Historia''Krwawa niedziela'' w Bydgoszczy - zbrodnia Polaków czy niemiecki pretekst do ludobójstwa?

''Krwawa niedziela'' w Bydgoszczy - zbrodnia Polaków czy niemiecki pretekst do ludobójstwa?

• We wrześniu 1939 r. doszło w Bydgoszczy do aktów sabotażu ze strony niemieckiej mniejszości
• Te wywołały zdecydowaną reakcję Polaków - doszło do linczów i samosądów na niemieckich mieszkańcach
• Nazistowska propaganda zawyżyła liczbę niemieckich ofiar oraz wykorzystała ją jako uzasadnienie krwawych represji na polskiej ludności

''Krwawa niedziela'' w Bydgoszczy - zbrodnia Polaków czy niemiecki pretekst do ludobójstwa?
Źródło zdjęć: © Wikimedia Commons

Bydgoska ''krwawa niedziela'': dla Polaków dramatyczna akcja pacyfikacji hitlerowskich dywersantów, dla Niemców wymierzona w volksdeutschów zbrodnia wojenna. Pomimo upływu czasu, przebieg wypadków z 3 i 4 września 1939 r. nadal dzieli historyków. Bez względu na ich ustalenia, jedno jest pewne - III Rzesza czekała na podobny pretekst uzasadniający własną agresję. Gdy go otrzymała, uruchomiła aparat represji, zamieniając Pomorze w masowy grób.

Mały Berlin

Wydarzenia takie jak ''krwawa niedziela'' nigdy nie są dziełem przypadku. Aby zrozumieć napięcie panujące między Polakami a Niemcami w Bydgoszczy, trzeba sobie uświadomić, w jakich relacjach żyli w przededniu wojny. A te - delikatnie mówiąc - nie były najlepsze.

150-tysięczna Bydgoszcz była jednym z większych ośrodków II Rzeczpospolitej, który jednocześnie posiadał znaczną - ok. 10-tysięczną - i wyemancypowaną ekonomicznie mniejszość niemiecką. Dofinansowywani z Rzeszy Niemcy błyskawicznie opanowali zawody rzemieślnicze oraz wielki przemysł. Skupieni w licznych organizacjach ideologicznych i kulturalnych, wydawali dziewięć czasopism (w tym najważniejsze - ''Deutsche Rundshau in Polen''), a ze względu na odrębne wyznanie, gromadzili się ośmiu istniejących na terenie miasta zborach ewangelickich. Nie bez powodu lokalni volksdeutsche nazywali Bydgoszcz ''małym Berlinem''. Początkowo poprawne relacje między mieszkańcami zaczęły się radykalnie zmieniać po ochłodzeniu stosunków między Polską a Niemcami w 1937 r.

Sytuacja ulegała zaostrzeniu przede wszystkim w niemieckich szkołach, w których nauczyciele odmawiali ślubowania na wierność państwu polskiemu, a dzieci uczyły się propagandowych wierszyków oraz elementów antropologii rasistowskiej. Również konsulat niemiecki w Bydgoszczy aktywnie włączał się w kolportowanie materiałów antypolskich dostarczanych przez NSDAP, która – ale tylko ''teoretycznie'' - nie mogła działać poza granicami Rzeszy. Organizacje nazistowskie, takie jak kierowane przez znajomego Hitlera SS-Oberführera Hansa Kohnerta Deutsche Vereinigung für Westpolen (Zjednoczenie Niemieckie), w jawny sposób przygotowywały tutejszą mniejszość do odbicia miasta z rąk polskich w odpowiednim do tego momencie. To, że pod koniec dekady dojdzie do wojny nie było dla nikogo tajemnicą.

Choć spora część zamieszkujących miasto etnicznych Niemców nie brała udziału w czynnej polityce, to polskie władze przedstawiały ich jako potencjalną V kolumnę, która w uśpieniu oczekuje na sygnał do ataku. Z okolicznych miejscowości dochodziły informacje o zatruwaniu studni i przecinaniu kabli telefonicznych, które częściowo znajdywały potwierdzenie w faktach i wzmacniały wzajemną wrogość. Obawy te miały swoje podstawy w świadomości wielkiego znaczenia strategicznego Bydgoszczy dla całego rejonu Pomorza. To tutaj stacjonowała m.in. 15 Dywizja Piechoty oraz Bydgoski Batalion Obrony Narodowej. Dlatego, gdy rozległy się pierwsze strzały kampanii wrześniowej, wzrok obrońców błyskawicznie skierował się na skupiska niemieckie, z których wytypowano osoby mające trafić do aresztu, gdy tylko rozpoczną się walki. Właśnie w takim nastroju, który 1 września ''Dziennik Bydgoski'' określił jako ''oczekiwanie z palcem na cynglu'', wydarzyły się wypadki nazwane przez propagandę nazistowską ''bydgoską krwawą niedzielą''
(''Bromberger Blutsonntag'').

Żołnierze III Rzeszy pokazują zachodnim dziennikarzom ciała pomordowanych rzekomo przez Polaków przedstawicieli bydgoskiej mniejszości niemieckiej (zdjęcie propagandowe), wrzesień 1939 r. fot. Wikimedia Commons

Prawo do obrony
Z perspektywy wojska polskiego oraz polskich mieszkańców miasta sytuacja wyglądała następująco. Trzeciego września około godz. 10 rano w rejonie ulic Gdańskiej i Jagiellońskiej ostrzelano cofające się jednostki liniowe piechoty Armii ''Pomorze''. Te – po tym, jak odpowiedziały ogniem - odnalazły ciała pięciu cywili. Ponieważ w okolicznych budynkach mieszkało wielu Niemców, naprędce organizowane patrole rozpoczęły przeszukania. Sytuacja z godziny na godzinę robiła się coraz poważniejsza, strzały padające z ukrycia nie ustawały. ''[…] W Bydgoszczy wybuchła planowo przygotowana akcja dywersyjna niemiecka, która przybrała wielkie rozmiary'', a była ona na tyle poważna, że ''(…) tyłowe oddziały (sztab 15. DP) zmuszone zostały do wycofania się na skraj miasta ze stratami i dopiero po zorganizowaniu ich trzeba było dosłownie zdobywać Bydgoszcz, walcząc z dywersantami'' – relacjonował na bieżąco major Jan Gunerski.

Trudno dzisiaj ustalić, kto pierwszy chwycił za broń. Ale gdy padły kolejne polskie ofiary, rozpoczął się bezpardonowy odwet - wzmocniony przeświadczeniem, że Wehrmacht lada chwila wkroczy do miasta. Bydgoszczanie sądzili, że Niemcy ukrywając się we własnych domach i zborach protestanckich, strzelają z okien i dachów. Uzbrojone grupy wojskowych i cywilów rozpoczęły obławę, wywlekając na ulice wszystkich podejrzanych o dywersję. Gdy znajdowano przy nich broń palną, na miejscu karano ich śmiercią.

''Ciągłe strzelanie na tyłach […], samosądy natomiast w stosunku do ludności niemieckiej dokonywane przez żołnierzy wspólnie z ludnością cywilną są nie do opanowania, gdyż policji na większości obszaru już nie ma'' – meldował 3 września o godz. 20:00 generał Władysław Bortnowski. Sytuacja uspokoiła się na chwilę cztery godziny wcześniej, gdy ok. 600 podejrzanych o akcje sabotażowe Niemców umieszczono w koszarach 62. Pułku Piechoty. Zwolniono ich w nocy, gdy jednostki frontowe i władze cywilne rozpoczeły odwrót z miasta.

Ciała rzekomo pomordowanych przez Polaków przedstawicieli bydgoskiej mniejszości niemieckiej (zdjęcie propagandowe), wrzesień 1939 r fot. Wikimedia Commons

Według meldunków policyjnych, wśród ponad 250 niemieckich ofiar, wielu zwłok nie potrafiono rozpoznać jako ciał mieszkańców Bydgoszczy. Odnaleziono też kilka karabinów maszynowych używanych przez jednostki Wehrmachtu. W nocy z 3 na 4 września oraz wczesnym rankiem dywersanci ostrzelali również cofającą się 61. Kompanię i 15. Dywizję Piechoty. Do akcji błyskawicznie wkroczyła Straż Obywatelska, która tym razem rozstrzeliwała ludność niemiecką na podstawie samego podejrzenia o sabotaż. W wyniku rozruchów, podpalono również dwa zbory protestanckie, gdzie na wieżach mieli się ukrywać snajperzy.

Gdy 5 września miasto przejęła regularna armia niemiecka, rozpoczął się okres przerażających represji. Zgodnie z twierdzeniem większości polskich historyków - choć podczas akcji antydywersyjnej dochodziło do nadużyć, a zamordowanych zostało wielu niewinnych volksdeutschów - samoobrona była koniecznością. Jak wynika z udostępnionych po wojnie dokumentów, Służba Bezpieczeństwa Reichsführera SS zarządzała utworzonym przed wrześniem 1939 r. tajnym oddziałem Rotter Kühl, mającym spełnić ''specjalne zadania'' w Bydgoszczy, czyli - de facto - przygotować grunt pod zaplanowane na 3 września ''ludowe powstanie małego Berlina''. W przeciągu dwóch opisywanych dni śmierć poniosło niespełna 90 Polaków, w tym 20 żołnierzy Wojska Polskiego.

''Polskie barbarzyństwo''

Propaganda nazistowska od samego początku lansowała diametralnie różną od przedstawionej w raportach polskich żołnierzy wersję wydarzeń. Według Josepha Goebbelsa ''Bromberger Blutsonntag'' stanowiła nieuzasadnioną agresję wobec nieprzejawiającej wrogich zamiarów ludności cywilnej pochodzenia niemieckiego. Takie przedstawienie wypadków zachodnim mediom stanowiło idealny pretekst do ukazania konieczności interwencji zbrojnej w celu chronienia społeczności volksdeutschów. Błyskawicznie po przejęciu miasta wysłano do niego zagranicznych reporterów, którym urzędnicy Ministerstwa Propagandy Rzeszy pokazywali stosy rzekomych ofiar pogromu w Bydgoszczy. Jak głosiła oficjalna instrukcja Goebbelsa, we wszystkich państwowych gazetach ''muszą figurować wiadomości o barbarzyństwach Polaków w Bydgoszczy. Określenie 'krwawa niedziela' musi wejść jako trwałe pojęcie do słownika i obiec całą kulę ziemską. Dlatego należy nieustannie podkreślać to określenie''.

Polecenie to potraktowano poważnie, bo już dwa miesiące później ukazał się zbiór dokumentów, który przedstawiał wszystkie przypadki morderstw na przedstawicielach mniejszości niemieckiej. Liczba ofiar została wielokrotnie zawyżona i osiągnęła wysokość 5437 osób. Potem - na wyraźny rozkaz ministra propagandy – dopisano do niej jeszcze ''0'' i otrzymano absurdalną wysokość... 50 tys. zabitych. Bezpośrednim uzupełnieniem materiałów źródłowych miał być ''Album chwały Selbstschutzu'', utworzony - z inicjatywy późniejszego kata Pomorza, adiutanta Himmlera Ludolfa von Alvenslebena - z częściowo spreparowanych materiałów. Przedstawiał on fotografie ofiar ''polskiego bestialstwa'', które miały być dowodem na bezprecedensową skalę zbrodni w Bydgoszczy, a de facto usprawiedliwieniem czystek realizowanych do końca 1939 r. na polskiej ludności cywilnej i inteligencji. W rzeczywistości wiele zdjęć przedstawiało zwłoki w zaawansowanym stopniu rozkładu. Było niemożliwością uznanie, że osoby te zmarły na początku września.

Pomijając niewątpliwe manipulacje propagandy III Rzeszy - choć zdecydowanie pomniejszając liczbę ofiar - tezę o braku niemieckiej zbrojnej dywersji w pierwszych dniach września w Bydgoszczy podtrzymują współcześni niemieccy historycy. Według nich kluczowy dla zrozumienia ''krwawej niedzieli'' był wszechobecny chaos i atmosfera paniki, która zamieniła się w zbiorowy lincz. Podobny obraz wyłania się z części polskich komunikatów przesyłanych do dowództwa. ''Dochodzą odgłosy bezładnej strzelaniny z broni maszynowej i ręcznej od strony miasta, żołnierze rozmawiają między sobą o jakichś rozruchach w Bydgoszczy i działalności V kolumny niemieckiej, którą miała zlikwidować nasza piechota pomocy w odnalezieniu winnych Niemców udzielała ludność polska, przy tej akcji zaczęły się rabunki i różne nadużycia'' – opisywał kapitan Władysława Jotkiewicz. Nie jest tajemnicą, że dochodziło do przypadków omyłkowej bratobójczej wymiany ognia, a w zapadającym zmroku ciężko było ustalić kto, skąd i do kogo strzela. Sytuację w
relacjach świadków porównywano nawet do Dzikiego Zachodu. W dużej mierze to właśnie charakterystyczny dla upadku struktur państwowych rozgardiasz służy po dziś dzień do dezawuowania scenariusza o zbrojnej odpowiedzi na realny opór niemieckich dywersantów.

Ciała rzekomo pomordowanych przez Polaków przedstawicieli bydgoskiej mniejszości niemieckiej (zdjęcie propagandowe), wrzesień 1939 r fot. Wikimedia Commons

Zemsta
Bez względu na to, czy ''krwawą niedzielę'' potraktujemy jako polską zbrodnię wojenną, czy adekwatną odpowiedź na akty niemieckiego sabotażu, nie zmienia to faktu, że celowo rozdmuchane przez machinę propagandową Goebbelsa wydarzenia posłużyły jako usprawiedliwienie brutalnego odwetu na Pomorzu. Oprócz ludności cywilnej uwagę skupiono przede wszystkim na lokalnej elicie w ramach realizowanej na terenach całej Polski ''Intelligenzaktion''. W wyniku trzech fal represji - od września do wiosny 1940 r. - w masowych mordach śmierć poniosło ponad 50 tys. Polaków. Szczególnym bestialstwem wykazywali się funkcjonariusze Einsatzgruppe IV, którzy po kapitulacji bydgoskiej Straży Obywatelskiej i zapewnieniu, że jej członkowie zostaną potraktowani jak jeńcy wojenni, 40 z nich zakatowali własnoręcznie metalowymi prętami.

W oddziały paramilitarne Selbstschutzu błyskawicznie zaczęli się organizować również lokalni Niemcy, którzy w ramach odwetu przeszukiwali posesje Polaków, wykonując egzekucje nawet za posiadanie broni białej czy pałki policyjnej. Również SS nie ukrywało w rozkazach, w jakim celu prowadzi swoje działania. Rozstrzelany miał być każdy, który wydaje się ''w jakikolwiek sposób podejrzany'', a czystki były okazją do ''sprawdzenia się jako prawdziwy mężczyzna''. Ocenia się, że w wyniku masowych morderstw, które nastąpiły po serii publicznych egzekucji w centrum miasta, zginęło kilkanaście tysięcy Polaków, w tym 48 proc. bydgoskich nauczycieli liceów, 33 proc. duchownych, 15 proc. nauczycieli szkół powszechnych oraz prawie 14 proc. lekarzy i prawników. W masowych grobach oraz rowach przy rzece Brdzie i miejscowości Fordon (nazwanej później ''Doliną Śmierci'') spoczęli również dawni włodarze miasta oraz ich krewni. Osobną kartę martyrologii polskiej ludności cywilnej stanowi działanie doraźnych Sądów Specjalnych,
które skazały na śmierć ponad 100 Polaków w organizowanych naprędce procesach. Jako wystarczający dowód ich winy potraktowano m.in. zrzucenie volksdeutscha z roweru oraz wskazanie wojsku polskiemu niemieckiej piekarni, z której zarekwirowano kilka bochenków chleba.

Choć trudno dzisiaj jednoznacznie stwierdzić, jak wielkie były rozmiary niemieckiej dywersji w pierwszych dniach wojny, to nie ulega wątpliwości, że III Rzesza od lat planowała i inspirowała podobną aktywność wśród zamieszkującej Bydgoszcz mniejszości niemieckiej. Niewątpliwe - choć w stosunku do skali późniejszej niemieckiej zemsty marginalne - zbrodnie Polaków posłużyły Goebbelsowi do stworzenia historii o brutalnych masowych mordach. Usprawiedliwiano nimi konieczność interwencji i późniejsze ludobójstwo dokonane na ludności polskiej. W tej drugiej kwestii nie ma żadnych wątpliwości - Pomorze stało się areną jednej z największych niemieckich zbrodni września 1939 r.

###Marcin Makowski dla Wirtualnej Polski

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)