Kto uknuł ten spisek?
Kto uknuł ten spisek? Służby specjalne prezydenta Sarkozy'ego, rozhisteryzowane feministki, jakaś nowa odmiana ruchu Black Power, a może to CIA chciało aroganckiej Francji utrzeć nosa? Sprawa Domique Strauss-Kahna i jego domniemanego gwałtu przybrała niespodziewany obrót - we Francji zapewne już głowią się nad scenariuszem thrillera, w którym dzielni adwokaci nieco może nadpobudliwego, acz sympatycznego VIP-a rozbijają w pył podłe oskarżenia pokojówki-nimfomanki a dzielni "lewicowi" intelektualiści walczą z... lewicową "poprawnością polityczną” - pisze Michał Sutowski w Wirtualnej Polsce.
06.07.2011 | aktual.: 06.07.2011 07:37
Trudno powiedzieć, czy dowiemy się z całą pewnością, co naprawdę zaszło w nowojorskim hotelu między dyrektorem MFW a pokojówką - obecnie mamy słowo przeciw słowu. Zapis rzekomej rozmowy telefonicznej ofiary z jej znajomym w więzieniu może trochę rozjaśnić sprawę - najprawdopodobniej na jej niekorzyść. Wiele wskazuje na to, że Dominique Strauss-Kahn zostanie uwolniony od zarzutów, być może otrzyma odszkodowanie za kilkudniowy pobyt w więzieniu i zwrot kosztów pobytu w nowojorskim areszcie domowym. I co z tego wszystkiego wynika? Kilka banałów, kilka kwestii zasadniczych - i co najmniej jedna bardzo problematyczna.
Najpierw banały: media wydają wyroki na długo przed orzeczeniem sądu, a ich łaska na wyjątkowo pstrym koniu jeździ - te same konserwatywne tabloidy, które niedawno potępiały "gwałciciela", dziś wypisują niestworzone brednie, jakoby jego "ofiara" była prostytutką, pracującą w Sofitelu za wiedzą swojego związku zawodowego. Sąd ma stosunkowo niewielkie znaczenie na tle gigantycznej machiny PR - większość informacji nie pochodzi od sądu ani oficjalnych dokumentów, ale z konferencji prasowych stron i przecieków różnych "źródeł zbliżonych do dobrze poinformowanych". Spektakl od samego początku przyćmił postępowanie, a od jakkolwiek rozumianej prawdy istotniejszy jest efekt wizerunkowy. Ale to wszystko wiemy i bez Dominique Strauss-Kahna. A czego nowego się dowiedzieliśmy?
Przede wszystkim, że to, co prawica lubi nazywać "poprawnością polityczną”, tylko z pozoru dominuje w amerykańskiej sferze publicznej. Bo wprawdzie media początkowo pisały o sprawie w konwencji starcia biednej, niewykształconej, czarnoskórej imigrantki z wpływowym samcem, wielkim tego świata - ale gdy tylko pojawiły się najdrobniejsze wątpliwości, wszystko wróciło do przaśnej, populistycznej normy w stylu "czy można zgwałcić prostytutkę?".
Za winą "ofiary” twardo przemawia tylko rzekomy zapis rozmowy z jej znajomym, w której miała ona rozważać możliwe do uzyskania korzyści ze zdarzenia. Inne przesłanki jej "niskiej wiarygodności" są albo wątpliwe (nieścisłości w zeznaniach), albo wprost absurdalne. Czy nieścisłe informacje przy składaniu wniosku o azyl - a nawet podanie nieprawdziwych danych - przesądzać mają niewiarygodność pozwu o gwałt? Czy domniemane dochody z podejrzanych źródeł wykluczają możliwość bycia ofiarą przemocy? W wielu krajach, m.in. Wielkiej Brytanii, ofiary gwałtu wciąż traktowane są jako... podejrzane. Często prześwietlane jest ich życie prywatne - zwłaszcza jeśli mają "niepewny” status imigrancki bądź pochodzą z niskich klas społecznych. A oskarżenia o "rozwiązłość” czy zaniedbania rodzicielskie należą do klasycznego repertuaru obrony zamożniejszych, lepiej sytuowanych sprawców.
Sprawa Strauss-Kahna nie tylko wywołała we Francji burzliwą dyskusję o standardach zachowań męskich elit wobec kobiet, niekoniecznie podwładnych (o czym świadczy kolejny pozew, jaki przeciw byłemu szefowi MFW złożyła wczoraj pisarka Tristane Banon - jej trudno będzie zarzucić "niską wiarygodność", zwłaszcza że o napastliwych zachowaniach DSK mówiła już w 2007). Wiele brudów wypłynęło na wierzch - ale jeszcze więcej hipokryzji.
Na niespotykany poziom wyniósł ją intelektualny celebryta Bernard Henri-Levi, porównując swojego oskarżonego przyjaciela do kapitana Dreyfussa. Tamtego, pisze Henri-Levi, oskarżano ponad 100 lat temu o zbrodnię z powodu żydowskiego pochodzenia - Strauss-Kahn ucierpiał poprzez swoje pochodzenie klasowe. Bo on z elit, a ofiara ze społecznych dołów. A przecież oceniać należy fakty i ludzi, a nie symboliczne reprezentacje biednych i bogatych... Francuski intelektualista zapomniał tylko, że "niska wiarygodność" powódki, która obecnie działa na rzecz Strauss-Kahna to w dużej mierze pochodna jej statusu społecznego - dopiero w drugiej kolejności "twardej” przesłanki w postaci nagranej rozmowy.
Sprawę wyjątkowo szyderczo podsumował komentator "New York Timesa", publikującego skądinąd dużo materiałów na korzyść Strauss-Kahna: "co do jego upokorzenia, to najwyraźniej doszło do czegoś złego w tym pokoju. Bardzo prawdopodobnie popełniono tam przestępstwo. Nieczyste historie seksualne Strauss-Kahna czynią prawdopodobnym, że to on był napastnikiem. Jeśli szczytem jego cierpień ma być przechadzka w kajdankach przed kamerami, kilka dni w więzieniu Rikers Island i parę wstrętnych nagłówków - serce nie powinno nam krwawić. A, i jeszcze musiał opuścić stanowisko szefa instytucji, w której molestowanie seksualne było prawdopodobnie powszechne - między innymi dzięki promowanej przez niego kulturze zachowań. Rzeczywiście, straszne!”
Dominique Strauss-Kahn nie jest kapitanem Dreyfussem ani nawet zaszczutą przez tabloidy Katarzyną Blum - wiele lat praktykował coś, co się w końcu na nim zemściło, a co jego przyjaciele i rodzina pobłażliwie tolerowali. Nawet jeśli w tym konkretnym przypadku nie jest winny gwałtu, trudno się oprzeć myśli, że swoim zachowaniem "sam się o to prosił”. Szkoda tylko, że po "sprawie DSK" argument ten będzie znów stosowany przez tych, co twierdzą, że ofiary gwałtów są same sobie winne. Jeśli pokojówka z nowojorskiego hotelu faktycznie całą akcję zaplanowała, okaże się ich wyjątkowo "pożyteczną idiotką”.
Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski