ŚwiatKongo w oczekiwaniu na demokrację

Kongo w oczekiwaniu na demokrację

Pierwsze od 1960 roku demokratyczne wybory prezydenckie i parlamentarne odbyły się w Demokratycznej Republice Konga (DRC) 30 lipca. Pierwsze wyniki historycznego – jak się powszechnie uważa - głosowania są już publikowane przed komisjami wyborczymi, są to jednak wyniki nieoficjalne i nie można ich uważać za miarodajne dla całego kraju. Niezależna Komisja Wyborcza (CEI) zapowiedziała, iż oficjalne rezultaty będą znane za ok. 14 dni; do 31 sierpnia musi ona ogłosić zwycięzcę pierwszej tury. Według szacunków Komisji do urn poszło blisko 25 mln Kongijczyków. CEI nie chce podawać częściowych wyników ponieważ obawia się podejrzeń o fałszerstwo. Wielu obserwatorów wskazuje, że czas ten pozwoli na uspokojenie sytuacji, która przed wyborami była bardzo napięta, na ulicach Kinszasy wielokrotnie dochodziło do starć między zwolennikami różnych kandydatów a policją.

Do wyborów prezydenckich przystąpiło 33 kandydatów, jednocześnie wybierano 500- osobowe Zgromadzenie Narodowe spośród 9 632 kandydatów z 270 partii politycznych.

Już 1 lipca Azarias Ruberwa ubiegający się o najwyższy urząd w państwie poddał w wątpliwość uczciwość głosowania. Ruberwa – były dowódca partyzancki a od 2002 roku wiceprezydent – zapowiedział, że użyje wszystkich legalnych środków aby anulować wyniki. Domagał się również powtórzenia wyborów w niektórych okręgach. Kojąco na sytuację wpłynęło natomiast oświadczenie urzędującego prezydenta Josepha Kabili, który zapowiedział uznanie wyników nawet wtedy gdy przegra, Jeśli taki będzie werdykt Kongijczyków to oczywiście pogodzę się z nim – powiedział BBC.

Z każdym dniem wywieszane były nowe listy z wynikami. Według nich Kabila prowadzi w wyścigu do prezydentury. Informacje z 14 sierpnia dają mu 51% poparcia. Są to jednak dane z 66 okręgów wyborczych na 169 w całym kraju. Jego poparcie jest największe we wschodniej części DRC, tej która najbardziej ucierpiała w czasie wojny domowej (1998 – 2002r) i do dziś jest niespokojna.

W takich prowincjach jak Północne Kivu, Katanga czy Maniema na Kabilę padło blisko 90% głosów. Zupełnie inaczej przedstawia się sytuacja w Kinszasie, która reprezentuje 12% elektoratu. Tam – zgodnie z przewidywaniami - blisko 60% poparcie zdobył sobie wiceprezydent Jean–Pierre Bema. Za przykładem stolicy poszedł najwyraźniej cały zachód Konga, wstępne rezultaty stamtąd dają Bemie 40% głosów. Joseph Kabila w zachodnich prowincjach wypada dużo słabiej i może liczyć na 16% poparcia. Trudno jest teraz określić czy taki rozkład głosów się utrzyma, niezaprzeczalnym faktem jest natomiast sam podział na Wschód i Zachód. Tak wyraźna polaryzacja może okazać się niebezpieczna w przyszłości. Jean – Pierre Bama to syn zamożnego biznesmena, który wzbogacił się na interesach z reżimem Mobutu Sese Seko (1965–1997), on sam w czasie wojny domowej przewodził sponsorowanej przez Ugandę partyzantce: Ruch Wyzwolenia Konga (MLC), która jest oskarżana o zbrodnie wojenne. W 2003 roku Bema został zaprzysiężony na wiceprezydenta a
jego partyzantka „przeobraziła się” w partię polityczną o tej samej nazwie.

W dalszym ciągu nikt nie potrafi odpowiedzieć na pytanie: czy niezbędna będzie druga tura wyborów? Jeśli żaden z kandydatów nie zdobędzie ponad połowy ważnych głosów to odbędzie się ona 29 października.

Niespodziewanie podczas wyborów nie doszło do żadnych znaczących incydentów. Wiele osób obawiało się przemocy i zamieszek ze strony zwolenników poszczególnych kandydatów.

Pomimo niepokojów w prowincjach Wschodnim i Zachodnim Kasai głosowanie przebiegało spokojnie w większości komisji wyborczych. Źródłem wspomnianych wyżej niepokojów jest bojkot wyborów przez Etienne Tshisekediego – dwukrotnego premiera a kiedyś nieprzejednanego wroga reżimu Mobutu. Tshisekedi założył własną partię: Unię na Rzecz Demokracji i Postępu Społecznego (UDPS) i w jej imieniu wezwał do bojkotu wyborów, nazywając je „maskaradą”. Później zmienił on jednak zdanie i chciał zarejestrować swoją kandydaturę, niestety spóźnił się o kilka dni. W rezultacie w dniu głosowania zwolennicy UDPS – wściekli i rozgoryczeni – spalili 12 punktów wyborczych. Ofiarą ich agresji padł również człowiek, który nosił koszulkę wzywającą do poparcia Kabili, jak podały zagraniczne agencje prasowe został on zabity a zwłoki spalono.

Ważne jest aby takie – brutalne co prawda – incydenty nie przysłoniły nam całego obrazu oraz niewyobrażalnych trudności jakie stały na drodze do wyborów z 30 lipca. Kongo to kraj o powierzchni całej Europy Zachodniej, ponad 2,3 miliona kilometrów kwadratowych. Łączność lądowa między wschodnią a zachodnią częścią państwa jest niemożliwa z powodu braku bitych dróg, a więc pozostaje tylko transport lotniczy. Ponadto we wschodnich prowincjach nadal grasują różne zbrojne milicje – bolesna pozostałość wojny domowej. Aby zapewnić tam spokój podczas wyborów ONZ utrzymuje 17-tysięczny kontyngent wojsk z 19 krajów, Unia Europejska przysłała 2 tysiące żołnierzy do misji policyjnych do tego należy doliczyć blisko 80 tysięcy kongijskich policjantów. Duża część tych ludzi ma za zadanie strzec 51 tysięcy punktów wyborczych składających się na 169 okręgów. Sekretarz Generalny ONZ Kofi Annan wydał oświadczenie, w którym określił wybory z 30 lipca jako „kamień milowy w kongijskim procesie pokojowym” i pogratulował
Kongijczykom wzięcia udziału w tym „historycznym wydarzeniu”.

Również Wspólnota Rozwoju Afryki Południowej (SADC) określiła wybory jako „pokojowe, przejrzyste i godne zaufania”, a jej przewodniczący John Pendani wyraził nadzieję, iż wybory umocnią demokrację i polityczną stabilność w DRC. SADC wysłała do Konga znaczącą ilość obserwatorów z Angoli, Botswany, Namibii, Malawi, Mozambiku, Tanzanii, RPA, Zambii, Zimbabwe czyli ze wszystkich krajów członkowskich tej organizacji. Misja SADC składa się z komponentu cywilnego (obserwatorzy) i wojskowego (oficerzy w roli doradców).

Już dziś można zaryzykować twierdzenie, że Joseph Kabila zostanie zwycięzcą pierwszej tury głosowania, pytanie czy zdobędzie więcej niż 50% głosów aby uniknąć „dogrywki”? O najbliższej przyszłości Konga zadecyduje jednak to co wydarzy się po wyborach. Czy przegrani eks-partyzanci pogodzą się z wynikiem, czy też wrócą do tego co robili w czasie wojny domowej? Wobec takiej groźby szczególnie niepokojąca jest informacja o zmniejszeniu o połowę kontyngentu ONZ przed końcem 2006 roku tym bardziej, że próba stworzenia nowej kongijskiej armii nie powiodła się. Jeśli rezultat głosowania zostanie odrzucony a dzisiejsi kandydaci na prezydenta zamienią garnitury na mundury polowe, Kongijczycy znów zostaną sami. Przecież żaden rząd europejski nie zaryzykuje życia swoich żołnierzy i utraty społecznego poparcia w imię poszanowania praw człowieka na drugim końcu globu. Jednak względny spokój podczas pierwszej tury pozwala mieć nadzieję na pokojową zmianę władzy i budowę demokracji. Kongijczykom nie pozostaje nic innego jak
próbować... pierwszy krok już zrobili.

Tomasz Targański

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)