Krwawy prezydent się mści - świat odwraca wzrok
Krwawy reżim Omara al-Baszira rozpoczął bombardowania kolejnego stanu. Tym razem jest to Błękitny Nil, główna baza opozycji. Dyktator znowu bez litości niszczy swoich wrogów.
08.09.2011 09:55
Walki zaczęły się w nocy z czwartku na piątek. Żołnierze Sudańskich Sił Zbrojnych w ciągu kilku godzin przejęli kontrolę nad al-Damazin, stolicą prowincji.
Rząd Sudanu Północnego twierdzi, że pierwsi zaatakowali bojownicy Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu (SPLA). Ci z kolei utrzymują, że to wojsko otworzyło ogień. Siły federalne miały też zbombardować dom lidera partii Ludowego Ruchu Wyzwolenia Sudanu-Północ (SPLM-N) Malika Agara i inne obszary zamieszkane przez cywilów.
Przed dwoma tygodniami Chartum ogłosił zawieszenie broni w Południowym Kordofanie, gdzie od czerwca nieprzerwanie trwały zacięte walki. Przez moment wydawało się, że konflikt przygaśnie. Jak się okazało, sudańska armia przesuwała w tym czasie oddziały w kierunku Błękitnego Nilu. - Cały ten rozejm wymyślono tylko po to, by przyszykować inwazję na al-Damazin - powiedział Yasir Arman, sekretarz-generalny partii.
Jak podaje ONZ, od piątku z prowincji uciekło ponad 20 tysięcy osób.
Zły rozwód
W styczniowym referendum mieszkańcy autonomicznego Sudanu Południowego zdecydowali odłączyć się od państwa rządzonego przez opresyjny islamski reżim z Chartumu. Przeprowadzenie głosowania było jednym z założeń traktatu pokojowego z 2005 roku. Zakończył on trwającą ponad 20 lat wojnę domową. Był to jeden z najokrutniejszych konfliktów w historii Afryki. Zginęły w nim dwa miliony ludzi, a prawa człowieka gwałcono na wszystkie możliwe sposoby.
Niestety, mimo sześcioletniego okresu przejściowego, politykom z Północy i Południa nie udało porozumieć się we wszystkich kwestiach. Secesja nie przebiegała więc spokojnie.
W kwietniu północne wojska przekroczyły umowną granicę i zaatakowały prowincję Abyei. Kilka tygodni później zaczęły zasypywać bombami Południowy Kordofan. W obu przypadkach Chartum tłumaczył, że jedynie reaguje na prowokacje SPLA. Robił to jednak w bardzo brutalny sposób - represje na cywilach stały się powszechne, a około 300 tysięcy ludzi straciło dach nad głową.
Analitycy obawiali się, że kolejne uderzenie będzie tylko kwestią czasu.
Błękitny Nil znajduje się w podobnej sytuacji jak Południowy Kordofan. Oba regiony, chociaż leżą na Północy, zamieszkane są w znacznej mierze przez ludność identyfikującą się z Południem. Podczas wojny partyzanci często korzystali z jej pomocy, a wielu tubylców chwyciło za broń i przyłączyło się do rebelii. Siepacze al-Baszira karali ich za to bez litości, lecz poparcie dla buntowników nie słabło.
Akcjami powstańców na tych obszarach kierował SPLM-Północ, lokalny odłam Ludowego Ruchu Wyzwolenia Sudanu. Po podpisaniu rozejmu główne SPLM przejęło władzę na Południu, a SPLM-N zamieniła się w legalną partię działającą w Sudanie Północnym. W krótkim czasie stała się jedną z czołowych sił opozycji. Zachowała też swoje zbrojne ramię - miejscowe oddziały, ciągle nazywane SPLA. W 2010 roku ugrupowanie wygrało wybory stanowe w Błękitnym Nilu, a jego lider Malik Agar objął urząd gubernatora. Ale dobra passa nie mogła trwać zbyt długo.
Palący grunt
Prezydent Omar al-Baszir nie lubi sprzeciwu. Władzę trzyma żelaznym uchwytem od ponad 20 lat; nieraz miażdżył tych, którzy odważyli się podnieść głos.
W ostatnim czasie zaczął mieć jednak wiele problemów. Jego popularność spada, tak w kraju, jak i we własnej Partii Narodowego Kongresu (NCP). Ta ostatnia jest już mocno podzielona na dwie frakcje - al-Baszira i Aliego Osmana Tahy, wiceprezydenta kraju.
Co gorsza dla dyktatora, do walki powrócili partyzanci z Darfuru. I zaczęli dogadywać się z SPLM-N. Współpraca Darfurczyków z organizacją Agara zaowocowała stworzeniem szerokiego frontu przeciwko Chartumowi na południu kraju. We wspólnych oświadczeniach buntownicy coraz częściej mówili o konieczności usunięcia skostniałego reżimu. "Ten rząd jest zbyt zdeformowany, by można było go zreformować", powtarzali. Al-Baszir poczuł się zagrożony. Zareagował więc tak, jak miał to w zwyczaju: siłą.
Już w czerwcu obserwatorzy alarmowali, że sudańskie służby bezpieczeństwa i bojówki ścigają członków SPLM-N w całym Południowym Kordofanie. Dzierżąc listy z ich nazwiskami, przeszukiwali dom po domu. Przedstawiciele partii twierdzą, że zginęły setki osób, a los wielu innych pozostaje niewyjaśniony.
Dziś to samo ma powtarzać się w Błękitnym Nilu. W weekend al-Baszir wprowadził tam stan wyjątkowy. Zdelegalizował też partię Malika Agara i zamknął jej biura w Chartumie, aresztując dziesiątki ludzi. - Jego celem jest znokautowanie SPLM-N zanim stanie się poważnym politycznym i wojskowych zagrożeniem - przewiduje Chris Phillips z Economist Intelligence Units.
Foaud Hikmat, analityk z International Crisis Group, jest zdania, że SPLM-N mogłoby zmobilizować nowy ruch separatystyczny. - To byłoby nowe Południe Północnego Sudanu - powiedział w rozmowie z Reutersem.
Póki co jednak, to rządowe siły rozdają karty w tej batalii. Jak donoszą agencje, sudańskie wojska zbliżają się do bastionu SPLM-N, Kurmuku.
Rebelianci, widząc interwencję NATO w Libii, od kilku miesięcy proszą ONZ o utworzenie strefy zakazu lotów (no-fly zone) nad Sudanem. W weekend ponowili te błagania. "Trzeba zatrzymać trwającą agresję przeciwko ludności cywilnej", napisali w apelu. Ale raczej nie mają złudzeń, że to coś da. - Al-Baszir jest ścigany przez Międzynarodowy Trybunał Karny (za zbrodnie w Darfurze - red.), a i tak nikogo nie obchodzi, co on robi - narzekał reporterowi "Time" Yasir Arman. - Społeczność międzynarodowa nie dba o Sudańczyków - dokończył.
Michał Staniul, Wirtualna Polska Czytaj również blog autora: Blizny Świata