Kto powinien się bać arabskich rewolucji?

Każdy rewolucjonista kończy jako ciemiężca albo heretyk - uważał Albert Camus. Te słowa brzmią wyjątkowo złowrogo w obliczu powstań, które wstrząsają teraz krajami arabskimi. Bo chociaż upadające dyktatury są jak obrazek z baśni o walce dobra ze złem, należy pamiętać, że wyzwolona dzikość buntowniczych serc może doprowadzić do czegoś bardzo odległego od pokoju.

Kto powinien się bać arabskich rewolucji?
Źródło zdjęć: © AP | Sebastian Scheiner

07.02.2011 | aktual.: 15.02.2011 16:47

Sytuacja polityczna na Bliskim Wschodzie i północy Afryki przez ostatnie lata wydawała się dosyć stabilna - a przynajmniej przewidywalna. Prawda, w Iraku co i rusz wybuchały bomby, konflikt palestyńsko-izraelski nie wygasał, a Iran romansował z bronią atomową, ale wszystko to wpasowywało się w krajobraz, do którego Zachód zdążył już przywyknąć. Oblężony Izrael, stłoczeni w gettach Palestyńczycy, niezastąpiona ropa, paru przydatnych dyktatorów, wielu ekstremistów, ajatollahowie o groźnych spojrzeniach i duch Saddama - tak wyglądała mapa tego regionu w oczach świata.

Zobacz galerię: Kair areną walk lub film z zamieszek: Butelki z benzyną i kamienie - nocne walki.

Ostatnie tygodnie pokazały, że istnieje tam również inny gracz, dotychczas zupełnie ignorowany. A właściwie - miliony graczy. Do tej pory ich państwa były pionkami przesuwanymi po szachownicy międzynarodowej polityki przez niewidzialne dłonie obcych strategów. Zwykli mieszkańcy Tunisu i Kairu nie mieli najmniejszego wpływu na to, w którą stronę zostaną pchnięte figury. Aż nagle się zbuntowali. Dziś to oni mogą sprawić, że cała gra zacznie się jeszcze raz, na nowych zasadach. Strategom - zwłaszcza tym z USA i Izraela - pozostaje w napięciu obserwować, co się stanie. Stare mapy lepiej już spalić.

Klucznik

Szwadrony policjantów i tajniaków nie potrafią rozkruszyć ducha zbuntowanych tłumów, zatem na cel obierają ciała. Giną setki ludzi, tysiące odnoszą obrażenia. Krew wdziera się między płyty chodnikowe, wsiąka w piasek, tworzy kałuże i potoki. Chociaż wrze już kilka krajów, uwaga skupia się - i długo jeszcze będzie - głównie na Egipcie.

Romantyzm egipskiego powstania jest niewątpliwie pociągający. Zdesperowany lud występuje przeciwko niezniszczalnemu - wydawałoby się - reżimowi, który dawno temu zamknął się w wieży władzy i zaczął rządzić tylko dla siebie i swych hojnych sponsorów. Egipcjanie własnymi rękoma rozbierają tę mroczną konstrukcję, latami wznoszoną przez rozmaite siły. Coraz mniej osób wątpi, że dwór Hosni Mubaraka upadnie. Coraz więcej obserwatorów tego właśnie egipskim ulicom życzy.

Entuzjazmu publiki nie podziela jednak wiele rządów. Przywódcy państw sąsiednich pocą się ze strachu. Tunezyjczycy zainspirowali Egipcjan, a oni są dziś wzorem dla Jordańczyków, Jemeńczyków i Sudańczyków, którzy z rosnącą odwagą występują przeciwko zamordystycznym władcom. Wkrótce prawie każdy kraj regionu będzie miał własny "dzień gniewu". W niektórych zakończy się on prawdopodobnie zrównaniem demonstrantów z ziemią i zachowaniem skostniałego układu - tak jak półtora roku temu w Iranie. W innych stolicach protesty zmuszą polityków do złożenia obietnic, a może nawet ich dotrzymania. W kolejnych miejscach dojdzie do poważnych zmian, a satrapowie opuszczą swe królestwa.

Czytaj więcej o starciach w Egipcie: Bitwa o Wyzwolenie - "żądamy egzekucji rzeźnika!"

Nie tylko dyktatorzy obawiają się tego, co przyniosą ostatnie zrywy. Egipt, z blisko 85-milionową populacją, od lat aspirował do miana regionalnego lidera. Przemawiała za tym jego bogata historia, wielkość i położenie geograficzne. Państwo piramid jest strażnikiem bramy między Azją a Afryką - Półwyspu Synajskiego. Dzięki temu może kontrolować lądowe szlaki transportowe i przemytnicze między tymi kontynentami: zapewniać płynny przepływ towarów, ale i zatrzymywać nielegalnych emigrantów oraz narkotyki. Egipt zarządza również Kanałem Sueskim, przez który co roku przepływają tysiące statków skracających sobie żeglugę do portów na całym świecie. Wszelkie zakłócenia na tych arteriach są dla globalnej gospodarki jak porażenie prądem.

Póki co, demonstracje nie wpłynęły na przepustowość tras, a międzynarodowe traktaty gwarantują, że Kanał Sueski będzie funkcjonował normalnie nawet podczas wojny. Ale rewolucje rządzą się własnymi prawami, są nieprzewidywalne i potrafią wyzwolić nieposkromione moce. Na początku lat 50. wojsko przy aplauzie społeczeństwa obaliło marionetkową egipską monarchię Faruka I. Wkrótce potem nastąpił kryzys sueski, który doprowadził do ogromnych strat finansowych w wielu państwach. Ryzyko, że następcy Mubaraka, kierowani arabskim lub islamskim nacjonalizmem, postawią inne - surowsze - warunki korzystania z toru między Morzem Śródziemnym a Czerwonym, nie jest może znaczne, ale istnieje. Zainteresowane rządy i firmy mają tego świadomość.

Amerykański róg obfitości

Najbardziej zafrapowany ostatnimi ruchami społecznymi w świecie arabskim może być jednak Izrael. Od początku istnienia współczesnego państwa żydowskiego, Izraelczycy musieli regularnie walczyć o swój skrawek Bliskiego Wschodu - czasami kosztem innych ludów. Sytuacja znacznie się polepszyła, gdy izraelski patron - USA - wyłożył pod koniec lat 70. pieniądze, które przekonały kilka arabskich reżimów, że z Izraelem warto się pogodzić. Rząd Anwara Sadata, a później Hosni Mubaraka, był najważniejszym z nich.

Przez ponad trzy dekady Egipt otrzymywał od Waszyngtonu ogromną pomoc finansową, czasem sięgającą nawet dwóch miliardów dolarów rocznie. Pieniądze te pozwalały dyktatorowi żyć w luksusie i wzmacniać swoją władzę, chociażby poprzez powiększanie oraz dozbrajanie i tak potężnych już służb bezpieczeństwa. Kair mógł również liczyć na wsparcie dyplomatyczne, technologie wojskowe i szkolenia. W zamian Stany Zjednoczone oczekiwały, że Egipt nigdy więcej nie podniesie ręki na Izrael i będzie pokornie akceptował amerykańską politykę zagraniczną i przemysłowe konglomeraty. Podobne niepisane układy z USA przyjęły Jemen, Arabia Saudyjska i Maroko. Arabskim władcom taki porządek pasował. Zwykłym Arabom już niekoniecznie.

Wiele elementów amerykańskiego życia podoba się mieszkańcom krajów arabskich, zwłaszcza tym młodszym, poniżej 30. roku życia, którzy stanowią coraz większą część ludności tego regionu. Egipcjanie czy Tunezyjczycy słuchają zachodniej muzyki i oglądają filmy z Hollywood, korzystają z Facebooka i ubierają się - chociaż rzadko ich na to stać - w markowe ciuchy. Chętnie również wzięliby udział w uczciwych wyborach, tak jak robią to Amerykanie. Nie zmienia to faktu, że USA wiele straciło w oczach Arabów przez poparcie udzielane dyktatorom, inwazje na Afganistan i Irak oraz ignorowanie niedoli Palestyńczyków.

Wybór

Widząc wylegające na ulice Tunisu, Kairu czy Ammanu tłumy, amerykańscy politycy stanęli przed nie lada dylematem. Co robić? Wesprzeć swoich starych sojuszników, czy pozwolić rozszalałym tłumom przejąć ich prywatne folwarki? Decydując się na to pierwsze, mogliby przez jeszcze jakiś czas utrzymać wygodny dla siebie status quo. Ceną byłoby jednak narażenie się na oskarżenia o neokolonializm ze strony opinii publicznej, a co gorsza - podsunięcie dodatkowych argumentów radykalnym islamistom, którzy od lat głoszą, że Amerykanie zasługują tylko na to, by kolejne wieżowce waliły się im na głowy.

Konsekwencje upadku dyktatorów mogą być znacznie bardziej złożone - dla USA i wielu innych krajów. Politycy tacy jak Ben Ali czy Mubarak nie dzielili się władzą z nikim, więc byli gwarantami tego, że religijni fundamentaliści nie przejmą jej sterów, a ich państwa nie zamienią się w drugi Iran. Po odejściu autokratów może być inaczej. W Tunezji co prawda ruchy islamskie mają marginalne znaczenie, ale już w Egipcie Bractwo Muzułmańskie - mimo doświadczanych od lat represji - posiada ciągle znaczne wpływy społeczne i polityczne. Podobnie jest w przypadku radykałów z Jemenu czy Algierii. W tym momencie na pewno nie są wystarczająco mocni, by rządzić samodzielnie, ale wielu komentatorów obawia się powtórki z Rewolucji Irańskiej.

W 1979 roku Irańczycy obalili okrutnego szacha. Do jego porażki przyczynili się w równej mierze świeccy intelektualiści i związkowcy, co duchowi przywódcy. Z planu zbudowania nowego wspólnego rządu nic nie wyszło, bo ajatollahowie w systematyczny i bezlitosny sposób pozbyli się wszelkich rywali. Iran, miast nowoczesną demokracją, stał się brutalną teokracją rządzoną według praw szariatu.

Fala zmian

Dziś jest zbyt wcześnie, by przewidywać, czy ważniejsi arabscy islamiści mogliby zachowywać się jak Chomeini i jego świta. Nie ma jednak wątpliwości, że jeśli zdobędą władzę, ich polityką pokierują silne antyamerykańskie i antyizraelskie sentymenty. Dla USA byłoby to równoznaczne ze znaczną utratą wpływu na tą część świata. Koniec z atrakcyjnymi kontraktami na wydobycie ropy przez amerykańskie spółki, basta z nieskrępowanymi polowaniami na członków al-Kaidy w jemeńskich górach i wsparciem logistycznym dla wojennych eskapad. W najczarniejszych scenariuszach odnowione państwa arabskie mogłyby stać się schronieniem i bazą wypadową międzynarodowych dżihadystów. Macki, którymi Waszyngton od kilkudziesięciu lat oplatywał te ziemie, zostałyby odrąbane. Bez znieczulenia.

Próżnię po Amerykanach niechybnie spróbowałaby wypełnić inna potęga. Przy swoim gigantycznym zapotrzebowaniu na energię i rosnących ambicjach mocarstwowych, Chińczycy nie czekaliby długo na zaproszenie.

Dla Izraela taki rozwój wypadków byłby katastrofą. Niespodziewanie, w krótkim czasie, Izraelczycy znów byliby osamotnieni w regionie, za to otoczeni przez wrogie im państwa i organizacje. W przeszłości regularnie doprowadzało to do wojen.

Już teraz Izrael obawia się, że rewolucyjny wiatr zaświszczy w ciasnych korytarzach osiedli w Strefie Gazy i na Zachodnim Brzegu Jordanu, inspirując Palestyńczyków do rozpoczęcia kolejnej intifady. Nic więc dziwnego, że od początku zamieszek w Egipcie izraelscy politycy ostrożnie, ale stanowczo "wyrażają swoje zaniepokojenie".

Nowy etap?

Z jednej strony - heroiczna walka umęczonych ludów przeciwko despotom. Z drugiej - nieokiełzany proces, który może wstrząsnąć posadami dotychczasowego układu sił na świecie, a nawet wywołać potężną destabilizację. Buntownicy z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej mogą udowodnić, że Albert Camus nie miał racji. Mogą też potwierdzić jego słowa. Jedno jest pewno. Jeśli ktoś myślał, że nowa dekada niczym nas nie zaskoczy - srogo się pomylił.

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Zobacz również blog autora: Blizny Świata!

Jesteś w Egipcie? Chcesz się podzielić informacjami i oceną sytuacji w tym kraju? ** Opublikujemy Twoją relację w naszym serwisie.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)