Koniec amerykańskiej potęgi
Imperia nie są wieczne. Ich koniec nie przychodzi jednak nagle. Upadek mocarstw poprzedza z reguły długi proces implozji. Zapadają się, pociągając za sobą cały dotychczasowy ład. Na ich gruzach powstaje nowy świat, nie zawsze lepszy od tego, który znaliśmy tej pory. Czy hegemonia USA dobiega końca? Co może powstać z popiołów amerykańskiego hipermocarstwa?
22.03.2010 | aktual.: 02.09.2011 18:31
Mocarstwo, by trwać, musi zachować równowagę między swoimi zobowiązaniami a możliwościami, swą siłą - mawiał Walter Lippman, amerykański filozof, politolog i publicysta. Większość dotychczasowych potęg upadła, bo tę równowagę straciła.
Pierwsze pęknięcie
Niezachwiana do niedawna wiara w hegemonię USA zaczęła w ostatnich latach spadać równie szybko, jak sympatia do jedynego imperium XXI wieku. Agresywna polityka zagraniczna Georga W. Busha doprowadziła do równoczesnego zaangażowania militarnego w dwóch odległych od USA państwach - Iraku i Afganistanie. Wojny ze znacznie słabszym przeciwnikiem miały zakończyć się szybkim zwycięstwem. W ich efekcie neokonserwatyści z ekipy Busha chcieli ustanowić na Bliskim Wschodzie nowy ład całkowicie podporządkowany USA, przy okazji niszcząc to, co postrzegali jako największe zagrożenie ich ojczyzny - światowy terroryzm uosobiony przez Osamę bin Ladena.
W ten sposób Waszyngton został wciągnięty w bagno asymetrycznych wojen, których nie można wygrać samą siłą militarną. Kosztowne operacje "budowania demokracji” czy "tworzenia państwa” obciążyły ponad miarę amerykański budżet, zwiększając deficyt budżetowy USA o kilkadziesiąt procent. W ciągu 10 lat XXI wieku amerykański dług publiczny wzrósł o 6682 miliardów dolarów (czyli o 118%). Waszyngton w dużej mierze prowadził swoje wojny na kredyt.
Jednostronna, buńczuczna polityka Waszyngtonu spowodowała również ogólnoświatowy spadek zaufania i sympatii do giganta zza oceanu. Ameryka straciła coś ze swojej atrakcyjności - przestała być ojczyzną wolności i dobrobytu.
Paul Kennedy, brytyjski ekonomista i historyk pracujący w Stanach Zjednoczonych, już w 1987 przewidywał (jako jeden z niewielu) przegraną ZSRR w konfrontacji z USA. Pokazywał, że skupiona na budowaniu potęgi militarnej Moskwa nie będzie w stanie sprostać dynamice USA. Sowiecki Sojuz rozpadł się już cztery lata później. Kennedy ostrzegał jednak już wtedy, że dominacja USA również nie będzie wieczna i zależeć będzie od dwóch zasadniczych czynników: czy Stany Zjednoczone zdołają zachować techniczną i gospodarczą przewagę nad innymi państwami; oraz od tego czy ustrzegą się przed "nadmiernym rozciągnięciem swoich imperialnych interesów”. Innymi słowy czy w obronie swoich interesów nie będą musiały walczyć na zbyt wielu frontach jednocześnie.
Według klasycznej definicji supermocarstwo to państwo, które poprzez swoją siłę ekonomiczną i militarną ma możliwość wpływania na bieg wydarzeń na całym globie i może z powodzeniem stawić czoła każdemu przeciwnikowi. W latach 90. USA na każdym polu - militarnym, technologicznym, ekonomicznym, i kulturowym - zdobyły niekwestionowaną przewagę nad innymi państwami. We wszystkich dziedzinach Waszyngton mógł skutecznie wpływać na swoich konkurentów. Najdobitniej pokazała to wojna w Kosowie. Mimo sprzeciwu Rosji i Chin, przy niewielkiej pomocy NATO, wojska USA zdruzgotały niemal bez straty żołnierza siły Serbii, broniącej swojej integralności terytorialnej. Wojnę przeprowadzono w stylu "fast and clean”, wbrew prawu międzynarodowemu i zdaniu Moskwy i Pekinu.
Tę bezwzględną przewagę Stanów Zjednoczonych nie bez cienia złośliwości i zazdrości zaczęto określać mianem hipermocarstwowości. Amerykańscy stratedzy przekuli ją na doktrynę zdolności do prowadzenia jednocześnie dwóch wojen regionalnych w dowolnym miejscu globu. To miało zapewnić Stanom Zjednoczonym bezwzględne bezpieczeństwo. W XXI wiek USA weszły w chwale i splendorze pewne swojej potęgi.
Amerykański błogostan zburzyli terroryści spod znaku Al-Kaidy. Zburzenie wież World Trade Center stało się amerykańską traumą. Wróg uderzył w samo serce smoka. Jak pisał Zbigniew Brzeziński, "nigdy wcześniej tak niewielu słabych nie zadało tak wiele cierpienia tak wielu potężnym”.
Kolos postanowił pokazać swoją siłę. Pomoc zadeklarowali sojusznicy z NATO, ale także Rosja i Pekin, które również miały problem z islamskimi fundamentalistami. Skrzywdzone Stany Zjednoczone w świecie zachodnim zyskały współczucie i zrozumienie. Waszyngton nie skorzystał z pomocy militarnej sojuszników. Talibów samodzielnie pokonały wojska USA, próbując złapać wroga nr 1 - Osamę bin Ladena.
W marcu 2003 roku Ameryka bezceremonialnie zaatakowała Irak. Tym razem nie tylko wbrew wrogom, ale także wbrew przyjaciołom, największym państwom Unii: Niemcom i Francji. Przy współpracy z "chętnymi”, w tym z Polską, którzy mieli legitymizować jednostronne posunięcia Ameryki.
Koszta hegemonii
W obronie swego bezpieczeństwa pojmowanego w kategoriach absolutnych Waszyngton postanowił działać samodzielnie, nie oglądając się ani na sojuszników, ani na konkurentów, ani… na koszty. Koniunktura sprawiła, że Ameryka za pierwszej kadencji Busha odnotowywała wzrost PKB (2-4% w ciągu roku). Wydatki rosły jednak dwa razy szybciej. W tej chwili procentowo amerykański dług publiczny wynosi ponad 65% sumy PKB USA. Według części szacunków w 2011 roku ma on przekroczyć 100% PKB. Amerykański system finansowy trzyma się, gdyż zagraniczni inwestorzy - mimo poważnego zadłużenia - wierzą w gospodarkę USA i kupują obligacje rządowe. Zdaniem brytyjskiego historyka i ekonomisty Nialla Fergusona taka polityka doprowadzi w końcu, niespodziewanie, do krachu amerykańskiego imperium. Amerykanie pogrążeni w kolejnym, tym razem trwałym, kryzysie finansowym nie będą w stanie wywiązać się ze swoich zobowiązań międzynarodowych. Będą zmuszeni spłacać olbrzymie odsetki od długu i ograniczyć wydatki na wojsko i zagraniczne wojny.
Choć USA, ze swoją armią, technologią i potencjałem, nawet wówczas pozostaną jednym z głównych graczy międzynarodowych, to stracą status supermocarstwa. Staną w równym szeregu z innymi potęgami. Z pewnością z Chinami. Być może z Unią Europejską, o ile ta nie rozpadnie się wcześniej, a także Rosją, Japonią, Indiami i Brazylią.
- Tendencja do zużywania się Stanów Zjednoczonych jako światowego hegemona jest dziś dobrze widoczna - twierdzi w rozmowie z Wirtualną Polską Stanisław Koziej, generał w stanie spoczynku, ekspert ds. strategii.
Świat bez żandarma
Koniec amerykańskiej dominacji z pewnością nie będzie tylko zmianą prestiżową. USA jako supermocarstwo są gwarantem światowego bezpieczeństwa. To z obawy przed reakcją Stanów Zjednoczonych na Dalekim Wschodzie Chiny nie atakują Tajwanu a Korea Północna Korei Południowej. Dzięki gwarancjom sojuszniczym Japonia może posiadać ograniczoną armię, nie martwiąc się o chiński atak. Amerykanie, utrzymując zrównoważone relacje z Pakistanem i Indiami, zabezpieczają pokój między dwiema atomowymi potęgami regionalnymi.
Na Bliskim Wschodzie USA zapewniają pokój między Izraelem a państwami arabskimi. Amerykańskie gwarancje powstrzymują również Iran przed agresywną polityką wobec państw arabskich i Izraela. Spadek potęgi USA będzie oznaczał, że we wszystkich tych regionach nastąpi zachwianie obecnej równowagi. Pretendenci do światowej hegemonii, jak na przykład Chiny, mogą chcieć pokazać na co je stać, przyłączając siłą Tajwan do "macierzy”. Wzrost siły Państwa Środka spowoduje wyścig zbrojeń w całej Azji Wschodniej. Z pewnością w szybkim czasie broń atomową zbuduje Japonia i najprawdopodobniej Korea Południowa.
Skutkiem słabnięcia USA na Bliskim Wschodzie będzie również atomowy wyścig zbrojeń, który jest jeszcze bardziej prawdopodobny niż w Azji Wschodniej. Iran, który zbuduje bombę atomową w przeciągu maksymalnie pięć lat, będzie stanowił poważne zagrożenie nie tylko dla Izraela, ale przede wszystkim dla bogatych państw arabskich: Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratów Arabskich czy Kataru.
Chiny czy Iran, pozbawione strachu przed skuteczną interwencją USA, będą w stanie siłą realizować swe interesy. A to może oznaczać nowe wojny w najbardziej niespokojnych regionach świata. Konflikt w rejonie Zatoki Perskiej oznaczałby momentalny skok cen ropy, a co za tym idzie natychmiastowy kryzys światowej gospodarki.
Wojna w Azji Wschodniej z pewnością przełożyłaby się na wzrost niepokoju w stosunku do Chin. Jeśli gospodarka chińska będzie uzależniona od inwestycji i technologii z zagranicy, odbije się to mocno na wynikach ekonomicznych Państwa Środka. Gorzej, jeśli Chiny uniezależnią się technologicznie i kapitałowo od Europy i Stanów Zjednoczonych. Wtedy nic nie stanie im na przeszkodzie.
Kryzys potęgi USA może przełożyć się również na nową wojnę w Azji Środkowej. Przedwczesne wycofanie się z Afganistanu doprowadzi najpewniej do napięć między Pakistanem i Indiami. Oba kraje konkurują o wpływy w Kabulu. Poza tym Pakistan i Afganistan wciąż nie posiadają uregulowanej granicy. W uśpieniu pozostaje też konflikt o Kaszmir. W przypadku napięć między Delhi a Islamabadem i braku gwaranta spokoju spory odżyją z nową dynamiką. Światowe ogniska mogą znowu zapłonąć.
Nowy świat
Koniec dominacji USA będzie końcem dotychczasowego porządku światowego, nazywanego czasem Pax Americana. Co wyrośnie na jego gruzach? Długoterminowa prognoza przygotowany przez amerykańską Narodową Radę Wywiadowczą (National Intelligence Council - NIC) przewiduje, że w 2025 roku Stany Zjednoczone nie będą już jedynym światowym supermocarstwem. Będą odgrywały rolę pierwszego między kilkoma równymi mocarstwami.
- Teoretycznie możliwe są cztery modele przyszłego ładu - analizuje gen. Koziej. Pierwszą możliwością jest ład zerobiegunowy, przejawiający się np. w postaci strategicznej anarchii, bez światowego centrum decyzyjnego, bez żandarma. Druga możliwość, w opinii polskiego stratega, jest utrzymywanie się świata jednobiegunowego. Punktem ciążenia mógłby być sojusz USA i Unii Europejskiej. Stany Zjednoczone ze Zjednoczoną Europą byłby sojuszem nie do prześcignięcia dla żadnego innego konkurenta jeszcze przez wiele lat. Warunkiem jest pogłębienie integracji w ramach Europy i chęć USA, by dzielić się z partnerami władzą i odpowiedzialnością. Z tym punktem widzenia zgadza się Zbigniew Brzeziński. Jego zdaniem, sojusz amerykańsko-europejski jeszcze przez długie lata mógłby dominować w stosunkach międzynarodowych. Innym biegunem, zdaniem niektórych obserwatorów, mogłaby być Chimeryka - czyli tandem chińsko-amerykański.
Trzecia opcja to powrót do świata dwubiegunowego, w którym naprzeciw Waszyngtonowi stoi Pekin. Do dwóch potężnych biegunów mogliby dołączyć się sojusznicy. Wówczas konkurowałyby ze sobą dwa bloki - państw demokratycznych i autorytarnych (np. pod przewodnictwem Chin i Rosji).
Czwarta i bodaj najbardziej prawdopodobna możliwość to świat wielobiegunowy. - Mógłby funkcjonować na zasadzie rywalizacji jako koncert mocarstw, tak jak to było po Kongresie Wiedeńskim - wylicza gen. Koziej - albo jak grupa mocarstw współpracujących ze sobą w realizacji wspólnych interesów. Wśród prawdopodobnych uczestników klubu przyszłych światowych potęg wymienia się USA, Unię Europejską, Chiny, Rosję, Japonię, Indie i Brazylię.
Co mogą zrobić USA?
Stany Zjednoczone wciąż mogą zachować swoją pozycję. Jak pisze Brzeziński w swojej przedostatniej książce, mają "drugą szansę”, by zdobyć i utrzymać globalne przywództwo. "W XX wieku potęga mocarstwa znika, jeśli przestaje ono służyć jakiejś idei", napisał kiedyś Raymond Aron. "Sama potęga i siła nie wystarczą do zachowania amerykańskiej hegemonii", przekonuje były doradca prezydenta Cartera ds. bezpieczeństwa międzynarodowego. Zdaniem Brzezińskiego Stany Zjednoczone potrzebują idei, która pozwoli im odzyskać wiarę i twarz przed światem. Potrzebują również szerokiego spojrzenia na problemy świata, a także umiejętności ograniczenia swojego dążenia do absolutnego bezpieczeństwa.
"U zarania globalnej, dominujące mocarstwo musi prowadzić politykę zagraniczną, która jest prawdziwie globalna - w duchu, treści i w swym zakresie. Nie ma nic gorszego dla Ameryki (…), jak to, by jej polityka była postrzegana powszechnie jako arogancko imperialna", pisze Brzeziński w "Second Chance”. W ten sposób bowiem nie będzie w stanie budować trwałych sojuszy. A tylko dzięki nim Stany Zjednoczone będą w stanie zachować swoją uprzywilejowaną pozycję, a także uchronić świat, jaki znamy, przed rozpadem. Dzięki nim będą w stanie zachować równowagę możliwość i zobowiązań. Czy skorzystają z tej szansy?
Paweł Orłowski, Wirtualna Polska