Kto krył bin Ladena?
Jak to możliwe, że Osama bin Laden - najbardziej poszukiwany terrorysta - mieszkał w luksusowej rezydencji, pięć minut drogi od akademii wojskowej? Czy jego śmierć zmieni koleje wojny w Afganistanie? I czy terroryści zechcą pomścić swojego lidera? Wydaje się, że śmierć bin Laden raczej mnoży pytania, niż udziela odpowiedzi o toczącej się od dekady wojny z terroryzmem.
04.05.2011 | aktual.: 13.06.2011 16:42
1 maja 2010 r., Time Square, Nowy Jork
Z zaparkowanego na poboczu 45. ulicy samochodu marki Nissan - pozornie niczym niewyróżniającego się spośród setek innych - zaczynają wydobywać się kłęby gęstego dymu. Zaalarmowani przechodnie (a było ich, jak zwykle o tej porze dnia, wielu) błyskawicznie wzywają służby miejskie. Już po godzinie wiadomo, że nie był to zwykły samozapłon starego auta, ale nieudana próba zamachu terrorystycznego w samym centrum miasta. Kilka dni później stanie się jasne, że za tym atakiem (który, gdyby się powiódł, mógł spowodować dziesiątki, jeśli nie setki ofiar śmiertelnych) stoi pakistańska organizacja Tehrik-e-Taleban Pakistan, potocznie znana jako pakistańscy talibowie. Ugrupowanie to jest od 2007 r. najbliższym sojusznikiem Al-Kaidy w regionie afgańsko-pakistańskim (bliższym nawet niż afgańscy talibowie), a jego akcje zewnętrzne - prowadzone poza Pakistanem czy Afganistanem - są ściśle koordynowane z kierownictwem "starej" Al-Kaidy.
1 maja 2011 r., Time Square, Nowy Jork, późne godziny wieczorne
Tysiące ludzi gromadzą się na placu i przyległych ulicach, aby demonstrować swą radość z podanej przed chwilą informacji o zabiciu przez amerykańskich komandosów Osamy bin Ladena - założyciela i przywódcy Al-Kaidy.
Te dwie daty, tak bliskie sobie chronologicznie, dzieli jednak przepaść, jeśli chodzi o ich ładunek emocjonalny. Rok temu mieszkańcy Nowego Jorku i przebywający w nim turyści czuli strach, niepewność i obawę bodaj największe od pamiętnych zamachów na wieże World Trade Center. Teraz, zaledwie rok po tamtym nieudanym zamachu, w Nowym Jorku dominuje radość z faktu wyeliminowania największego wroga Ameryki od czasów II wojny światowej. Każdy nowojorczyk jest dziś przekonany, iż jest coś symbolicznego w tej zbieżności dat obu wydarzeń.
Czy jednak faktycznie istnieją powody do aż tak wielkiej radości? Co w rzeczywistości oznacza śmierć legendarnego założyciela lidera ugrupowania o nazwie Tanzim Al-Ka'idach (Organizacja Bazy), popularnie określanej jako Al-Kaida?
Ikona
Śmierć Osamy bin Ladena to przede wszystkim cios w symbol, w postać idola muzułmańskich mas podzielających radykalną wizję islamu głoszoną przez ostatnie ćwierćwiecze przez lidera Al-Kaidy i jego uczniów. I takie też znaczenie - głównie symboliczne - ma wydarzenie, które przeszło do historii w nocy z 1 na 2 maja 2011 r. Oto w niemal 10 lat po rozpoczęciu Długiej Wojny - wojny z islamskim ekstremizmem i terroryzmem - sprawiedliwość dosięgła lidera radykalnych islamistów, którzy marzyli o powaleniu Ameryki i Zachodu na kolana oraz o restauracji islamskiego Kalifatu, państwa jednoczącego wszystkich wyznawców Allaha. Lidera, który przez ostatnią dekadę był właśnie bardziej symbolem pewnej idei i walczącego o nią ruchu, niż realnym przywódcą podejmującym codzienne decyzje.
Tym samym, wbrew radości tłumów wiwatujących na ulicach amerykańskich miast i optymistycznym komentarzom medialnym, śmierć bin Ladena w bardzo niewielkim stopniu wpłynie na dalszy przebieg wojny z ekstremizmem islamskim. Po 2001 r., zmuszony do ciągłej ucieczki i ukrywania się, Osama bin Laden nie miał (bo nie mógł mieć) wpływu na bieżącą aktywność operacyjną Al-Kaidy. Organizacja ta przekształciła się ze ściśle scentralizowanej, hermetycznej i kadrowej struktury w szeroką i luźną sieć synergicznie ze sobą współpracujących grup, spajanych jednolitym celem i wspólną ideologią. Postać Osamy bin Ladena - na wpół mitycznego po 2001 r. lidera i bohatera ruchu dżihadu - była kolejnym elementem spajającym rozrzucone niemal po całym świecie grupy i grupki radykalnych islamistów. Teraz tego symbolu zabraknie, pojawi się za to z całą pewnością mit męczennika za sprawę. Kto wie, czy po swej śmierci bin Laden nie stanie się znacznie bardziej niebezpieczną ikoną radykalnego wahhabickiego islamu, niż był jeszcze za życia
w ciągu ostatniej dekady...
Będąc symbolem i żywym mitem, Osama nie kierował stworzonym przez siebie ruchem, choć bez wątpienia miał wpływ na strategiczne aspekty kierunków jego rozwoju i aktywności. Można zakładać, że bin Laden autoryzował (a być może wręcz inspirował) większość dużych akcji Al-Kaidy w różnych punktach globu w ostatnich 10 latach. Pewne elementy planowania operacyjnego poszczególnych akcji, charakterystyczne dla tzw. "starej Al-Kaidy" (obecnie będącej centrum całego ruchu dżihadu), a więc najpewniej i samego bin Ladena, widać np. w zamachach na indonezyjskiej Bali w 2002 r., w atakach w Madrycie z 2004 r., czy w Bombaju (2008 r.).
Generalnie jednak, po 2001 r. Al-Kaida funkcjonowała już w wymiarze operacyjnym niezależnie od bin Ladena i jego najbliższych współpracowników. Wojna będzie naprawdę długa
W tym sensie wyeliminowanie założyciela i pierwszego przywódcy organizacji nie będzie mieć wpływu na jej aktywność. Mylą się ci, którzy wieszczą już rozpad Al-Kaidy czy walki frakcyjne o jej przywództwo. Gdyby bin Laden został zabity 10 lat temu, kiedy Organizacja Bazy miała jeszcze ściśle zhierarchizowaną, wielopiętrową strukturę - może faktycznie śmierć charyzmatycznego lidera miałaby negatywny wpływ na jej dalsze losy. Dziś jest już niestety zupełnie inaczej. Tak więc można być pewnym, że rozsiane po świecie struktury odwołujące się do formalnych związków z Al-Kaidą (jak np. AQAP - Al-Kaida Półwyspu Arabskiego czy AQIM - Al-Kaida Islamskiego Maghrebu) oraz te, które jedynie czerpią z jej ideologicznego i operacyjnego know-how (jak pakistańscy talibowie) będą dalej kontynuować swą dotychczasową aktywność. Tym samym pojawiające się już tu i ówdzie głosy, że Długa Wojna może już wkrótce dobiec końca, należy uznać za mocno przesadzone. Ta wojna będzie naprawdę długa.
Czy zasadne są obawy, że Al-Kaida będzie się teraz mścić? Zapewne tak. Nie należy jednak spodziewać się zamachów na skalę ataków z 11 września czy późniejszych uderzeń islamistów w Europie - gdyby mieli oni taką sposobność, zaatakowaliby w USA lub Europie już dawno, nie czekając na pomszczenie swego lidera. Ale z pewnością możemy oczekiwać całego szeregu prób zamachów o małej skali, skierowanych na cele zachodnie w Azji, Afryce Północnej czy na Bliskim Wschodzie - podejmowanych niejako z desperacji, bez uprzedniego odpowiedniego przygotowania, a więc często zapewne skazanych na fiasko. Skala tego zjawiska może być jednak masowa i w takiej sytuacji część z tych ataków (nawet źle zaplanowanych) może się udać.
Terrorysta z sąsiedztwa
Śmierć Osamy bin Ladena będzie mieć też szereg skutków natury politycznej. Przede wszystkim, ten niewątpliwy sukces zostanie zdyskontowany przez obecną administrację USA. Prezydent Barack Obama, który już rozpoczął kampanię o swą reelekcję w przyszłorocznych wyborach, nie omieszka przedstawić faktu wyeliminowania bin Ladena jako swego osobistego sukcesu. Co więcej, śmierć Osamy może także zostać wykorzystana przez Waszyngton do przyspieszenia procesu wygaszania amerykańskiego zaangażowania w Afganistanie. Wszak od dwóch lat oficjalnymi celami udziału USA w operacji afgańskiej jest walka z Al-Kaidą, w tym ściganie jej kierownictwa. Skoro więc cel ten został już częściowo osiągnięty, może pojawić się pokusa, aby jeszcze bardziej wzmocnić poparcie w kraju dla prezydenta Obamy poprzez większe niż planowano redukcje sił amerykańskich w Afganistanie. Taki scenariusz, całkiem prawdopodobny, biorąc pod uwagę doświadczenia z dotychczasowych działań obecnej administracji USA, realizowany byłby jednak ze szkodą dla
przyszłości całej operacji w Afganistanie. Afgańscy talibowie z pewnością bowiem nie przejęli się zbytnio śmiercią bin Ladena, nie zrezygnują też z tego powodu ze swych strategicznych celów i aspiracji.
Ciekawym aspektem całej sprawy związanej z wytropieniem i eliminacją lidera Al-Kaidy jest również wątek pakistański. O ile to, że bin Laden ukrywał się właśnie w Pakistanie nikogo specjalnie nie zdziwiło, o tyle fakt, że mieszkał on wygodnie w luksusowej i doskonale strzeżonej rezydencji w mieście Abbottabad, wprawia w osłupienie każdego, kto choć trochę orientuje się w problematyce pakistańskiej. Abbottabad to bowiem nie tylko enklawa bogactwa w niesamowicie biednym kraju i znany kurort turystyczno-wypoczynkowy. To przede wszystkim jedno z większych w Pakistanie miast garnizonowych, mieszczących personel kilku dużych jednostek wojskowych oraz pracowników licznych instytucji militarnych, z główną wyższą szkołą wojskową (Akademia Wojskowa Kakul) na czele. Rezydencja Osamy bin Ladena znajduje się w odległości pięciu minut jazdy samochodem od tej akademii.
Czy w takiej sytuacji można w ogóle przypuszczać, że pakistańskie władze wojskowe i bezpieczeństwa faktycznie nie miały absolutnie żadnego pojęcia o tym, że dosłownie tuż pod ich nosem ukrywa się najbardziej poszukiwany od 10 lat terrorysta świata ? Bardzo wątpliwe.
Jest więc niemal pewne, że przynajmniej część pakistańskich elit państwowych "kryła" lidera Al-Kaidy, a tym samym ponosi współodpowiedzialność za działania tej organizacji w minionych latach. Fakt ten będzie mieć być może przełomowe znaczenie dla dalszych losów współpracy między USA a Pakistanem, a tym samym dla geopolityki całego regionu i dynamiki wojny z islamskim ekstremizmem.
Jerzy T. Leszczyński, dla Wirtualnej Polski