Komputerowisko po polsku

Szemrane przetargi, padające sieci komputerowe, petenci klnący w kolejkach do urzędów. Może tak właśnie musi być? Światem wielkich systemów komputerowych rządzą przecież szamani, a nie naukowcy, i to nie tylko w Polsce.

14.10.2004 11:28

Każdy uczniak, któremu rodzice pozwalają oglądać wiadomości w telewizji, wie dziś, co to CEPiK. Ten skrót, który pochodzi od Centralnej Ewidencji Pojazdów i Kierowców, kojarzy mu się z wielką klęską polskiej komputeryzacji. Przegraną bitwą, w której największymi ofiarami są klienci stojący w wijących się jak węże kolejkach.

CEPiK odgrywa teraz rolę medialnego antybohatera. W czerwcu odgrywał ją system przesyłania do gmin danych do dowodów, wiosną - system komputeryzacji ksiąg wieczystych w sądach. A opowieść o wadach systemu komputerowego ZUS-u zbudowanego za fortunę wyciągniętą z kieszeni emerytów wraca do nas regularnie jak mucha, która za nic nie chce się odczepić. Czy polska komputeryzacja jest totalną klęską? Czy inne kraje komputeryzują się bezboleśnie? Czy urzędy państwowe dają się naciągać firmom komputerowym?

Krzysztof Frydrychowicz, zastępca redaktora naczelnego pisma "Computerworld": W nieoficjalnych rozmowach przedstawiciele firm informatycznych przyznają, że urzędnicy nie szanują pieniędzy wydawanych na technologie informatyczne. Kontrakt dla administracji publicznej to dla tych firm bardzo smaczny kąsek.

Przypadek pierwszy - pojazd donikąd?

Z CEPiK-iem było tak. Kontrakt na zbudowanie tego systemu wygrało konsorcjum Softbanku - z głównym udziałowcem Prokomem Ryszarda Krauzego, który kasuje państwowe zamówienia, jak chce (Prokom komputeryzuje też między innymi PKO BP i ZUS).

Softbank wygrał, bo złożył najtańszą ofertę - obiecał, że zbuduje system za 190 milionów złotych. Inne konsorcja chciały za CEPiK prawie dwa razy więcej, a po przegranym przetargu zarzucały Softbankowi zaniżenie ceny. Jak można zbudować za 190 milionów system, do którego sam sprzęt kosztuje grubo ponad 200 milionów? Nie można.

Dziś mówi się, że CEPiK będzie kosztował 500 milionów i ruszy pełną parą w 2009 roku. W skład konsorcjum Softbanku weszła nieznana spółka Face Technologies z RPA. I stąd niska cena usługi - tłumaczyli jeszcze niedawno w Softbanku. Face Technologies opracowywała systemy dowodów tożsamości między innymi w Botswanie oraz system rejestracji samochodów w Zambii, Malawi oraz Tanzanii. Tylko że w tych trzech krajach razem rejestruje się tyle samochodów rocznie, ile u nas w jednym dużym województwie.

Afera wybuchła 1 października, kiedy ściśle połączony z CEPiK-iem system wydawania dowodów rejestracyjnych Pojazd zaczął pracować w wydziałach komunikacji. Prasę zalały informacje o wielkich kolejkach. Rejestrowanie samochodu w starym systemie trwało 20 minut, teraz - 40. Bombę podłożyło sobie Ministerstwo Infrastruktury, które w 1999 roku podpisało z Polską Wytwórnią Papierów Wartościowych kontrakt na wykonanie Pojazdu. Podwykonawcą systemu był także Softbank.

- Te kolejki to wyłącznie fakt medialny. Nagle zjechały do nas cztery ekipy telewizyjne, trzy radiowe i gazeta. Na siłę zrobili materiał - mówi Stanisław Bartkowiak, dyrektor Wydziału Komunikacji Urzędu Miasta w Poznaniu, i na dowód tryumfalnie wyciąga ksero artykułu z Głosu Wielkopolskiego. Podpis pod zdjęciem brzmi tak: Po wprowadzeniu nowego systemu sytuacja się nie zmieniła. Każdy, kto rejestruje samochód, musi stać w kolejkach. Na zdjęciu widać jednak co innego - po jednej osobie przy okienku.

W innych miastach kolejki przed okienkami jednak się pojawiały. Rzecznik MSWiA Jarosław Skowroński tak je tłumaczy: - Powody są dwa: większa ilość danych, którą trzeba wpisać do nowych dowodów rejestracyjnych, oraz lawinowy wzrost importu samochodów używanych w ostatnich miesiącach.

W holu poznańskiego wydziału komunikacji kilkuosobowe kolejki do okienek. Wielkiego tłoku nie ma. - Samochód rejestruje się tak samo długo jak kiedyś, pół godziny, choć na początku zabierało to niewprawionym urzędnikom godzinę - twierdzi Marek Walczuk, kierownik oddziału rejestracji pojazdów.

- Więc jaki jest zysk z systemu? Po co było wydawać na niego tyle pieniędzy? - pytam. Marek Walczuk: - Szybciej będzie w przyszłości, gdy zadziała cały CEPiK.

Przeszkoda pierwsza - pieniądze

Zanim informatycy zaczną ułatwiać (albo utrudniać) życie urzędnikom, muszą wygrać przetarg na kontrakt na komputeryzację. Korzysta na tym zamawiający system, bo może zbić cenę.

- Robiliśmy już systemy po kosztach, żeby wejść w branżę - mówi poznański informatyk, programista i projektant sieci komputerowych Zbigniew Badziński. - Ale poniżej pewnych kosztów nie da się zejść. Można obciąć liczbę godzin spędzonych na przygotowaniu projektu, ale to się może przełożyć na gorsze wyniki szybkościowe systemu.

Od podpisania kontraktu do jego realizacji droga daleka. Wart 440 milionów franków (około 80 milionów dolarów) kontrakt na komputeryzację polskiego systemu podatkowego wygrała francuska firma Bull jeszcze w 1989 roku, bo zaoferowała niższą cenę. Projekt Poltax szybko okazał się niewypałem.

Kontrakt początkowo przewidywał jedynie dostawę sprzętu i szkolenie, oprogramowanie Bull dołączył później bez dodatkowej opłaty (podobno naciskał na to nawet francuski rząd). Jednak sprzęt dostarczono dwa lata wcześniej niż program. Komputery, zamiast pracować, kurzyły się w magazynach, a w momencie rozpoczęcia wdrażania systemu były już przestarzałe. Francuskie oprogramowanie dostosowywano do polskich potrzeb z dużymi oporami. Ministerstwo w końcu zerwało w 1995 roku współpracę z Bullem.

Ale potem wcale nie było lepiej. W 2002 roku Najwyższa Izba Kontroli zbadała stan komputeryzacji w urzędach, izbach skarbowych i Ministerstwie Finansów - systemowi Poltax znowu się dostało. Istniał w formie szczątkowej. Nawet NIK nie była w stanie oszacować dotychczasowych kosztów komputeryzacji fiskusa. Nie chodzi tylko o cenę samego systemu. Nikt nie policzył, ilu pieniędzy fiskusowi nie udało się ściągnąć, ilu oszustw wykryć z powodu niepoprawnie działającego systemu.

Początkowe oszczędności mogą więc okazać się pozorne. IBM także startował do przetargu na CEPiK. - Przewidzieliśmy możliwe problemy z uruchomieniem systemu - mówi Leszek Bartłomiejczyk z IBM. - Dlatego musieliśmy zaproponować wyższą cenę.

Przypadek drugi - ZUS, czyli pełzająca awaria

W październiku 1997 roku, tuż po przegranych przez lewicę wyborach parlamentarnych, odchodząca ze stanowiska prezesa ZUS Anna Bańkowska z SLD podpisała z gdyńską firmą Prokom kontrakt na komputeryzację zakładu. Kosztujący 700 milionów złotych system miał służyć do obsługi zreformowanego systemu ubezpieczeń społecznych. Efekt - pod koniec 2003 roku ZUS miał zaległości w wysokości 11 miliardów złotych w przekazywaniu składek do funduszy emerytalnych.

Anna Bańkowska w zasadzie kupowała kota w worku. Jednak jej następca Stanisław Alot nie anulował umowy, która była później kilkakrotnie zmieniana. Dziś system działa już sprawnie. Ale za jaką cenę? Wiosną 2004 roku nowa prezes Aleksandra Wiktorow ujawniła, że do końca 2003 roku budowa systemu informatycznego ZUS-u kosztowała niemal 1,5 miliarda złotych. Prokom pobiera za zarządzanie systemem 141 milionów złotych rocznie, modyfikacje systemu kosztują kolejne 23 miliony. Do tego dochodzą wydatki na wymianę starzejącego się sprzętu, na co ZUS zaplanował w 2004 roku 25 milionów złotych.

Drogo i długo. Czy tak długi czas przygotowania systemu jest normalny? Paweł Sobczak z wiedeńskiego oddziału IBM tłumaczy tak: - Problemy z dużymi projektami informatyzacji mają też inni. System kart chipowych w austriackiej służbie zdrowia też przechodził różne konwulsje, był kilka razy ogłaszany i odwoływany. W warunkach polskiego niedorozwoju każda przeszkoda urasta do jeszcze większych rozmiarów.

W kwietniu warszawska prokuratura postawiła Stanisławowi Alotowi i pełnomocnikowi rządu do spraw reformy emerytalnej Ewie Lewickiej zarzuty dotyczące niedopełnienia obowiązków podczas realizacji umowy między ZUS-em a Prokomem. Annie Bańkowskiej, która podpisała kontrakt, z niewiadomych przyczyn prokuratura nic nie zarzuca.

Przeszkoda druga - prototyp

Trudności z przygotowaniem oprogramowania znowu opóźniły wprowadzenie systemu komputeryzacji sieci państwowych stacji diagnostycznych i zniknięcie z dróg miliona kradzionych lub niesprawnych samochodów. Pierwsze terminale komputerowe miały być zainstalowane testowo w lutym 2004, ale ten termin przesunięto do kwietnia, bo oprogramowanie nie działało. Ocena projektu dokonana przez firmę PA Consulting and QuinetiQ wypadła negatywnie - okazało się, że potrzebne są dalsze testy systemu i kolejne odłożenie jego wprowadzenia. Prawdopodobnie system ruszy dopiero pod koniec roku.

To nie jest informacja z Rzeczpospolitej. Nie mówi o kolejnej polskiej aferze z komputeryzacją. To fragment artykułu branżowego pisma ,Informatics". Sprawa, którą opisuje, dzieje się w Wielkiej Brytanii.

- Problemy z komputeryzacją to standard, dlatego że każdy system robiony na indywidualne zlecenie jest prototypem - mówi projektant sieci komputerowych Zbigniew Badziński. - Wprawdzie w literaturze używa się od jakiegoś czasu terminu "inżynieria programowania systemów", ale tej dziedzinie bliżej jest do szamaństwa niż do inżynierii. Nie tylko w Polsce. Gdyby w inżynierii budowlanej liczba projektów nieudanych była tak duża jak w inżynierii systemów komputerowych, bałbym się wjechać samochodem na jakikolwiek most. Kontrakt na komputeryzację urzędów podatkowych potwierdza jego słowa. Choć sieć tworzyło 200 specjalistów Bulla, przez pięć lat wyprodukowali informatyczny bubel.

Z kolei Bank PKO BP przekonał się na własnej skórze, jak bolesne mogą być skutki zamówienia nowego systemu u niedoświadczonego partnera. Na początku 1997 doszło do awarii systemu Zorba, w następstwie której w oddziałach banku zapanował nieopisany chaos. Przelew z konta na konto w tym samym oddziale szedł nawet tydzień. System robił błędy w wyciągach, informował o nieistniejących debetach albo bez powodu blokował rachunki. Zorbę wdrażał Softbank.

Przypadek trzeci - wyboiste księgi wieczyste

Do wielkiego i dość ponurego holu Sądu Rejonowego w Poznaniu, w którym przecinają się ścieżki prokuratorów, adwokatów i skazańców, wpada przez okna mizerne jesienne słońce. Klimatyzowane pomieszczenie kryje trzy wielkie serwery. Efekt myśli i pracy warszawskiej firmy Aram.

System o nieoficjalnej nazwie Nowe Księgi Wieczyste ruszył 1 września. Zastąpił stary system Sowa. Miał działać od stycznia. Ale był niedopracowany. W kolejce po odpis z księgi wieczystej czekało się wtedy miesiącami. A ile czeka się teraz, po komputeryzacji? - To się dopiero okaże, na razie wciąż dajemy odpisy z ksiąg papierowych - mówi Beata Woźniak, szefowa Wydziału XIII Ksiąg Wieczystych. - Do systemu wpisywane są właśnie dane z 250 tysięcy ksiąg wieczystych rejonu. Wszystko odbywa się w Słupsku, do którego księgi wędrują partiami w ciężarówkach. Natomiast założenie księgi wieczystej trwa parę minut - system się sprawdził.

Gorzej było w Warszawie, w dzielnicach Śródmieście i Wola. Tu system komputerowy szwankował. Klienci skarżyli się, że na odpis z księgi muszą czekać miesiąc. Urzędnicy tłumaczyli - system pada. Dyrektor Centrum Ogólnopolskich Rejestrów Sądowych i Informatyzacji Rafał Czubik wyjaśniał, że spodziewał się problemów. Podobny system wprowadzano w Niemczech i Niemcy też musieli ustawiać się w długie kolejki po odpisy z ksiąg.

Resort sprawiedliwości ocenia, że wprowadzenie Nowych Ksiąg Wieczystych w całej Polsce potrwa nawet 10 lat. Trzeba przenieść z papieru do bazy danych informacje z 14 milionów ksiąg.

Przeszkoda trzecia - dusza urzędnika

Zbigniew Badziński projektował sieci komputerowe dla banków i średniej wielkości przedsiębiorstw i wie dobrze, jak trudno informatykowi dogadać się z urzędnikiem. - Często musieliśmy zmuszać użytkownika, żeby wygęgał swoje potrzeby. Jeśli się nie udało, kończyło się dorabianiem protez. Rosły koszty systemu, wydłużał się czas jego wprowadzenia. Pewna firma już po uruchomieniu systemu przypomniała sobie, że musi on objąć cała osobną dziedzinę sprawozdawczości.

Mówi Krzysztof Frydrychowicz: - Przez długi czas informatycy i menedżerowie żyli w odrębnych światach i, co więcej, nie było potrzeby przenikania się tych światów. Jeszcze do połowy lat 90. studia informatyczne nie obejmowały żadnych elementów zarządzania albo biznesu. A finansiści i inni menedżerowie nie starali się wnikać w niuanse technologiczne. Ale od kilku lat relacje informatycy - menedżerowie się poprawiają. Trudno wyobrazić sobie dziś, żeby szef IT w dużej międzynarodowej korporacji nie miał pojęcia o biznesie. Komercyjne przedsiębiorstwa nauczyły się już radzić sobie z budowaniem mostów między światem informatyków i użytkowników. Gdy mówi się o beznadziei informatycznej w administracji, to prawie zawsze ma się na myśli administrację rządową. Udane wdrożenia informatyczne w ministerstwach nadal traktuje się jak coś wyjątkowego. Ale się zdarzają. Media jednak o nich nie trąbią.

- Jednym z nielicznych systemów, których wdrożenie doskonale się udało, jest Krajowy Rejestr Sądowniczy - zwraca uwagę Leszek Bartłomiejczyk z IBM. - Ponieważ wszystko świetnie działa, jest o nim cicho.

W sektorze publicznym jest regułą, że urzędnik, zwłaszcza ze starszego pokolenia, niechętnie uczy się nowych rzeczy. - Duży problem to to, że urzędnikom na komputeryzacji nie zależy. Czy ktoś narzeka, że kontrakt z Bullem nie wyszedł? - pyta pracownik jednej z dużych firm informatycznych. - Softbank wiedział, że nie zdąży z CEPiK-iem na czas, bo termin wyznaczony przez ministerstwo był nierealny. I co? Nic się nie stało. Jego zdaniem dzięki wejściu Polski do Unii sytuacja będzie się powoli poprawiać. - Zanim Unia da nam pieniądze na informatyzację, sprawdzi, czy zamówienie jest sformułowane według uznanych standardów. - Powiem szczerze: jedyna nadzieja to zmiany pokoleniowe - mówi Zbigniew Badziński.

Pewien informatyk, który założył sieć w średniej wielkości firmie, sprawdził, że wszystko działa, i już zabierał się, żeby iść do domu, gdy stanął oniemiały na środku biura. Sprawił to widok jednego ze starszych pracowników. Mężczyzna z zapałem uczył się używać komputerowej myszki - jeździł nią po ekranie monitora nowiutkiego macintosha.

MARCIN FABJAŃSKI, MAX SUSKI

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)