Kilku zarobi, większość straci na wrocławskim dworcu PKS
Czy wrocławski dworzec PKS zniknie z mapy miasta? Podobnie, jak kolejne połączenia PKS? Tego obawiają się zarówno kierowcy, jak i pasażerowie.
22.07.2008 | aktual.: 22.07.2008 14:39
Wrocławski dworzec PKS powstawał w takim tempie, że ci, którzy mieli okazję urodzić się mniej więcej w czasie rozpoczęcia budowy, zdołali niemal wydorośleć, a prace jeszcze trwały. Jednak po wielu przeszkodach i perypetiach udało się wybudować jeden z najnowocześniejszych i największych dworców PKS w Polsce.
Stanęła bardzo duża i nowoczesna hala, połączona podziemnymi przejściami z pięcioma peronami, które mieszczą w sumie kilkanaście stanowisk dla autobusów. Znalazło się również miejsce na duży parking i plac manewrowy. Wrocławski dworzec PKS stanął w bliskim sąsiedztwie dworca PKP, co z pewnością jest sporym ułatwieniem dla podróżnych.
POLBUS – PKS jest dziś spółką kapitałową, która działa w formie spółki z ograniczoną odpowiedzialnością, w oparciu o Kodeks spółek handlowych, a swój obecny kształt uzyskała w 2002 r. przez przejęcie Państwowego Przedsiębiorstwa Komunikacji Samochodowej we Wrocławiu, przy czym Skarb Państwa nadal pozostaje właścicielem i głównym udziałowcem firmy.
Niezmiennie działalność spółki skupia się w głównej mierze na prowadzeniu usług związanych z przewozem zbiorowym ludności w zakresie przewozów międzymiastowych, podmiejskich i miejskich. Firma w rejonie Wrocławia, Oleśnicy i Środy Śląskiej dowozi pracowników do pracy, uczniów do szkół i jest największym przewoźnikiem obsługującym ponad 80% przewozów w tym rejonie. Zatrudnia około 360 pracowników i dysponuje flotą 150 autobusów. Co ciekawe, w firmie mamy do czynienia z blisko 70% uzwiązkowieniem, a prezes zarządu najbardziej może liczyć właśnie na związki. Czyż to nie brzmi niemal bajecznie?
Jak więc jest możliwe, że obecnie przygotowywany jest wniosek o ogłoszenie upadłości POLBUS – PKS? Przypatrzmy się, jak wygląda sytuacja po drugiej stronie lustra. W firmie długo zastanawiano się, czy przystąpić do prywatyzacji w takiej formie, jaką proponowano w 2002 r. Ciągle odbywały się zebrania, również w Urzędzie Wojewódzkim, na których usilnie przekonywano wszystkich o słuszności obranego kierunku i zebrania te trwały – jak mówią pracownicy – dopóki nie odniosły skutku. Wmawiano wszystkim, że teraz każdy pracownik będzie czuł się jak u siebie i w związku z tym każdy będzie się starał dla firmy jak najlepiej... Prezesem zarządu był wówczas Stanisław N., a księgowym Marcin M., którzy pełnili swoje funkcje jeszcze gdy przedsiębiorstwo było państwowe. Niestety, po przekształceniu zaczęło dziać się coraz gorzej. Krok po kroku firma chyli się ku upadłości, jest permanentnie niszczona i – co tu kryć – rozkradana.
Prezesa interesowały tylko udziały, przestał zajmować się przedsiębiorstwem, co w oczywisty sposób działało na jego szkodę. Zaczęto wyprzedawać majątek firmy. Na pierwszy ogień poszedł, jak mówią pracownicy, dworzec w Środzie Śląskiej. Był budynek z poczekalnią, perony i stanowiska, a dziś ludzie stoją pod chmurką i zastanawiają się, czy autobus w ogóle podjedzie, bo na terenie dworca trwa budowa Biedronki.
Za jakiś czas ten sam deweloper zakupił od firmy budynek dyrekcji i zajezdnię przy ulicy Kościuszki we Wrocławiu za śmiesznie niską kwotę 6 mln zł. Zakupiono w to miejsce zajezdnię przy ulicy Kościerzyńskiej za 2,9 mln zł, co wszystkim utrudniło to życie. Na ulicę Kościuszki można było zjechać w każdej chwili – do bazy na naprawę czy po cokolwiek. Teraz do zajezdni jest bardzo daleko, nie można się przebić przez korki i jest problem, żeby zdążyć punktualnie na dworzec. Rzecz jasna oznacza to też dodatkową stratę paliwa. Prezes wpadł więc na pomysł, żeby zatrudnić zewnętrzną firmę, która zaplanuje rozkłady jazdy. I zostały zaplanowane kompletnie nierealne czasy przejazdów, które frustrowały zarówno kierowców, jak i pasażerów. Najgorsze jest to, że PKS nie mógł pozbyć się tej firmy, bowiem prezes zawarł z nią takie umowy, które gwarantowały horrendalne odszkodowania za wycofanie się lub zerwanie współpracy. Ale nie ma się czemu dziwić.
Były księgowy Marcin M. i prezes Stanisław N. pozostając pracownikami POLBUS – PKS do połowy 2007 r. zdołali nabyć taką ilość udziałów, która zapewnia im miejsca w Radzie Nadzorczej firmy, nawet teraz, gdy nie są już pracownikami i zasadniczo nic z firmą ich nie łączy. Pasożytują na niej, jak tylko mogą. Najbardziej bulwersujący jest fakt, że pracując jeszcze dla PKS-u Marcin M. założył konkurencyjną firmę, w której udziały przekazał żonie! Firma ta staje do przetargów z POLBUS-em i przetargi te oczywiście wygrywa, co nie może być zaskoczeniem, skoro były księgowy i członek Rady Nadzorczej ma dostęp do dokumentów i zna wszystkie tajemnice firmy. Zresztą sam proces nabywania udziałów, dzięki którym ci dwaj koledzy utrzymują się w Radzie, był bardzo kontrowersyjny. Robiono to na siłę i bez opamiętania – udziały były najważniejsze!
Jak twierdzą pracownicy, były prezes i księgowy „zniżyli się” nawet do tego, że spotykali się z właścicielami kiosków, jakich na dworcu we Wrocławiu jest wiele, i przekonywali ich do wyłożenia pieniędzy na udziały dla nich, w zamian proponując np. zaniżenie metrażu wynajmowanych powierzchni i dzierżawę po 8 zł za metr kwadratowy na terenie dworca w samym centrum miasta. W zeszłym roku Skarb Państwa wyznaczył trzecią transzę udziałów do wykupu. Na 360 pracowników udziały nabyło 13 osób, w tym całe byłe kierownictwo. Jak twierdzą pracownicy, od pewnego czasu pana Stanisława N. i Marcina M. interesuje przede wszystkim plac przy hali dworcowej we Wrocławiu, skąd odjeżdżają autobusy. Plac ten obecnie warty jest około 70 milionów złotych. Dwaj członkowie Rady Nadzorczej firmy, o którą ponoć powinni dbać, są zdania, że autobusy mogą odjeżdżać skądkolwiek, a tutaj ktoś mógłby choćby pietruszkę sprzedawać, o ile zechce ten plac kupić...
Stanisław N., choć dzięki posiadanym udziałom pozostaje w radzie nadzorczej, na szczęście prezesem firmy przestał być w 2007 r. Kłopoty niestety się nie skończyły, a wręcz przeciwnie. Na jego miejsce przyszedł Andrzej P. i chyba tylko po to, żeby dokończyć dzieła zniszczenia... Pierwsze co zrobił nowy prezes, to zwolnił dyscyplinarnie całe niemal kierownictwo. Zamiar oczywiście słuszny, ale sposób, w jaki nowy prezes przeprowadził te zwolnienia, daje im prawo do odwołania się do sądu pracy. Jednym z argumentów, jakie podnoszą zwolnieni jest to, że pozostali bez środków do życia. Tym bardziej zastanawiające jest, skąd wzięli pieniądze na zakup po 400 udziałów, za które każdy z nich musiał wyłożyć po 400 tys. zł. I choć – jak starają się wszystkich przekonać – leży im na sercu dobro firmy, to nie przeszkadza im to w domaganiu się ogromnych odszkodowań, które POLBUS będzie musiał im pewnie wypłacić.
Nowy prezes zwolnił również radcę prawnego – ze zrozumiałych względów, zaś a na jego miejsce zatrudnił jedną z wrocławskich kancelarii prawnych. Było to jednak przejście z deszczu pod rynnę. Prezes argumentował, że jest tyle nieprawidłowości z czasów rządów Stanisława N., że potrzebna jest praca kancelarii, by się z tym wszystkim uporać. Znów zamysł jakby słuszny, tyle tylko, że z pracy tej kancelarii nic nie wynikało. Niechby chociaż ujawniła niegospodarność poprzedniej ekipy, ale niestety nic z tego. W każdym razie półroczna praca kancelarii kosztowała POLBUS – PKS... 2 mln zł!
Te pieniądze były przeznaczone m.in. na wypłaty dla pracowników, ale komornik zabrał je na pokrycie zobowiązań wobec kancelarii. Praca kancelarii miała kosztować 300 zł za godzinę. Narzuca się pytanie, ilu pracowników musiałaby mieć ta kancelaria, żeby przez pół roku wypracować taką kwotę? Teraz jeszcze jedna z umów trwa do 2009 r. i zobowiązuje POLBUS do wypłacania kancelarii 15 tys. zł. Miesięcznie, pomimo iż ta nie prowadzi już żadnych prac dla firmy, lecz umowa jest tak skonstruowana, że w momencie jej zerwania firma musiałaby wypłacić kancelarii 80 tys. zł.
Na szczęście prezesa Andrzeja P. udało się odwołać w styczniu 2008 r. Na jego miejsce została wybrana Grażyna Bieńkowska, która dostała od pracowników ogromny kredyt zaufania i została poparta przez związki zawodowe. Tymczasem na każdym zebraniu Rady Nadzorczej pojawia się wniosek byłego prezesa Stanisława N. i byłego księgowego Marcina M. o odwołanie pani prezes i postawienie na jej miejsce swojego człowieka. Pracownicy i związkowcy boją się tej sytuacji, bo – jak mówią – nowa prezes jest ich ostatnią deską ratunku i wierzą, że zależy jej na ratowaniu firmy. Poza tym, kto skorzysta na tym, że co pół roku będą zmieniać się prezesi?
Związki zawodowe i prezes szukają teraz inwestora, który umiałby pogodzić własne interesy z interesami firmy i pasażerów. Tutaj przecież – jak mówią – można cuda powymyślać: hotel, podziemne parkingi itd. Ale – jak usłyszeliśmy: – Najważniejsze jest, żebyśmy zachowali naszą statutową działalność przewozową, żebyśmy mieli pieniądze na nowoczesne autokary. Jeśli przerzucimy Dworzec PKS w inne miejsce Wrocławia, to będzie klęska! A wiemy, że takie zakusy są, bo Stanisław N. wyrażał się jasno, że tego dworca wcale tu nie musi być, a i 150 autobusów to dla niego stanowczo za dużo.
Marcel Panek