Marcin Makowski: Jeśli "spacer po Krakowie" miał być prezydenckim sprawdzianem Tuska, średnio się udał
Najpierw pojawiło się wydarzenie na Facebooku, później plotki o konferencji, na której pojawi się sam Donald Tusk. W sobotę 6 października wszystko stało się jasne. Szef RE kolejny raz chciał o sobie przypomnieć, przecisnąć się przez tłum, wezwać do jedności. To nieustanne sondowanie opinii publicznej robi się nudne. Pora na męskie decyzje.
Zarządzanie ludzkimi emocjami, mówienie półsłówkami, puszczenie oka do dziennikarzy. To Donald Tusk jako premier opanował do perfekcji. Nie dziwi mnie zatem, że już jako przewodniczący Rady Europejskiej sięga po sprawdzone chwyty. Najczęściej powtarzanym w repertuarze zerkającej z Brukseli nadziei proeuropejskiej opozycji, są "spontaniczne spacery" u boku zwolenników. W wąskim kadrze kamery, z perspektywy walczących o dobre ujęcie operatorów, wszystko wygląda jak fragment trasy koncertowej gwiazdy rocka. Ludzie przepychają się, aby nadążyć za politycznym idolem, skandują hasła w stylu: "Donald, wróć", "Donald na prezydenta". Jedna z kobiet poszła nawet o krok dalej, wyznając "Donald, kocham cię" ze łzami w oczach.
"Jak gwiazda rocka"
Cóż, jaki polityk nie lubi podobnych obrazków? Zawsze można przy tym powiedzieć o nieprzebranych tłumach, rzucić w krótkiej rozmowie z mediami bon motem, a potem wygłosić - oczywiście apolityczne - orędzie, z wezwaniem o jedność. Gdy się jednak jest na miejscu, słyszy rozmowy, widzi szerszy kontekst, uderzają rzeczy małe, ale równie istotne. Jeśli prawdą jest, że Donald Tusk pojawia się w Polsce głównie w celach testowania swojej popularności, z myślą o ewentualnym starcie w wyborach prezydenckich, tutaj w Krakowie nie wyglądało to najlepiej.
ZOBACZ TEŻ: Setki osób na spacerze z Donaldem Tuskiem. "Nie musimy wstawać z kolan, bo nigdy na nich nie byliśmy"
Praktycznie nikt, poza gronem ścisłych zwolenników opozycji oraz dziennikarzami, nie wiedział ani o konferencji o roli Kościoła katolickiego w integracji europejskiej, na którą Tusk przyjechał do Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie, ani o owym "spacerze". Co chwilę ktoś do mnie podchodził z pytaniem, na kogo właściwie czekamy, co tu się ma wydarzyć. Było kilka flag polskich i europejskich, kilka osób z koszulkami "KONSTYTUCJA", ktoś w biało-czerwonych rękawiczkach, a potem spory chaos. Grono czołowych polityków PO, szef RE oraz nieodłączny Paweł Graś przeciskali się w kierunku wieży Ratusza na Rynku. Na chwilę przystanęli, a Tusk odpowiedział na pytania mediów. Wokół ludzie zdezorientowani pytali: "Co on mówi? Nic nie słychać". Po około dziesięciu minutach Tusk w otoczeniu dziennikarzy, publiczność i ochroniarzy przeszedł na schody Ratusza, skąd wszyscy mogli go spokojnie zobaczyć. A owych wszystkich było może 200 osób. Gdy wracałem tego samego dnia Rynkiem do domu, pokaz tańca flamenco oglądało ponad 50. Później były problemy z niedziałającym mikrofonem, następnie kilka minut przemówienia, kolejne przepychanki między ludźmi, czas na selfie i wyjazd limuzyną do Sopotu.
Tusk nadal w politycznym rozkroku
Nie chcę przez to powiedzieć, że forma całkowicie przysłoniła treść, bo to dwie osobne historie, a do treści przejdę za chwilę. Chcę jedynie przekazać to, czego nie będzie widać w telewizyjnych "setkach". To nie było dobrze zaplanowane, zorganizowane i przemyślane spotkanie. Nie cieszyło się ono dużą frekwencją w pogodne sobotnie popołudnie, ani nie stanowiło przełomu w karierze politycznej byłego premiera. To kolejna już próba sondowania opinii publicznej przez podjęciem ostatecznej decyzji i powrocie do krajowej polityki. Coraz bardziej przewidywalna i wyczerpująca formułę odnoszenia się do PiS-u za pomocą półsłówek, ironii i niedomówień.
Niestety takie było również przemówienie Donalda Tuska na konferencji o Kościele i Unii, na którym o wierze mówił akurat najmniej. Mogliśmy za to usłyszeć o wszystkim: od rosnącej potęgi Chin, przez żarty z nieudanego zdjęcia Andrzeja Dudy przy biurku Donalda Trumpa, po absolutną konieczność przynależenia do Unii Europejskiej. Trzeba przyznać, że samo przemówienie, w oderwaniu od polskiego sporu partyjnego, wypadło interesująco, szczególnie że w dużej mierze dotyczyło również geopolityki. ”Przystąpiliśmy do UE z przekonaniem, że istnieje świat standardów politycznych, pewnych zasad, bez których nie ma Europy w sensie politycznym. Być może urażę czyjeś uszy, używając terminu demokracja liberalna, ale w swojej istocie o tym właśnie mówimy. Ale ponieważ sam termin nie jest przesadnie atrakcyjny dzisiaj w Polsce, więc przełóżmy to na definicję, czym to jest, czym jeść tę Europę jako normę, tę demokrację liberalną” – mówił w Krakowie Tusk, i wydaje się, że w tym aspekcie - proeuropejskiego kursu, który jak zaznaczył, jest również alternatywą do zakusów Rosji - wypada spójnie.
Wezwanie o jedność a wiarygodność
Nie wypada natomiast wiarygodnie - a to było przesłaniem wiecowej wypowiedzi na Rynku oraz wykładu w Międzynarodowym Centrum Kultury - w apelowaniu o jedność i ugaszenie partyjnych konfliktów. "Nie rozumiem, dlaczego podziały w Polsce wykraczają daleko poza standardy UE. Jesteśmy bardziej skłóceni niż kraje bałkańskie. Gdy przywódcy Serbii i Kosowa spotkali się, nikt nie musiał się tłumaczyć, dlaczego jeden siadł obok drugiego" - słyszeliśmy z ust szefa RE, wzmocnione jeszcze wśród zwolenników o następującą konstatację: "Polaków 11 listopada musi więcej łączyć, niż dzielić. Nie ma żadnego powodu, żebyśmy się nawzajem nienawidzili". Pytanie - kto to mówi?
Czy nie polityk, który na zaciekłym sporze z Jarosławem Kaczyńskim budował swoje polityczne modus operandi? Czy nie ten, którego PR-owcy nauczyli znanej strategii "uderzania kijem w klatkę z małpą", którą była opozycja, w celu sprowokowania jej emocjonalnej reakcji? Czy nie ten, który raz po raz uszczypliwie komentuje na Twitterze partyjne wojenki, chociaż jest szefem instytucji, która nie powinna się mieszać w wewnętrzną politykę państw członkowskich?
Czas ucieka, prezydentura czeka?
Czas na lawirowanie, sondowanie nastrojów, spacery i szukanie drogi powoli się Donaldowi Tuskowi kończy. Szczególnie, że jego wizja Unii i Europy nie jest ani jedyną, ani nieomylną. Dokładnie w tym samym czasie w Krakowie, jakby podczas korespondencyjnej debaty, na podobne tematy wykład wygłaszał dr George Friedman - jeden z najbardziej cenionych analityków politycznych na świecie. I tam, gdzie Tusk przekonywał o bezalternatywności Unii, on mówi o konieczności realistycznego bicia się o interesy narodowe. Tam gdzie Tusk chwalił demokrację liberalną, Friedman udowadniał krok po kroku, że Unia w obecnym kształcie zdradziła jej ideały. Tam, gdzie z ust szefa RE słyszeliśmy o groźbie odradzania się "staromodnych nacjonalizmów", przed którymi po II wojnie broni nas Bruksela, Friedman stwierdził: "W Unii Europejskiej istnieje teoria, że ona powstała po to, aby zapobiegać nacjonalizmom, które wywołały II wojnę światową. To ciekawa koncepcja. Polski nacjonalizm ją wywołał? Portugalski? A może norweski? Nie, to byli Niemcy i ich partnerzy - Rosja Sowiecka. Bezbożne systemy chcące panować nad światem".
Bez wątpienia, co udowodniło spotkanie w Krakowie, gwiazda Donalda Tuska nie zgasła. Nadal potrafi on mobilizować ludzi, czarować i nie dawać o sobie zapomnieć. W końcu musi jednak przyjść czas na jasne opowiedzenie się, w którą stronę pójdzie. Nie da się być europejskim mentorem i twardym krajowym politykiem jednocześnie. Czas decyzji nieuchronnie się zbliża.
Marcin Makowski dla WP Opinie