Kręta droga do niepodległości Angoli. Wojna z kolonizatorem przeplatana bratobójczą walką
Wspólny wróg, w tym przypadku portugalski kolonizator, powinien jednoczyć. Powinien, ale nie zawsze działo się tak w przypadku Angolańczyków, walczących o wolność. Dlatego droga do niepodległości Angoli była długa i kręta. Powstańcy mieli wiele słabości, ale największą był brak jedności. Między sobą walczyli niemal tak często, jak z Portugalczykami. A niekiedy nawet częściej i brutalniej - pisze Michał Staniul dla Wirtualnej Polski. Co gorsza, radość ze zrzucenia portugalskich kajdan trwała krótko. Wojna domowa między między dwiema konkurującymi partyzantkami ciągnęła się z przerwami aż do 2002 roku. Według ostrożnych wyliczeń zginęło w niej ponad 500 tysięcy cywilów.
13.11.2015 15:17
Pierwsi byli chłopi z plantacji bawełny w Baixa de Cassanje. Mieli dość: dość bycia obywatelami drugiej kategorii, dość przymusowej harówy za grosze i dość ograniczeń. Nie chodziło o politykę czy ideologię, chodziło o życie. 3 stycznia 1961 roku wstrzymali pracę, spalili karty identyfikacyjne i zażądali lepszych warunków. Gdy właściciele portugalsko-belgijskiego Cotonangu odmówili, polała się krew.
Portugalczycy pojawili się na terenie Angoli blisko 500 lat wcześniej, a od czterech dekad kontrolowali ją w całości. Z takim nieposłuszeństwem nie spotkali się jednak od dawna. Kara, uznał faszystowski reżim Antonio Salazara w Lizbonie, musi być surowa, odpowiedzialność - zbiorowa. Polując na buntowników, portugalska armia zrównała z ziemią dwadzieścia wiosek. Zabiła około pięciu tysięcy chłopów.
Drudzy byli bojownicy powiązani z organizacją, która miała wkrótce stać się Ludowym Ruchem Wyzwolenia Angoli (MPLA). Mieszkali w Luandzie, byli lepiej wykształceni, a często - po przodkach - mieli nieco jaśniejszą skórę od innych Angolańczyków. Im też chodziło o życie, ale patrzyli na nie przez pryzmat marksistowskich haseł równości i wolności. 4 lutego 1961 roku przypuścili szturm na luandyjską komendę policji i więzienie. Ponieśli klęskę: nikogo nie uwolnili, a stracili 40 ludzi. Gdy dzień później władze chowały siedmiu zabitych podczas ataku policjantów, portugalskich cywilów ogarnął szał. Jeszcze w trakcie pogrzebu zastrzeli kilkudziesięciu przypadkowych Afrykanów; w nocy wojskowe szwadrony i naprędce sformowane oddziały mścicieli wywlekały z blaszano-kartonowych chatek w slumsach kolejne ofiary. W ciągu tygodnia zginęły prawie trzy tysiące osób. Luanda tonęła we krwi.
Trzeci byli partyzanci Holdena Roberto, który od kilku lat gromadził niepodległościowych partyzantów w obozach na południu Belgijskiego Konga. Kiedy dotarły do niego wieści o masakrach, wnuk przywódcy największego antyportugalskiego powstania z początków XX wieku nakazał natychmiastowy wymarsz. 15 marca jego ludzie wkroczyli na północ Angoli. Niszczyli wszystko, co wiązało się z kolonialistami. - Tym razem niewolnicy się nie skulą! - powtarzał Roberto. Nim minął miesiąc, jego Narodowy Front Wyzwolenia Angoli, FNLA, wymordował około tysiąca białych.
Reżim Salazara postanowił nie przebierać w środkach. Do końca 1961 roku portugalskie represje pochłonęły 40 tysięcy ofiar. Ale wojna o niepodległość Angoli dopiero się zaczęła.
Braterska miłość
Powstańcy mieli wiele słabości, ale największą był brak jedności. Mimo wspólnego wroga, między sobą walczyli niemal tak często, jak z Portugalczykami. A niekiedy nawet częściej i brutalniej.
W pewien sposób wynikało to z osobistych niesnasek: przywódcy MPLA i FNLA nigdy się po prostu nie dogadywali. Ambitni, przekonani o swojej nieomylności i nieustępliwi, liderzy powstania nie lubili kompromisów. Gdy pod koniec 1962 roku - krótko po ucieczce z aresztu domowego w Portugalii - kierujący MPLA Agostinho Neto spotkał się w kongijskim Leopoldville z Holdenem Roberto, cała dyskusja zakończyła się wyzwiskami i oskarżeniami o "sprzyjanie imperialistom". Na połączenie sił nie było szans.
Inną przeszkodę stanowiły charakterystyczne dla ówczesnej Afryki podziały etniczne. Obie organizacje zapierały się, że reprezentują wszystkich Angolańczyków, lecz w rzeczywistości opierały się na konkretnych plemionach: trzonem MPLA byli zamieszkujący Luandę i okoliczne Mbundu, a w szeregi FNLA wstępowali przede wszystkim pochodzący z północnych terenów Bakongo.
W 1964 roku z Narodowego Frontu wystąpił jego czołowy dyplomata, Jonas Savimbi. Oficjalnie, chodziło o autorytarny styl Roberto - wielu miało go serdecznie dość. Ale Savimbi był człowiekiem z ambicjami. Parę miesięcy po rozbracie z FNLA 30-letni syn kolejarza ogłosił powstanie nowej partyzantki: Narodowego Związku na rzecz Całkowitego Wyzwolenia Angoli, w skrócie UNITA. Głównymi żołnierzami Savimbiego stali się jego współplemieńcy z najliczniejszego w kolonii ludu Owimbundu. Korzystając ze starych kontaktów, Angolańczyk zwrócił się o militarną i finansową pomoc do Pekinu. Już wkrótce w obozach UNITA zaczęli pojawiać się chińscy instruktorzy i broń przesyłana przez Mao Zedonga.
Każda z grup w ciągu najbliższych paru lat miała przeżyć jeszcze kilka burzliwych rozpadów. Z powodu wewnętrznych sporów MPLA rozbił się na trzy frakcje (jedna dołączyła później do FNLA), UNITA na dwie, a Roberto musiał stłumić otwarty bunt, po którym kazał rozstrzelać 13 ze swoich komendantów.
Szachownica
Konfliktem w portugalskiej kolonii interesowały się nie tylko Chiny. Nawet jeśli jej strategiczne znaczenie było ograniczone, jako duże, zasobne w surowce (m.in. w ropę, gaz i diamenty) terytorium Angola stanowiła łakomy kąsek. Wspierając odpowiednie ugrupowania, zewnętrzni gracze liczyli na zwrot inwestycji. A każdy miał swoich faworytów.
Marksizująca MPLA od początku cieszyła się poparciem ZSRR. W 1965 roku Neto poznał słynnego Che Guevarę, który zapewnił mu doświadczonych kubańskich szkoleniowców. W Ludowy Ruch Wyzwolenia Angoli mocno wierzył też Julius Nyerere z Tanzanii. Polityczne poparcie szanowanego na całym kontynencie polityka miało niemal równie duże znaczenie, jak dostawy broni.
FNLA znalazło najważniejszych sojuszników w Chinach, Rumunii, Libii i sąsiednim Zairze (wcześniej - Belgijskim Kongu). Dzięki rodzinnym koneksjom z Mobutu Sese Seko, Holden Roberto mógł przez lata swobodnie operować po zairskiej stronie granicy, a gospodarz zapewniał mu ochronę i finanse.
Roberto Holden (FNLA), Agostinho Neto (MPLA) i Jonas Savimbi (UNITA) AFP
W pierwszych latach działalności UNITA korzystała z kolei głównie ze wsparcia Pekinu i leżącej tuż za miedzą Zambii. Gdy po pewnym czasie zawiedzeni brakiem efektów sponsorzy przykręcili kurek w pieniędzmi, Savimbi zamienił radykalną, lewicową retorykę na język neoliberalnej prawicy. Pozując na przeciwwagę socjalistów z MPLA, UNITA zdołała zbratać się z apartheidowską RPA, a następnie zdobyła sympatię pociągającego za sznurki w Białym Domu Henry’ego Kissingera. Skrajnie cyniczny manewr przyniósł wymierne korzyści.
Raz na wozie...
Zagraniczna asysta miała ogromny wpływ na los całego powstania - wielokrotnie to ona podtrzymywała je przy życiu. Choć Portugalia nie zaliczała się do potęg, jej armia zdecydowanie przeważała nad skłóconymi rebeliantami. W 1968 roku Europejczycy sięgnęli po nowocześniejsze metody walki; różnica potencjałów zarysowała się jeszcze wyraźniej. Zamiast masowych represji, które tylko wzmacniały opór Afrykanów, Portugalczycy postawili na precyzyjniejsze uderzenia przy użyciu oddziałów specjalnych i helikopterów bojowych. Coraz bieglej wykorzystywali również istniejące wśród rebeliantów podziały; w latach 70. zdarzało się już, że ich oddziały wspólnie atakowały pozycje MPLA z rebeliantami UNITA.
W krytycznym momencie siły Ludowego Ruchu Wyzwolenia Angoli skurczyły się do 800 ludzi. Organizacja Agostinha Neto utrzymała się wtedy na powierzchni tylko dzięki kołom ratunkowym rzucanym przez Kreml. FNLA i UNITA nie były jednak w stanie samodzielnie doprowadzić konfliktu do końca. Zwycięstwo musiało przyjść z zupełnie innej strony.
O ile w Angoli Portugalia radziła sobie całkiem nieźle, tak w Mozambiku i Gwinei-Bissau - dwóch innych koloniach, z których Lizbona nie chciała zrezygnować - szło jej znacznie gorzej. Nawet jeśli do militarnej porażki było daleko, prowadzenie trzech zamorskich wojen jednocześnie zdecydowanie wykraczało poza możliwości najuboższego państwa Europy Zachodniej. W 1974 roku afrykańskie kampanie pochłaniały blisko 40 proc. wydatków z budżetu, a liczba ofiar wśród żołnierzy przekroczyła 10 tysięcy zabitych i 42 tysiące rannych. Wielu Portugalczyków czuło, że zamorskie włości nie są warte takich poświęceń; na ulicach coraz głośniej mówiono o rewolucji. I rewolucja nadeszła.
25 kwietnia 1974 roku grupa trzystu oficerów przeprowadziła bezkrwawy zamach stanu i odsunęła od władzy następcę Salazara, Marcelo Cateano. Nowi przywódcy obiecywali wiele, ale najczęściej mówili o dwóch rzeczach: nastaniu demokracji i zakończeniu wojen.
Bieg na szczyt
Dla partyzantów z Angoli rewolucja z Lizbonie oznaczała jedno: trzeba się spieszyć. Choć międzynarodowa presja zmusiła ich do podpisania w styczniu 1975 roku układu o pokojowym podziale władzy, w lutym wszystkie trzy partyzantki wymieniały już wściekłe ciosy.
Datę ogłoszenia niepodległości ustalono na 11 listopada. Czasu, by zagarnąć jak najwięcej dla siebie, nie było więc wiele.
Bojownicy MPLA AFP
Rebelianci wiedzieli, że kluczem do zwycięstwa będzie kontrola nad Luandą. Dzięki plemiennym powiązaniom najmocniejszą pozycję w stolicy miał zawsze MPLA, ale rywale nie odpuszczali. Miasto znalazło się de facto w stanie oblężenia; z północy nadciągały oddziały FNLA, z południa zbliżały się połączone siły UNITA i Południowoafrykańskich Sił Zbrojnych (Pretoria nie chciała, by angolscy komuniści mogli wspomóc później wolnościowe dążenia czarnych z RPA). W walkach na froncie ginęły setki ludzi; z Luandy tymczasem masowo ewakuowali się Europejczycy. W ciągu paru miesięcy uciekło ich ponad 300 tysięcy.
W połowie roku Holden Roberto zarządził ostateczną ofensywę na angolską stolicę. Pośpiech wszakże nie popłacił: we wrześniu dobrze uzbrojone, ale słabo wyszkolone jednostki FNLA utknęły zaledwie 30 km przed celem. Widząc ich niemoc, pragmatyczni Chińczycy momentalnie wycofali się z konfliktu. Dla Narodowego Frontu Wyzwolenia Angoli wyścig o władzę był skończony.
W październiku coraz bliżej Luandy znajdowali się partyzanci Jonasa Savimbiego. Agostinho Neto zwrócił się wtedy z desperacką prośbą o pomoc do swojego starego sojusznika - Kuby. Reżim Fidela Castro odpowiedział niemal natychmiast; w ciągu ledwie dwóch tygodni do setek przebywających już w Angoli kubańskich instruktorów dołączyli elitarni komandosi z jednostek specjalnych. UNITA wiedziała, że nie zdobędzie Luandy na czas. Zwłaszcza, że Kubańczyków było z każdą chwilą coraz więcej.
11 listopada 1975 MPLA triumfalnie ogłosiła niepodległość Angoli. Jeszcze tego samego dnia Agosthino Neto został jej pierwszym prezydentem. Niestety, radość ze zrzucenia portugalskich kajdan trwała krótko. Mimo że kubańska interwencja zatrzymała ofensywę Savimbiego i jego południowoafrykańskich przyjaciół, wojna domowa między MPLA i UNITĄ miała ciągnąć się z przerwami aż do 2002 roku. Według ostrożnych wyliczeń zginęło w niej ponad 500 tysięcy cywilów.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski