuzyneczko, no to tym razem nas dopadło - słyszę w telefonie. Test potwierdził zakażenie koronawirusem u żony Mariusza.

- Ja nie jestem zakażony – szybko uspokaja. Opowiada, że zrobił zakupy i teraz siedzą w domu. Wygłaszam jakieś idiotyczne porady - żeby wietrzyli mieszkanie, żeby dezynfekował co się da, żeby nosili maseczki, gdy wychodzą z pokoju. Ale przecież oni to wiedzą.

11 grudnia. Szwagierka czuje się już lepiej.

- No, już na mnie nakrzyczała - ogłasza pół żartem, pół serio mój cioteczny brat. Chwilę gadamy z Mariuszem o samopoczuciu, jakichś drobiazgach, o tym, że wkrótce zaczną się szczepienia.

16 grudnia. Mariusz obwieszcza: - Mam COVID.

- No, wiem, że mam - tłumaczy, gdy pytam czy robił ponownie test. Jest poirytowany. Zbliża się Wigilia. Na święta nie chce zostawić żony samej.

- Nie mogę jej tego zrobić, nie mogę. Nie pójdę teraz do szpitala - mówi.

Złoszczę się na niego, prawie krzyczę, każąc mu się pakować i jechać. Tłumaczę nieporadnie, że święta nie są aż takie ważne.

To nasza ostatnia rozmowa. Mariusza zabierają do szpitala w weekend przed świętami Bożego Narodzenia. W Wigilię podłączają do respiratora. 28 grudnia Mariusz umiera.

Nie jadę na pogrzeb. Cichy, covidowy. Z sanitarnymi obostrzeniami.

- Przyjedziecie, jak to wszystko się uspokoi - mówi szwagierka. A ja niemal krzyczę na nią, by przestała się obwiniać, że to przez nią.

26 grudnia. Dwa dni przed śmiercią Mariusza do Polski dociera pierwsza dawka szczepionek przeciwko COVID-19. Następnego dnia z pompą rozpoczynają się szczepienia "grupy zero".

Nie straszę. Tylko informuję

Znów jest 4 marca. I wszystko zaczyna się od nowa. Przed nami trzecia fala epidemii.

Wszystko mi jedno, czy w nią wierzysz, czy nie. Załóż maseczkę i zachowaj dystans. Jeśli nie boisz się o siebie, zrób to z szacunku dla tych, którzy zmarli.

Straciłeś rok? Pomyśl o tym, że w Polsce z powodu zakażenia koronawirusem życie straciło już ponad 44 tysiące osób. Ja przypominam sobie o tym codziennie.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (554)