Kuźnia przy Dziekaniej
W połowie lat 80. w siedzibie Instytutu Prymasowskiego powstał nieformalny klub dyskusyjny. Taki był rodowód jednego z ważniejszych ośrodków niezależnej myśli.
13.06.2006 | aktual.: 13.06.2006 09:29
Dziekania to maleńka uliczka na warszawskim Starym Mieście. Przytulona do bocznej ściany masywnej katedry, łączy się bezpośrednio z sąsiednią, równie zaciszną Kanonią. Dawno temu bogobojny żywot wiedli tu – odpowiednio – miejscowy dziekan i kanonik; oto geneza obu nazw. W czasach PRL senną atmosferę Kanonii zakłócili w 1968 r. „nieznani sprawcy”; to tu pobito Stefana Kisielewskiego. Zmaltretowany Kisiel schronienie i opiekę znalazł w posesji numer 22/24, gdzie mieszkał jego przyjaciel Stanisław Stomma. Kanonia i Dziekania. Oto rodowód topograficzny Klubu Myśli Politycznej Dziekania.
To bowiem właśnie profesor Stomma, przewodniczący Prymasowskiej Rady Społecznej, zainicjował w połowie 1984 r. spotkania dyskusyjne przy ul. Dziekaniej 1. Była to siedziba Instytutu Prymasowskich Ślubów Narodu i Wydawnictwa Archidiecezji. Mieszkał tu również zastępca sekretarza Episkopatu biskup Jerzy Dąbrowski. Spotkania początkowo miały dosyć luźny, niedookreślony charakter.
Jednakże niebawem nabrały wyrazistości. Schodzić się tu zaczęły nie tylko indywidualności, ale całe zorganizowane środowiska demokratycznej, antykomunistycznej opozycji. To zmieniało istotę rzeczy w sposób zasadniczy. Dziekania – zachowując status klubu dyskusyjnego – stawała się zarazem instytucją stricte polityczną. Fakt doniosły, tym bardziej iż blisko cztery lata uprawiała działalność całkowicie jawną, choć formalnie nielegalną; oficjalna rejestracja nastąpiła dopiero 11 sierpnia 1988 r. Ta niespotykana w obozie komunistycznym formuła aktywności była możliwa, ponieważ parasol ochronny nad całym przedsięwzięciem rozpiął prymas Polski kardynał Józef Glemp.
W pracach klubu uczestniczyło wiele osobistości. Zarówno życia umysłowego jak i politycznego. Jakże rozległy wachlarz tradycji oraz ideowych inspiracji! Wybitni pisarze, eseiści i publicyści: Stefan Kisielewski, Paweł Hertz, Juliusz Żuławski (prezes polskiego Pen Clubu), Henryk Krzeczkowski, Ryszard Kapuściński, Jerzy S. Sito, Piotr Wojciechowski, Kazimierz Dziewanowski, Jerzy Mikke, Andrzej Drawicz, Andrzej Krasiński; z młodszego pokolenia Janusz Reiter, Jan Dworak, Jan Skórzyński. Silna grupa naukowców: m.in. prof. Henryk Samsonowicz, prof. Witold Trzeciakowski, prof. Wiesław Chrzanowski, prof. Klemens Szaniawski, prof. Andrzej Święcicki, doc. Jan Górski, dr Ryszard Bugaj, dr Tomasz Gruszecki. Działacze i redaktorzy katoliccy rozmaitych obediencji: Krzysztof Kozłowski, Andrzej Wielowieyski, Juliusz Auleytner, Przemysław Fenrych, Sławomir Siwek, Jacek Moskwa. Ludzie tak różni, jak z jednej strony Jarosław Kaczyński, a z drugiej były członek KC PZPR Michał Jagiełło czy były dyplomata PRL Bohdan Lewandowski.
Od listopada 1984 r. punkt ciężkości Dziekanii przeniósł się na zorganizowane, wyodrębnione politycznie środowiska.
Po pierwsze więc był to RMP, czyli Ruch Młodej Polski (wydający w podziemiu „Politykę Polską”), wywodzący się z opozycji późnych lat 70. Jego lidera Aleksandra Halla wspierali Arkadiusz Rybicki, Grzegorz Grzelak, Marek Jurek, Jacek Bartyzel, Marek Gadzała, Lech Jeziorny i Tomasz Wołek oraz współpracujący z „Polityką Polską” Janusz Reiter.
Po wtóre – elitarna grupa krakowskich chrześcijańskich liberałów (prawda, że dzisiaj ciekawie to brzmi?), wydających bezdebitowe pismo „13-tka”, z Mirosławem Dzielskim, Tadeuszem Syryjczykiem i Henrykiem Woźniakowskim.
I wreszcie redaktorzy historycznej „Res Publiki” z Marcinem Królem, Damianem Kalbarczykiem, Wiktorem Dłuskim i Ireneuszem Białeckim; oraz byli zbuntowani działacze PAX z Przemysławem Hniedziewiczem, Andrzejem Kostarczykiem i Janem Królem.
Z biegiem czasu formuła klubowa przestała wystarczać. Szybszy puls polityczny 1987 r. i 1988 r. wyzwolił potrzebę szerszej aktywności publicznej. Koncepcji tej nie podzielał Marcin Król, zaangażowany w legalizację „Res Publiki”. Dziekania postradała ważne intelektualnie ogniwo. W jego miejsce doszlusowała grupa „Głosu” z Antonim Macierewiczem, Ludwikiem Dornem i Piotrem Naimskim. Była to moja inicjatywa; po wielu sporach przełamałem obawy Stommy i Halla. Współpraca trwała zaledwie kilka miesięcy. Wygórowane ambicje przywódcze Macierewicza nie znalazły tu pola do popisu. Obyło się bez jawnego konfliktu. „Głos” wyszedł po angielsku, jak na klubowe obyczaje przystało.
Równolegle rozszczepił się też mój macierzysty RMP. Jego mentor Wiesław Chrzanowski od początku nie krył sceptycyzmu wobec Dziekanii; on i Stomma to były dwie od lat 40. („Tygodnik Warszawski” versus „Tygodnik Powszechny”) zantagonizowane szkoły polityczne, podobnie jak dwie odmienne tradycje polskiego katolicyzmu. W ślad za nim z klubem rozstała się poznańska grupa RMP, tworząc własne inicjatywy klubowe – np. Plebanię w Wielkopolsce i Gdańsku (Marek Jurek, Kazimierz Marcinkiewicz, ale i Wiesław Walendziak, Jarosław Sellin). To była prefiguracja przyszłego ZChN. W lecie 1988 r. dołączyło za to silne inteligencko-robotnicze środowisko warszawskiej „Woli” z Andrzejem Urbańskim, Maciejem Zalewskim, Michałem Bonim, Marianem Parchowskim. Pamiętam, jak przedstawiałem kolegów z „Woli” raczej nieufnie wobec nich usposobionemu prof. Stommie: A to, panie profesorze, Michał Boni. Przedwojenny łacinnik ożywił się momentalnie: Bonum, boni... – bezbłędnie wyrecytował z pamięci stosowną formułkę. I już nieco łaskawszym
okiem spoglądał na wolskich „barbarzyńców”.
Klubowi przewodniczył profesor Stomma. Ścisły krąg kierowniczy tworzyli ponadto Hall, Dzielski i Hniedziewicz (wiceprzewodniczący) oraz niżej podpisany jako sekretarz. Punktem wyjścia był solidnie przygotowany referat (niekiedy dopełniony koreferatem), po czym rozwijała się dyskusja. Trwała kilka godzin, nierzadko przenosząc się do pobliskiego Kuchcika bądź prywatnych mieszkań.
Przedmiotem debat były wyłącznie sprawy istotne. Oto kilka przykładów tytułowych sesji: „Od ideologii do autorytaryzmu”, „Liberalizm a chrześcijaństwo”, „Aktualny stan kultury politycznej”, „Legalna opozycja?”, „Czynnik stały – Rosja”, „Kwestia niemiecka”, „Czym są współczesne Chiny?”, „Liberum konspiro i liberum mediatio”, „Czego możemy żądać do Zachodu?”, „Kościół a polityka”, „Uwagi o gospodarce PRL”, „Badania socjologiczne w polityce”, „Elementy stałe i zmienne w sytuacji polskiej”, „Czy państwo jest nasze?”.
Dyskusja zawsze zachowywała najwyższy poziom intelektualny, choć spory bywały ostre. Bodaj największe emocje wzbudziła kwestia, czy Dziekania mogłaby stworzyć legalną opozycję parlamentarną. Problem rozważano wyłącznie teoretycznie (Henryk Krzeczkowski przypominał np. doniosłą rolę skromnego koła Znak ze Stommą, Kisielem i Mazowieckim); było aż nadto oczywiste, iż sam taki zamysł byłby przez opinię poczytany za przejaw kolaboracji. Pamiętam też błyskotliwą szermierkę słowną między tymże Krzeczkowskim (przekonanym o niezmiennych mocarstwowych aspiracjach Rosji) a Kazimierzem Dziewanowskim (wieszczącym jej schyłek).
Dziewanowski przywołał swoją dyskusję z równie „dogmatycznym” przyjacielem: Czas wreszcie wymusi zmiany w Rosji! – Nie będzie żadnych zmian! – No, ale w końcu umrze Breżniew i zmiany muszą nastąpić! – Breżniew nigdy nie umrze! – odparł zaperzony przyjaciel. Pan, panie Henryku, proszę wybaczyć, trochę przypomina mi owego przyjaciela.
Replika Krzeczkowskiego na tę morderczą pointę była błyskawiczna: Coś w tym jest, redaktorze, coś w tym jest. Myślę, że on może rzeczywiście nie umarł...! Po latach, obserwując Putinowską Rosję, sądzę, że to jednak Krzeczkowski miał rację...
Wiosną 1987 r. Dziekania wypłynęła na szersze wody. Oprócz kameralnych debat poczęła organizować szerokie wystąpienia panelowe. Przykościelna sala Romy (parafia św. Barbary) zawsze pękała w szwach, gromadząc kilkusetosobowe audytorium. Była to już operacja logistyczna na sporą skalę. Te wielkie spotkania organizowała sprawna ekipa warszawskiego środowiska RMP: Robert Smoktunowicz, Robert Stępień, Robert Soszyński, Grzegorz Rybicki, Maciej Kulesza, Paweł Ziółek, Rafał Matyja, Robert Kostro, Paweł Witaszek. Jak zwykle, poruszano problemy o pierwszorzędnym znaczeniu. Dla przykładu: „Naród–państwo–opozycja–władza”, „Przemiany społeczno-polityczne w 40-leciu PRL”, „Dwa państwa niemieckie”, „Polskie perspektywy”, „Gospodarka i demokracja”, „Problem Śląska”.
Oprócz liderów Dziekanii swój punkt widzenia przedstawiali zaproszeni goście, m.in. Tadeusz Mazowiecki, prof. Andrzej Walicki, Kazimierz Kutz, prof. Krzysztof Skubiszewski, Wojciech Lamentowicz, a nawet prof. Jerzy Wiatr, co tylko dowodziło niezwykle otwartej formuły panelowej. Ja sam miałem przyjemność prowadzić – wespół z prof. Klemensem Szaniawskim – panel „Interes narodowy a racja stanu”. Respektując parasol kościelny, zestaw zaproszonych gości dałem do wglądu biskupowi Dąbrowskiemu. Pozostawił nam absolutnie wolną rękę, ale z ciekawości na listę zerknął. A to kto? – wskazał na jedno nazwisko. – To działacz Solidarności, pracuje w przykościelnym kolportażu, znam go osobiście – odparłem. – Toż to delegat! – uniósł brwi biskup. – Jaki delegat? – zapytałem z naiwnością dziecka. – Agent bezpieki. Ale – dorzucił biskup z dobrotliwą wyrozumiałością – my znamy jego funkcję, dlatego nie jest niebezpieczny. Zaproście go śmiało. Dziekania rozwijała również kontakty międzynarodowe. Gośćmi Klubu byli m.in. Egon
Klepsch, przewodniczący frakcji Europejskich Partii Ludowych (delegacja Parlamentu Europejskiego), niemieckie Centrum Katolickie, Jean-Marie Daillet z francuskiego Centre Démocratique Sociaux.
W 1986 r. do Prymasowskiej Rady Społecznej weszli Mirosław Dzielski i Aleksander Hall. Mimo tak silnych związków z Kościołem Dziekania pozostawała strukturą samoistną, prowadzącą działalność polityczną wyłącznie na własną odpowiedzialność.
Powstał również Konwent Opiniodawczy Dziekanii, skupiający przyjaciół Klubu, takich jak Stefan Kisielewski, prof. Aleksander Koj, rektor UJ, czy Marcin Król. Kisiela przekonywałem do tej inicjatywy przy dużej butelce whisky. Kpił niemiłosiernie: – Nie, no bzdura, ten Stomma, grafoman polityki, stomma ziemniaczana na złą drogę was sprowadzi. Pod koniec butelki wreszcie uległ namowom. Z dumą podałem do Radia Wolna Europa, że sam Stefan Kisielewski jest członkiem Konwentu. Nazajutrz telefonuje RWE: – Coś nie tak. Dzwoniliśmy do Kisiela i on się wyparł. Mówi, że pierwsze słyszy o jakimś Konwencie. Wpadłem w szał: co za wstyd, jaka kompromitacja! Dzwonię do Kisiela: – Panie Stefanie! (jeszcze byliśmy na „pan”) Jak tak można! Przecież zgodził się pan; przy pańskim stole, przy wódce...! – Ano właśnie, przy wódce coś tam mówiłem. Nie pamiętam. E, niee – podsumował – bzdura.
U schyłku lat 80. Dziekania rozrosła się zarówno liczebnie, jak terytorialnie. Garnęli się do niej ludzie i całe środowiska. Filie Klubu powstawały nie tylko w dużych miastach, ale i w mniejszych miejscowościach (np. Płońsk, Zawiercie, Wołomin). Rodził się potężny ośrodek legalnej już de facto opozycji.
Dlaczego zatem Dziekania nie przetrwała przełomu 1989 r.? Przecież miała w nowym rozdaniu swoich senatorów (Stomma), posłów (Chałoński, Rzepka), ministrów (Hall), ambasadorów (Reiter). Przyczyna najbardziej oczywista: gdyż zabrakło takiej woli nie tylko profesorowi Stommie. Po prostu w obliczu zmian tak rewolucyjnych wyczerpała się formuła klubowa, zaś różnice ideowe i polityczne okazały się zbyt wielkie, by powstać mogło jednorodne, spoiste ugrupowanie. Centrum życia politycznego i debaty publicznej przeniosło się do normalnych instytucji demokratycznych: parlamentu, rządu, ośrodka prezydenckiego, partii politycznych, wolnych mediów wreszcie. Wszędzie tam trafili ludzie Dziekanii, zazwyczaj odgrywając role poczesne.
Wisząca już wtedy w powietrzu tzw. wojna na górze także podzieliła klubowiczów. Ekipa Halla (wraz z prof. Stommą) opowiedziała się za Mazowieckim. „Wola” i grupa Hniedziewicza – za Wałęsą. Oba te środowiska podjęły, zresztą w kiepskim stylu, próbę zawładnięcia sztandarem Dziekanii; rychło wszakże poniechały tego zamiaru, znajdując szyld znacznie bardziej nośny – w postaci współtworzonego przez nie Porozumienia Centrum Jarosława Kaczyńskiego. Dziekania nie była już nikomu do niczego potrzebna.
Czym wobec tego był Klub Myśli Politycznej Dziekania? Może – jak to ujął prymas Glemp w wywiadzie dla włoskiego pisma „Regno” – „prywatną szkołą polityczną mądrego starszego pana, prof. Stommy”? Zapewne też, choć przecież czymś nieskończenie więcej. Był to znakomity pomysł na wypełnienie sensem jałowej atmosfery lat 80. Dziekania okazała się miejscem dialogu i współpracy ludzi i środowisk nader rozmaitych. Ówczesne debaty trzymały najwyższy poziom intelektualny, mogąc przy tym uchodzić za niedościgniony dziś wzór kultury, nie tylko politycznej. Była to doprawdy świetna szkoła racjonalnego politycznego myślenia, w czym wielka zasługa samego profesora, ujmującego staroświecką elegancją i taktem. Szkoła nieco konserwatywna, bardzo ekskluzywna, elitarna.
Swoisty genius loci też wpływał na powagę obrad. Nie rozprawiało się tam o rozrzucaniu ulotek czy antyreżimowych manifestacjach (to działo się i tak), o konspiracji (konspirowało się gdzie indziej), lecz o sprawach istotnych. O nowoczesnym narodzie i społeczeństwie obywatelskim. O współzależności liberalizmu ekonomicznego i wartości chrześcijańskich. O geopolityce i mądrości etapu (ulubione pojęcie Stommy). O tym, jak odzyskać państwo i jak je potem urządzić. Jak odnaleźć własne godne miejsce w Europie i świecie końca XX w.
I choć trudno powiedzieć, iż to akurat Dziekania uformowała Halla, Kaczyńskiego, Syryjczyka, Urbańskiego, Jurka, Dorna, Reitera i tyle innych osobistości publicznych, to przecież jakiś ślad (w stopniu bardzo różnym) na nich odcisnęła. Sądzę, że polegało to głównie na wykształceniu zmysłu propaństwowego; na myśleniu o polityce w kategoriach odpowiedzialności za państwo.
Tomasz Wołek