Możemy patrzeć na rosyjskich żołnierzy jak na dzikie bestie, które najeżdżają, plądrują i wszędzie sieją zło i zniszczenie. W pewnych ramach to myślenie jest usprawiedliwione, ale w innych nie do końca – mówi dla Magazynu WP filozof, profesor UJ Tomasz Żuradzki.
Paweł Figurski: Czy jestem złym człowiekiem, gdy czuję satysfakcję z rosnących strat Rosjan?
Tomasz Żuradzki, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, filozof: - Posłużę się anegdotą George'a Orwella, który walczył w hiszpańskiej wojnie domowej w latach 30. XX wieku. Pojechał na wojnę, żeby - jak sam napisał - zabijać faszystów. Pewnego ranka na froncie miał okazję zabicia takiego faszysty. Ale zobaczył, że to człowiek niezupełnie ubrany, który ma niezapięte spodnie i biegnie, podtrzymując je w rękach.
Orwell wspominał:
"Przyjechałem tu, aby strzelać do 'faszystów', a facet, który przytrzymuje opadające spodnie, nie jest faszystą, jest najwyraźniej bliźnim, podobnym do nas i nie mamy ochoty do niego strzelać".
Tego faszysty nie zabił, bo przyjął, że nagle z wroga stał się on człowiekiem.
Teraz odnieśmy to do inwazji Rosji na Ukrainę. Jeśli dane ukraińskie są prawdziwe, to mówimy o 20 tysiącach zabitych Rosjan. Nawet jeśli ta liczba jest mniejsza, to kryją się za nią konkretni ludzie.
- Z jednej strony możemy patrzeć na rosyjskich żołnierzy jak na dzikie bestie, które najeżdżają, plądrują i wszędzie sieją zło i zniszczenie. W takim przypadku obowiązkiem Ukraińców jest bronić się, a tym samym u osób postronnych sprzyjających Ukraińcom uprawnione jest uczucie pewnej satysfakcji ze śmierci rosyjskiego żołnierza, jeśli traktuje się go jako sprawcę zagrożenia dla innych.
Można tę perspektywę jednak odwrócić. I pomyśleć, że część tych rosyjskich żołnierzy to młodzi ludzie wysłani na wojnę z dalekich prowincji kraju. Pamiętajmy, że Rosja wykorzystuje w walce przedstawicieli mniejszości narodowych. Oni na froncie mogli się znaleźć wbrew swojej woli, więc możemy im też współczuć.
Trudno więc jednoznacznie zawyrokować, czy jesteśmy złymi ludźmi, gdy myślimy pozytywnie o śmierci rosyjskiego żołnierza: w pewnych ramach jest to usprawiedliwione, a w innych nie do końca.
PRAWO WOJNY, CZYLI KIEDY WOLNO ZABIJAĆ
Na początku wojny z mieszanymi uczuciami słuchałem piosenki "Bayraktar", która w radosnym tonie opowiadała o skuteczności tureckich dronów niszczących rosyjskie czołgi. W tych bombardowanych pojazdach widziałem ludzi. Coraz częściej dostrzegam w nich jednak sprawców masakry w Buczy czy ludzi współodpowiedzialnych za ostrzelanie dworca w Kramatorsku - niezależnie, czy rakieta Toczka-U trafiła weń przypadkiem, czy nie.
- Zabijanie na wojnie traktuje się inaczej niż w kontekstach cywilnych. Zasady ius in bello, czyli prawa konfliktów zbrojnych, uregulowane przez szereg konwencji międzynarodowych, wskazują, kogo można atakować, jakiej broni można używać. Na przykład konwencje genewskie z 1949 roku (wraz z późniejszymi protokołami dodatkowymi) precyzują, że nie wolno atakować bez rozróżnienia celów wojskowych od cywilnych. Ale zakazują powodowania tylko takich strat w życiu ludzkim wśród ludności cywilnej, które "byłyby nadmierne w porównaniu z oczekiwaną konkretną i bezpośrednią korzyścią wojskową" (art. 51 I Protokołu dodatkowego z 1977 r.). Zasady Ius ad bellum mówią z kolei o tym, kiedy można wywoływać wojnę, czyli kiedy jest ona sprawiedliwa (tu kluczowym dokumentem jest Karta Narodów Zjednoczonych).
Jak to się ma do wojny w Ukrainie? Ano tak, że rosyjscy żołnierze (Rosja jest stroną konwencji genewskich, choć w 2019 r. wypowiedziała niektóre punkty protokołów dodatkowych), nawet jeśli uczestniczą w wojnie agresywnej w Ukrainie, to w świetle prawa zabijając walczących po stronie przeciwnej nie robią nic złego (np. w art. 44 cytowanego wyżej I Protokołu dodatkowego do konwencji genewskich czytamy: "Członkowie sił zbrojnych strony konfliktu (…) są kombatantami, to jest mają prawo bezpośredniego uczestniczenia w działaniach zbrojnych"). Jeśli zaś dostaną się do niewoli, nie mogą być sądzeni jak zbrodniarze i mają prawo być traktowani jak jeńcy wojenni - oczywiście, jeśli tylko w trakcie walki trzymali się zasad ius in bello. Trafnie jednak zauważył pan, że wiele wskazuje na to, że niektórzy Rosjanie ich się nie trzymają.
A zatem dominujące przekonanie głosi, że szeregowych żołnierzy rosyjskich nie można pociągnąć do odpowiedzialności za sam fakt uczestnictwa w wojnie. Ewentualnie będzie można to zrobić, jeśli Międzynarodowy Trybunał Karny albo jakiś specjalny trybunał, którzy może w przyszłości zostanie powołany przez Radę Bezpieczeństwa ONZ wykaże, że łamali zasady ius in bello, czyli np. że w Buczy torturowali i zabijali cywilów.
Według mnie to niezwykle dziwaczne podejście. W XXI wieku coraz więcej filozofów i teoretyków prawa zaczyna je kwestionować. Wskazują, że być może powinniśmy reguły wojny traktować analogicznie do reguł dotyczących używania przemocy w sprawach cywilnych. Jeśli ktoś napada na bank i policjant strzela do napastnika, a napastnik strzela do policjanta, to wiemy, że tylko jedna strona miała prawo użyć broni, czyli policjant. Napastnik nie ma takiego prawa. W przypadku wojny przyjęło się, że obie strony są chronione. Napastnik i policjant mogą robić to samo, bo to nie sam napastnik, ale ktoś wyżej zdecydował, że ta wojna się zacznie.
To jest związane z koncepcją państwa jako organizmu, w którym żołnierze są trybikami, pozbawionymi świadomości i wiedzy, co się dzieje oraz nie mają możliwości wyjścia z tej struktury. To bardzo przestarzałe myślenie w szczególności w kontekście dostępu do informacji, którym w obecnych czasach żołnierze dysponują.
Wspomniał pan o wojnie sprawiedliwej. Każda wojna, przynajmniej na zewnątrz, ma wyglądać na uzasadnioną. Putin, napadając na Ukrainę twierdzi, że broni Rosjan.
- Oczywiście preteksty zostały przez Putina podane: demilitaryzacja i denazyfikacja Ukrainy oraz ochrona praw ludności cywilnej - choć w tym przypadku Rosja niespecjalnie się o nie troszczyła. Te zmieniające się w trakcie wojny powody inwazji są śmieszne.
Podczas spotkania prezydenta Władimira Putina i Alaksandra Łukaszenki na budowie kosmodromu Wostocznyj, prezydent Rosji wyliczał te powody. Stwierdził: – Nasze cele są całkowicie jasne i szlachetne. Z jednej strony pomagamy i ratujemy ludzi, z drugiej po prostu podejmujemy środki dla bezpieczeństwa samej Rosji. Jest jasne, że nie mieliśmy wyboru.
- W prawie międzynarodowym nigdy nie przyjęto, że cel, jakim jest demilitaryzacja innego kraju, uświęca wypowiedzenie mu wojny. Rosja nie zadbała, by argumenty za inwazją na Ukrainę mieściły się w ramach doktryny "wojny sprawiedliwej".
Termin "wojna sprawiedliwa" nie brzmi przekonująco. Co to tak właściwie znaczy? Wojna wywołana celem obalenia dyktatury Saddama Husajna była sprawiedliwa?
- Od drugiej połowy XX wieku wojnę sprawiedliwą definiuje się coraz częściej jako wojnę w obronie praw człowieka. Wcześniej określało się ją jako prawo do zachowania integralności terytorialnej danego państwa lub bytu politycznego, bez względu na to, czy przestrzegał on praw ludzi mieszkających na jego terytorium – taka definicja obowiązuje nawet w Karcie NZ, gdzie mowa jest o powstrzymaniu się przed użyciem siły przeciwko "integralności terytorialnej lub niezawisłości politycznej".
Teraz coraz częściej się przyjmuje, że jeśli dane państwo nie przestrzega praw ludności żyjącej na jego terytorium, innym państwom wolno je zaatakować w imię obrony osób tam mieszkających. Jeśli jednak dzieje się to bez powszechnego konsensusu i bez zgody Rady Bezpieczeństwa NZ to ocena, co jest faktycznym naruszeniem uprawnień ludzi może być bardzo subiektywna.
Czy taka była sytuacja w przypadku dyktatury Saddama Husajna? Wątpliwe. Jego reżim – w porównaniu z innymi tamtego okresu - nie był szczególnie krwawy i nie naruszał praw jednostek w szczególny sposób. To nie była interwencja humanitarna, a amerykańskie zarzuty posiadania przez Irak broni masowego rażenia się nie potwierdziły.
Paradoksalnie, do podobnej argumentacji odwołuje się teraz Putin, głosząc, że Rosja "pomaga i ratuje ludzi" w Donbasie i zapewnia sobie bezpieczeństwo. Sugeruje – nieco przewrotnie, patrząc na realne rezultaty tego "przywracania" przez Rosję przestrzegania praw człowieka na Ukrainie – że prawa ludzi zamieszkujących Ukrainę są ważniejsze, niż suwerenność tego kraju.
A wojna w Afganistanie jako walka z terroryzmem po 11 września?
- Zapobieganie terroryzmowi byłoby uprawnionym motywem rozpoczęcia wojny, gdyby Amerykanie powzięli informacje o kolejnych nieuchronnych planowanych zamachach. Ta wojna miała jednak więcej w sobie odwetu i chęci zmiany władzy, która oczywiście nie była proamerykańska i zapewniała talibom schronienie i wsparcie.
JAK SIĘ WYSYŁA LUDZI NA ŚMIERĆ
Skupmy się teraz na indywidualnych wyborach. Jak z etycznego punktu widzenia dyktator radzi sobie z decyzją o rozpoczęciu wojny, wiedząc, że ofiary będą po obu stronach, a tym samym posyła na śmierć swoich rodaków? Co siedzi w głowie osoby, która naciska guzik, wysyłający rakietę na obiekt cywilny – jak budynki w Charkowie czy Mariupolu?
- Z jednej strony możemy widzieć wojnę poprzez obrazy bezpośredniego cierpienia. W szczególności w dzisiejszych czasach, gdy co chwila docierają do nas zdjęcia z miejsc zbrodni. Ale z drugiej strony wojnę można postrzegać tak, jak ci, którzy ją wywołują. Jako pewne przedsięwzięcie geopolityczne, jak ruchy na mapie, które zmieniają rozkład sił.
Czytam media rosyjskie. Rosjanie tłumaczą wojnę na poziomie politycznym, strategicznym. Rosyjskie portale opisują, jak się zmienia rynek paliw, żywności, co robią Chiny, jak konflikt wpływa na relacje Rosji z innymi państwami. Tam nie ma śladu konkretnych informacji o tym, w jakim mieście toczone są walki. Oczywiście brak systematycznych informacji, ilu Rosjan zginęło, ale też ilu nie żyje Ukraińców. To częściowa odpowiedź na pytanie, jak ludzie wywołujący wojnę mogą ją postrzegać. Oni nie chcą widzieć tych mikrospraw, czyli pojedynczego cierpienia, choć na pewno mają precyzyjne raporty na temat "strat wojennych".
Wielu żołnierzy zapewne myśli też o wojnie jako o przygodzie. Filozof Ludwig Wittgenstein miał obywatelstwo austro-węgierskie, a przed I wojną światową wyjechał na studia do Cambridge. Gdy wybuchła wojna, wrócił do Wiednia i zaciągnął się do wojska. Był niezwykle błyskotliwy, za życia napisał tylko jedną książkę, bo bał się popełnić błąd w tym, co sam publikował. Nie bał się jednak uczestniczyć w wysiłku wojennym. W dziennikach relacjonował, jak docierając na front wreszcie poczuł, że żyje.
Wittgenstein pisał o wręcz mistycznym doświadczeniu, nigdy jednak nie zwrócił uwagi na to, że wojna to strzelanie do ludzi. A co ciekawe - po drugiej stronie mogli być jego znajomi z Cambridge.
Mówi pan o tym, co dociera do rosyjskiego społeczeństwa z mediów - informacje bardzo ogólne. Ale jednocześnie w formie paczek nadawanych przez żołnierzy, do ich rodzin – żon, dzieci, ojców, matek – przychodzą informacje o cierpieniu jednostek - Ukraińców. Przecież oni muszą być świadomi, że ta biżuteria, te pluszaki i pralki zostały komuś zrabowane przy użyciu przemocy.
- W Rosji nie mówi się o Ukraińcach inaczej jak o nazistach czy nacjonalistach, którzy walczą z rosyjskim wojskiem. Dzięki takiemu przedstawianiu wojny do społeczeństwa nie docierają informacje o krzywdzie pojedynczych ukraińskich ofiar, bo są one wrzucone w kategorię nazistów czy nacjonalistów, a z takimi kategoriami trudno się utożsamić.
Gdy ktoś zaczyna koncentrować się na indywidualnych przypadkach, łatwiej jest wczuć się w los ofiar wojny.
Ale na przestrzeni lat z tym wczuwaniem się w los cywilów bywa różnie. Gdy Amerykanie stacjonujący w Afganistanie zrzucili bombę na wesele, mówiliśmy o przykrej pomyłce. Nie rozrywaliśmy szat, a przecież ginęli niewinni ludzie.
- Bliskość geograficzna i kulturowa ma znaczenie. To widać również w działaniu polskiego rządu, który manipuluje tą bliskością. Z jednej strony władza nie wpuszcza tych kilku tysięcy uchodźców z Bliskiego Wschodu, ściągniętych podstępem przez Łukaszenkę na polsko-białoruską granicę. A z drugiej bardzo otwiera się na Ukrainę.
Poza tym, w wojnie w Afganistanie brali udział polscy żołnierze, więc Polacy traktowali ją jako sprawiedliwą - trudno by było inaczej traktować wojnę, w której walczą "nasi". Takie zdarzenia, o których pan wspomniał, przyjmowano jako wypadki przy pracy, a nie systemowe terroryzowanie ludności cywilnej.
Ludzie mają też sporą tendencję do identyfikowania się z kimś. Jeśli widzimy zdjęcie dziecka z kotkiem, które zginęło pod Kijowem, łatwiej nam empatyzować z tym konkretnym trzylatkiem. To zresztą niebezpieczne, bo jeśli te obrazy się powtarzają i widzimy takie cierpiące dziecko po raz setny, to tracimy tę empatię.
Jak to?
- Widząc jedno takie zdjęcie jestem w stanie wejść w skórę rodziców dziecka, zrozumieć tę tragedię. Trudno emocjonalnie wejść w czyjąś tragedię po informacji o śmierci tysiąca cywili. Potrafię sobie wyobrazić, co znaczy śmierć jednego chłopca, który miał rodziców, dom, zabawki, ale nie rozumiem, co znaczy, że zginęło tysiąc osób.
Paul Bloom w książce "Przeciw empatii" wskazuje, że empatyzowanie z jednostkami powoduje, że z pola widzenia uciekają nam relacje o śmierci dużej grupy osób, z którą trudno się utożsamić. Dlatego uważa, że empatia nie zawsze powinna być oceniana pozytywnie.
Okazywanie empatii wobec jednostek równocześnie przyzwyczaja nas do większej skali zła?
- Krytyka empatii nie jest nawoływaniem do wejścia w stan wojennego odrętwienia. Chodzi o to, byśmy większą uwagę przykładali do całości, nie koncentrując się wyłącznie na mikrosprawach. Żebyśmy zastanowili się, co się stało, że tak dużo ludzi zginęło i pomyśleli, jak temu zapobiec w przyszłości.
To trudne. Łatwiej nam pomagać myśląc o tych mikrosprawach, pojedynczych przypadkach. Trudniej przestawić się na bardziej utylitarystyczne myślenie i znalezienie sposobu na to, by nie ginęło tak wiele ludzi.
Z tym mieliśmy do czynienia także w trakcie epidemii koronawirusa. Koncentrowaliśmy się na chorych na Covid, nie patrząc na służbę zdrowia jako całość, a przecież ludzie cierpieli na różne choroby.
À propos koronawirusa. Do niedawna interesowały nas wszelkie statystyki dotyczące epidemii, mówiliśmy o ogromnej liczbie zgonów. Sprawdziłem: w czasie pierwszego miesiąca wojny w Ukrainie w Polsce z powodu Covid-19 zmarło 4 109 osób. Ogromna liczba! Dlaczego ten dramat już nas tak nie interesuje?
- Oprócz oczywistego powodu, czyli przekierowania uwagi na wojnę, można się doszukiwać bardziej skomplikowanych uzasadnień związanych z polityką zdrowotną. Z jednej strony każda śmierć jest tragedią. I czy mówimy o noworodku, człowieku w średnim wieku, czy 90-latku, to mamy do czynienia z tym samym złem, a więc zapobieżenie śmierci wymaga zainwestowania tych samych środków. Z drugiej, wedle niektórych koncepcji filozoficznych, np. proponowanej przez Jeffa McMahana w książce "Etyka zabijania" koncepcji interesów zależnych od czasu, zło związane ze śmiercią różnicuje się w zależności m.in. od wieku danej osoby.
Także większość systemów dystrybucji świadczeń zdrowotnych uwzględnia moment ewentualnej śmierci. Na przykład w wielu szpitalnych wytycznych opracowanych na początku 2020 r. w USA dotyczących np. dystrybucji respiratorów wiek był jednym z kryteriów przy ustalaniu pierwszeństwa. Odzwierciedla to intuicję, że śmierć na wcześniejszym etapie życia człowieka jest gorsza niż na późniejszym.
W takim rozumieniu najgorsza byłaby śmierć noworodka, śmierć starszego dziecka mniej zła, a dorosłego człowieka jeszcze mniej.
To nie odpowiada jednak w pełni intuicjom, bo niektórzy mogą przyjmować, że śmierć noworodka nie jest tak zła jak śmierć 20-latka. Ten pierwszy nie miał w pełni rozwiniętej samoświadomości, nie miał pamięci i planów na przyszłość. Stąd we wspomnianej koncepcji interesów zależnych od czasu, śmierć noworodka na skali zła jest niżej i wraz z wiekiem człowieka rośnie poziom zła związanego z jego zgonem. Szczyt następuje przy osobach nastoletnich. Wedle tego rozumienia ich śmierć to największe zło.
Co to znaczy?
- W praktyce takie zróżnicowanie oceny zła śmierci może znajdować odzwierciedlenie w regulacjach pozwalających decydentowi publicznemu zainwestować więcej zasobów w ratowanie ludzi młodych.
Widać to w politykach zdrowotnych, np. dotyczących przeszczepów organów, gdzie niekiedy uznaje się, że lepiej dać organ osobie, która ma nie tylko większe szanse na przeżycie przeszczepu, ale także będzie w stanie z niego dłużej korzystać i nie przeżyła jeszcze wielu lat życia. Nie wprost, ale przyznaje się, że nie każda śmierć waży tyle samo.
W kontekście epidemii może to prowadzić do pytania: "jak duże środki chcemy przeznaczyć na zapobieganie jej rozwojowi, biorąc pod uwagę, jakie grupy wiekowe są najbardziej narażone".
Brzmi to brutalnie. Czy w zgonach covidowych widzieliśmy mniejsze zło, bo umierali starsi i niezaszczepieni, a większe zło widzimy w zgonach na wojnie, gdzie życie tracą ludzie w różnym wieku, całkowicie przypadkowo? Słowem, kumulacja złej śmierci w Ukrainie jest większa?
- Tak, choć wykładanie takich rzeczy wprost jest trudne. Żaden polityk nie wyjdzie i nie powie, że nie będzie przyznawał priorytetu walce z daną chorobą tylko dlatego, bo ta dotyczy głównie tych, którzy już swoje przeżyli i są na końcu drogi. Niewątpliwie kumulacja "złej śmierci" w przypadku wojny w Ukrainie jest większa, bo bardzo dużą część ofiar wojny stanowią dzieci, czy ludzie relatywnie młodzi.
PRZEBACZENIE
Przy tych zawiłościach politycznych jak myśleć o ewentualnej drodze do przebaczenia Rosji i Rosjanom?
- Zdecydowanie na to za wcześnie, bo jeszcze nie wiemy, jak ta wojna się rozwinie. Czy ona niedługo się skończy, czy potrwa wiele lat. O przebaczeniu można mówić, gdy sprawy się zamkną i przychodzi czas podsumowań.
Po pewnym czasie życie wraca do normy, co pokazuje covid, o którym już prawie zapomnieliśmy, choć wcześniej tak się nim ekscytowaliśmy.
Nie wiadomo, jak będzie w tym przypadku, bo nie wszystkie okropieństwa tej wojny zostały już odkryte. Historia jednak pokazuje, że nawet po największych zbrodniach jest możliwość przebaczenia.
Tylko ile można przebaczać? Za postanowieniem poprawy muszą iść czyny.
- Problem z Rosją polega na tym, że tego postanowienia poprawy nie ma i nigdy nie było. Zajęcie Krymu i wschodu Ukrainy w 2014 r. było większą operacją niż akcja w Gruzji w 2008 r., a teraz znów mamy do czynienia z eskalacją. Rosja nigdy nie prosiła o przebaczenie, tylko robi coraz bardziej agresywne kroki.
Przed prośbą o przebaczenie ważna jest też skrucha, a zamiast niej widzimy wśród rosyjskich polityków czy w tamtejszej prasie jej przeciwieństwo.