Kupa kłopotów Marka R.

Wypowiedzi Marka Raczkowskiego w sprawie psich odchodów doprowadziły do wybuchu "gównianej afery", w której wymiar sprawiedliwości grzebie się już od kilku miesięcy.

Z perspektywy wielkiego, przeszklonego okna kawiarni spowity kłębami papierosowego dymu, modnie ubrany Marek Raczkowski wygląda jak jakiś francuski malarz, a może nawet filozof. Szczególnie kiedy wystudiowanym ruchem poprawia nowoczesne okulary, żeby przyjrzeć się kolejnej ładnej dziewczynie wchodzącej do lokalu.

Z perspektywy polskiego prawa jest podejrzanym w sprawie wtykania polskich flag w psie odchody, co w myśl artykułu 137 kodeksu karnego zagrożone jest karą ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku. Utrzymujący się z tropienia absurdów rysownik twierdzi, że czuje się, jakby wskoczył do jednego z własnych komiksów. Trafił tam przez radiową wypowiedź.

Jak na prawdziwego artystę przystało, nie sposób się z nim umówić przed godziną 12 w południe. Rysować zaczyna dopiero koło północy. Kończy pięć, sześć godzin później. Czasem pracować jest ciężko, na przykład kiedy ni stąd, ni zowąd bez zapowiedzi wpadnie na chwilę 60 osób. Kiedyś miał opinię liberała. Teraz ze względu na rozrywkowy tryb życia mówi się, że jest libertynem. Francja byłaby wymarzonym miejscem dla takiego człowieka jak on. Ale czy można wyobrazić sobie "Przygody Stanislasa z Dijon"?

Urodzony w 1959 roku Marek Raczkowski jest drugim dzieckiem Mirosława i Zofii. Siedem lat starsza siostra Małgorzata zajmuje się biżuterią artystyczną. Jego rodzice byli znanymi fotografikami. Matka specjalizowała się w fotografii koni, ojciec w krajobrazach. Jak w dobrej wierze podkreślają jego obrońcy, pochodzi z rodziny patriotycznej. Jego dziadek Bolesław Raczkowski walczył pod Monte Cassino.

Z czasów wczesnej młodości najbardziej zapamiętał służbowe podróże z ojcem. - Tata robił wiele zdjęć pocztówkowych. Dostawał listę obiektów do sfotografowania i często zabierał mnie ze sobą. Mama ubierała mnie w czerwoną kurteczkę. A ojciec, kiedy robił zdjęcia, pozwalał mi wtapiać się w tłum. Jeśli ktoś ma pocztówki z lat 60. i jest na nich taka mała czerwona kropeczka, to znaczy, że to ja - mówi Raczkowski.

Żeby malec się nie nudził, w czasie podróży wolno mu było siadać na przednim siedzeniu pasażera i udawać, że kieruje samochodem za pomocą specjalnie zrobionej dla niego małej kierownicy.

Ponieważ rodzice często pracowali poza Warszawą, całe tygodnie spędzał w domu dziadków. Panował tam duch religijny. Dzięki babci Janinie wziął udział w pierwszych dziewięciu piątkach miesiąca, co gwarantuje mu zbawienie. - Byłem dzieckiem niezwykle czułym na ludzką krzywdę. Pod względem dobrych uczynków wyraźnie górowałem nad innymi. W zeszytach do religii malowaliśmy koronę cierniową. Każdy domalowany do niej kwiatuszek był znakiem dobrego uczynku. Całymi dniami chodziłem po podwórku, szukając, gdzie by tu zrobić dobry uczynek - wspomina Raczkowski.

Różnica pomiędzy 45-letnim a 5-letnim Markiem Raczkowskim w dużym uproszczeniu polega na tym, że teraz zamiast tropić dobre uczynki i malować kolejne kwiatki na koronie cierniowej, tropi ludzką głupotę. - Mam wrażenie, że on cały czas rysuje. Niby z tobą rozmawia, a tak naprawdę to cały czas myśli, czy to się da przerobić na jakiś rysunek. Fascynujące jest to, że w zasadzie nikogo nie oszczędza - mówi Piotr Najsztub, który ściągnął Raczkowskiego do "Przekroju". 30 marca 2003 roku wymyślony przez niego Stanisław z Łodzi wraz z synem Grzecznym Piotrusiem zastąpił Profesora Filutka i psa Filusia.

Raczkowski z tropienia codziennych fałszów zrobił swój warsztat. W czasie wielkiej narodowej żałoby po śmierci Jana Pawła II zastanawiał się głośno. - Wyobraziłem sobie, że skoro w czasie stanu wojennego pojawili się dziennikarze w mundurach, to teraz pojawią się dziennikarze w sutannach - opowiadał znajomym, a później w wywiadzie dla "Pressu". Na fali tropienia żałobnej obłudy zadzwonił jeszcze do "Życia Warszawy" z pytaniem, gdzie się podziały ogłoszenia agencji towarzyskich. Wcześniej była ich cała strona, a przez tydzień żałoby przestano je drukować. Ironia była narzędziem jego rysunków od samego początku. Pierwszą gazetą, w której regularnie zaczął publikować swoje satyryczne rysunki, był dziennik "Obserwator Codzienny". Pierwszy numer ukazał się 29 lutego 1992 roku. Ale już 15 maja gazeta upadła. Raczkowski żegnał ją rysunkiem przedstawiającym grupę ludzi stojących na molo, nad nimi unosił się dymek z napisem: "A mówili, że to będzie most". Zmieniał technikę. Od postaci dopracowanych, wręcz
wypieszczonych, przeszedł do maksymalnie uproszczonych ludzików z za dużymi nosami cieszących się całkiem sporą popularnością jak na kraj, w którym duży nos nie wszystkim się podoba.

Raczkowski potrafi się również śmiać z siebie. - Nie ukrywam, że pierwsze sukcesy plastyczne zacząłem odnosić z niskich pobudek. W osiedlowej bibliotece ogłoszono konkurs plastyczny na temat ZSRR. Wziąłem w nim udział, ponieważ nagrodą był rower. Wygrałem, ale rower zatrzymał sobie kierownik biblioteki, a ja dostałem album o Żelazowej Woli - wspomina. Namalował piękną mapę ZSRR z zaznaczonymi fabrykami.

Był również laureatem II miejsca w ogólnopolskim konkursie "Idee Lenina w Polsce Ludowej". Pracę poświęcił kwestii elektryfikacji miast i wsi, za co wyróżniono go II nagrodą. Jury ujęły sznury słupów ciągnące się aż po horyzont pod wielkim czerwonym słońcem. - Siostra, która już wtedy studiowała na ASP, doradziła mi, żebym postrzępił słońce, które oświecało słupy wysokiego napięcia. I dowiedziałem się później, że nie dostałem pierwszego miejsca, bo słońce było nierówne - wspomina.

W liceum spędził siedem lat, dwa razy powtarzając drugą i trzy razy trzecią klasę. Był to raczej okres chudy. Lepiej wiodło mu się w policealnym studium filmowo-fotograficznym. - Szli tam ci, którzy nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, albo nie dostali się gdzie indziej.

Znosił to godnie, większość czasu przebywając w knajpkach - wspomina Piotr Petryka, dawny kolega. Na ASP dostał się za pierwszym podejściem. Studiował architekturę wnętrz. Teraz na tej samej akademii, ale na innym kierunku studiuje jego najstarsza córka. Do studiowania stosunek miał luźny, ale powodziło mu się świetnie. Żonę i dwójkę dzieci utrzymywał z malowania obrazów przemycanych do Szwecji tirami, które przywoziły dary dla Polaków w stanie wojennym.

Po krótkim epizodzie w "Obserwatorze" szybko ściągnięto go do "Życia Warszawy". Redakcja zatrudniała aż pięciu rysowników, ale nie pomyślała, żeby zadbać o biurka dla nich. Rysowali więc w firmowym barku.

Kiedy trzeba się było nad czymś skupić, Raczkowski zamykał się w swoim samochodzie Daihatsu Sharadzie. Potem przeszedł do utworzonego przez Tomasza Wołka "Życia". Dziś niechętnie wspomina o kilku latach pracy dla prawicowego dziennika.

- Myślałem o "Gazecie Wyborczej", ale żeby tam rysować, musiałbym zabić Gawłowskiego, więc dałem sobie spokój - wspomina. Pracując w "Życiu", zaczął rysował również dla "Polityki". Zamieszczał tam swoje rysunki przez 10 lat. Od 2003 roku tworzy dla "Przekroju".

Słuszna skądinąd walka ze społeczeństwem, które jest zbyt dumne, żeby schylić się po kupę własnego pupila, tydzień temu zaprowadziła rysownika na komisariat. Dzięki temu na własne oczy mógł podziwiać pracę policjantów, których od czasu do czasu czynił bohaterami swoich prac.

- Naprawdę mi zaimponowali. Duzi i nawet dowcipni. Tylko czemu taki wielki policjant, z pistoletem i 17 nabojami u pasa, zajmuje się taką gównianą sprawą? Może powinien gonić w tym czasie po ulicach prawdziwych bandziorów? - zastanawia się Raczkowski.

Tym bardziej że już w kilku wywiadach wytłumaczył, że tak naprawdę chorągiewek w kupy nie wtykał. Powiedział tak tylko, żeby ukazać, w jakiej gównianej sytuacji są użytkownicy warszawskich chodników. Prokuratura sprawę ciągnie jednak dalej. Gorzej, jeśli policjantom przyjdzie dostarczyć dowodów rzeczowych przestępstwa. - Żeby kogokolwiek skazać, oczywiście muszą być dowody. Tak usłyszałem w prokuraturze - mówi satyryk.

Do 15 września policja ma czas na przeprowadzenie wszystkich czynności. Znajomych Marka Raczkowskiego "gówniana afera" bawi. Po przesłuchaniu na policji licznie zgromadzili się w jego mieszkaniu, żeby zapytać o szczegóły. Pytali, czy był mocno bity i czy kazano mu siadać na nodze od krzesła.

Osoby tradycyjnie utożsamiające naród z flagą nie pozostawiają na autorze wypowiedzi suchej nitki. "W IV RP i dla niego znajdzie się miejsce, ale pod warunkiem, że doda sobie 'S' przed nazwiskiem" - napisał na internetowym forum entuzjasta nowej rzeczywistości.

A reszta wie swoje. Pięć godzin po tym, jak rozmawiałem o Raczkowskim z jego sąsiadami, zjawiła się u niego jedna z pań z ostrzeżeniem: - Panie Marku, był tu taki jeden i wypytywał męża o pana. Ale nic mu nie powiedzieliśmy.

Juliusz Ćwieluch

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)