Kazimierz Marcinkiewicz wróci do polityki?
Polska jest nadal krajem postsowieckim, służby zrobiły sobie prywatny folwark i trzeba z tym skończyć. Warto się zastanowić nad przegrupowaniem służb i zbudowaniem lepszego nadzoru nad nimi. Czuję się z tym wszystkim fatalnie, bo przyłożyłem do tego rękę. Przez dziewięć miesięcy premierostwa robiłem wszystko, by CBA było dobrze wyposażone prawnie i finansowo, miało funkcjonalny budynek, a dziś efekty działalności tej instytucji są marne. Widzę beznadziejnie głupich podrywaczy, którzy nadużywali swoich kompetencji - mówi Kazimierz Marcinkiewicz, były premier.
23.01.2013 | aktual.: 25.01.2013 18:09
WP: Agnieszka Niesłuchowska: Zakończył pan czteroletnią przygodę z Goldman Sachs. Wraca pan na polityczne salony?
Kazimierz Marcinkiewicz: Pozostaję w biznesie.
WP: Trochę panu żal?
- Mam raczej poczucie dobrze wykonanej pracy, bo przez kilka lat przekonałem bankierów do pracy w Polsce. Powiedziałbym nawet, ze przyprowadziłem ten globalny bank do naszego kraju. Gdy zaczynałem swoją przygodę, byłem jedyną osobą na Polskę i Europę Centralną, dziś w Goldmanie jest sześciu bankierów skierowanych na ten region. Odniosłem sukces, ale pomyślałem: wystarczy.
WP: Ale to oni panu podziękowali.
- Nie przedłużono ze mną umowy za obopólną zgodą, ale rozstaliśmy się w przyjaźni i może w przyszłości będziemy jeszcze współpracować na innych zasadach.
WP: W wywiadach mówi pan o tym, że w ciągu ostatnich lat poznał rekinów biznesu, zdobył międzynarodowe doświadczenie. Czy w ten sposób składa pan CV polskim instytucjom finansowym?
- Nie chodzi tylko o instytucje finansowe, ale polskich przedsiębiorców. Myślę, że potrzebują ludzi z taką wiedzą, jak moja. Dodam, że 10 lat temu doradcą w Goldmanie był Andrzej Olechowski. Po roku współpracy, Goldman doszedł do wniosku, że to nie pora, by bank wchodził na polski rynek.
WP: Okazał się pan lepszy doradcą niż działający od lat w biznesie twórca Platformy?
- Nie, bo wtedy polski biznes był jeszcze po prostu zbyt mały. Ale dobrze, że udało mi się zakorzenić GS w Polsce. Cieszę się, bo to znaczy, że w Polsce wyrósł biznes na najwyższym światowym poziomie.
WP: Marzy się panu biznesowa kariera na miarę Andrzeja Olechowskiego?
- Nie porównuję się z nikim. Na razie tworzę swoją firmę, co daje mi ogromną satysfakcję.
WP: W ubiegłym roku „Newsweek” pisał, powołując się na opinię jednego z urzędników ministerstwa skarbu, że nie był pan zbyt aktywnym doradcą, a ludzie z resortu byli przekonani, że w Goldmanie pełni pan najwyżej funkcję oficera łącznikowego. Wytykano panu brak kompetencji i znajomości języków obcych.
- Ludzie lubią oczerniać innych, nie robi to na mnie wrażenia. Z ministrem Budzanowskim nigdy się nie spotkałem, nie było takiej potrzeby. Ja spotykałem się z prywatnymi przedsiębiorcami i menadżerami największych polskich firm, aby zobaczyć, co można wspólnie z nimi zrobić. Po pewnym czasie zrozumiałem, że warto pomagać mniejszym firmom, których Goldman nie obsługiwał. I uruchomiłem własną firmę.
WP: O pana firmie głośno było w ubiegłym roku, przed Euro 2012. Organizował pan współpracę budującej autostradę A2 firmy DSS z ministerstwami Skarbu Państwa, infrastruktury oraz spraw zagranicznych. W tym czasie spółka cieszyła się wyjątkową przychylnością ministerstw, które powierzyły jej wiele zamówień. Problem w tym, że DSS nie wywiązywał się z umowy związanej z budową A2 i w zeszłym roku ogłosił upadłość. Trudno to nazwać „dealem” życia.
- Nie mam się z czego tłumaczyć. Prokuratura badała tę sprawę i nie znalazła żadnych nieprawidłowości. Nie miałem nic wspólnego z autostradami. Współpracowałem z DSS, nie dotyczyła spraw drogowych, ale zupełnie innego projektu związanego z wydobyciem metali ziem rzadkich w Mongolii, Wietnamie, Polsce. Tylko nagła śmierć właściciela DSS spowodowała, że ten projekt się nie udał. Cały czas utrzymuję jednak kontakt z tymi krajami, i być może jeszcze coś z tego biznesu wyjdzie.
WP: Wracając do polityki. Kiedy powrót?
- Jestem człowiekiem pracowitym i konkretnym. Kiedy byłem politykiem, „Polityka” trzykrotnie nagradzała mnie mianem najbardziej pracowitego posła, ale nikt nie widział rezultatów mojej pracy, bo ustawę i tak przegłosowuje sejmowa większość. W biznesie jest inaczej, podobnie, jak w rządzie. Robię „deal”, którego efekty widać już następnego dnia. Mam coraz więcej zleceń, więc chyba jestem w tym dobry.
WP: Ale wciąż jest pan aktywnym komentatorem politycznym. Podkreśla pan, że polityka stała się jałowa, brakuje alternatywy dla PO i PiS. Wygląda na to, że szykuje się pan do udziału w nowym projekcie politycznym.
- Wydaje mi się, że bezsensowne starcie między PO a PiS, zawładnęło polską sceną polityczną, a Polska rozwijałaby się szybciej, gdyby te partie przestały zajmować się tylko sobą. Coraz więcej osób dostrzega tę bylejakość, dlatego już niedługo dojdzie do przegrupowań. A co do mnie, jeśli pojawi się jakaś ciekawa inicjatywa, to w przyszłości ją rozważę.
WP: Lista Kwaśniewskiego do PE będzie hitem?
- Ostatnie ataki na Kwaśniewskiego pokazują, że strach przed sukcesem jego przedsięwzięcia jest ogromny. Odniósłby sukces, gdyby sam, jako kandydat, zdecydował się na start. Jeśli poprzestanie na byciu jedynie promotorem listy, trudno spodziewać się spektakularnego zwycięstwa. Ludzie głosują bowiem na konkretne osoby, liderów, a nie tylko ludzi przez kogoś wskazanych.
WP: Na razie były prezydent jednak milczy.
- I dobrze, bo do wyborów jeszcze rok. Wyrwanie się Marka Siwca z SLD było falstartem. Nie wytrzymał i spalił inicjatywę Kwaśniewskiego. To samo jest z atakiem prasy, wyciąganiem na tym etapie informacji dla kogo Kwaśniewski pracuje. Gdyby takie newsy pojawiły się za rok, mogłyby mu poważnie zagrozić.
WP: Kto najwięcej straciłby na sukcesie Kwaśniewskiego?
- Przede wszystkim PO. Chcę jednak zaznaczyć, że ta lista nie jest projektem samego Kwaśniewskiego ale europejskiej lewicy, która widzi, że w Polsce lewica ma kilka mandatów, a powinna mieć kilkadziesiąt. Dlatego namawia prezydenta, by coś z tym zrobił. Ja też uważam, że powinniśmy mieć silną lewą stronę, która wpłynęłaby na zmianę debaty politycznej, zdominowanej przez partie wiodące.
WP: Zdziwiło pana, że Aleksander Kwaśniewski bierze pieniądze za doradzanie prezydentowi Kazachstanu, kraju, w którym prawa człowieka są łamane?
- Nagonka na Aleksandra Kwaśniewskiego to element atmosfery antybiznesowej, która w Polsce ciągle jest budowana. Mówi się, że były prezydent współpracuje z Kulczykiem, najbogatszym Polakiem. A co, ma pracować z najbiedniejszym? To niepoważne. Na całym świecie czymś naturalnym jest, że byli prezydenci zasiadają w takich gremiach. WP:
Tony Blair też jest krytykowany przez brytyjskie media za doradzanie Nursułtanowi Nazarbajewowi.
- Niewielu dziennikarzy, jak i polityków, zna się na gospodarce, więc robią krecią robotę. Chciałbym, aby politycy wykorzystywali swoje doświadczenie do kreowania nowych biznesów właśnie z takimi krajami jak Kazachstan czy Chiny. WP: Nawet jeśli prawa człowieka nie w nich respektowane?
- Cały świat jest tam obecny, dlatego nie możemy torpedować takich inicjatyw. Aleksander Kwaśniewski jest w Kazachstanie wraz z innymi ważnymi europejskimi politykami, po to, by to państwo zmieniało się, nawiązywało relacje biznesowe i innymi krajami. WP:
Doradzanie dyktatorowi jest etyczne?
- Jest, bo przecież Kwaśniewski nie mówi, że w Kazachstanie wszystko jest ok. Czym innym jest popieranie dyktatury, czym innym - bycie w ciele, które jest powołane przez prezydenta, ale za zgodą Europy, by ten kraj zmieniać. To działanie korzystne dla Polski.
WP: Wcześniej mówił pan o falstarcie Siwca. A czy falstartem nie były słowa Romana Giertycha, który sugeruje, że w czasach rządów Jarosława Kaczyńskiego, PiS przekupiło ojca Rydzyka wielomilionowymi kontraktami rządowymi na inwestycje geotermalne w zamian za niedomaganie się przez redemptorystę od PiS-u zaostrzenia ustawy aborcyjnej? Michał Kamiński stwierdził w RMF FM, że gdyby to się potwierdziło, mielibyśmy do czynienia z "gigantycznym skandalem". Czy to dobry moment na wyciąganie takiej afery?
- Jeśli coś takiego miało miejsce, mamy do czynienia z niebywałą kompromitacją. Trudno sobie wyobrazić, że środowisko katolickie mogło handlować taką sprawą, jaką jest ochrona życia. Choć faktem jest, że w czasie, o którym mówi Giertych, były kontrakty i głosowanie w parlamencie. PiS zachował się wówczas zachowawczo a Radio Maryja nie wyciągało z tego konsekwencji, jakie wyciąga teraz w odniesieniu do polityków PO. To zdumiewające, ale przecież zdumiony postawą PiS był również Marek Jurek, który broniąc wartości życia w polityce, odszedł wtedy z partii. Po stronie Marka Jurka stanął wtedy abp Michalik. Dziwne było to, że Radio Maryja nie wsparło go i milczało ws. PiS.
WP: Coraz częściej mówi się, że na prawicy wyrośnie nowe ugrupowanie. Jego twarzami ma być Roman Giertych i Michał Kamiński. Niewykluczone, że patronem ma być sam Radosław Sikorski.
- To, że Radosław Sikorski przyjaźni się z Romanem Giertychem, nic nie znaczy. Mają zupełnie inne poglądy. Poza tym Sikorski, jako wiceprzewodniczący PO, jest lojalny wobec swojej partii. Co nie zmienia faktu, że jest 10 proc. wyborców, która odeszła od PO i nie przeszła do PiS. Wytworzyła się pewna przestrzeń na coś nowego. Możliwe, że Roman i Michał, spróbują tę lukę wypełnić. Z pewnością jednak nie będą podejmować pochopnych decyzji w tym roku. To za wcześnie.
WP: To nazwiska, które pana zdaniem, byłyby lokomotywami? Przyciągnęłyby wyborców?
- Roman Giertych jest bardzo zdolnym politykiem, twardym i ostrym graczem, a Michał – nieprzeciętnym politycznym PR-owcem. Nie znam drugiego tak przebiegłego, inteligentnego i nowoczesnego specjalisty od PR, niż on. Takich dwóch – z jednej strony różnych, a z drugiej – o dużym potencjale, może zawojować tę „bezdomną” część elektoratu.
WP: Im bliżej wyborów, tym częściej mówi się o następcach Donalda Tuska. Kto przejmie po nim schedę?
- Nie wierzę, że odejdzie z polityki. Jest za młody na polityczną emeryturę. Będzie walczył o trzecią kadencję. Nie sądzę, że będzie chciał robić karierę europejską. To jeszcze nie ten moment.
WP: Ale notowania PO spadają. Tusk ma realne szanse na trzecią kadencję?
- Dziś szanse są małe, ale Tusk jest najsprawniejszym politykiem ostatniego dwudziestolecia. Wygrał wiele wyborów i ma w sobie umiejętność odradzania się. Jest jak hydra. Wydawałoby się, że po przegranej w 2005 roku nie jest w stanie stanąć na nogi, tymczasem wygrał potem w cuglach wybory dwa razy z rzędu.
WP: Polityka fotoradarowa przełoży się na spadek poparcia dla Platformy?
- Na pewno, dlatego, bo nie zabrano się za wdrażania programu poprawy bezpieczeństwa jak trzeba. Najpierw zapisano w budżecie jakie dochody ma przynieść plan, a dopiero na końcu poinformowano o tym obywateli. Fotoradary mają służyć do zdzierania z kierowców, bo inaczej się tego nazwać nie da. Wystarczy spojrzeć na to, ile z urządzeń stoi w bzdurnych miejscach.
WP: Ale minister Nowak tłumaczy, że celem Narodowego Programu Poprawy Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego jest walka z piractwem na drodze, która ma przynieść Polsce ogromne korzyści.
- Owszem, program bezpieczeństwa jest Polsce potrzebny jak tlen, nie możemy pozwolić na to, by 3-4 tys. osób rocznie ginęło na drodze, ale nie można go wdrażać bez konsultacji społecznych. Sam dwa lata temu napisałem w tej sprawie list do premiera i prezydenta. Prosiłem, by zajęli się problemem poprawy bezpieczeństwa, ale przekonywałem, że należy robić to z głową, opracować program edukacji społecznej, przygotować spoty, etc.
WP: Jeśli problem jest tak istotny, dlaczego nie wdrożono go w poprzedniej kadencji?
- To dobre pytanie. Myślę, że minister Grabarczyk był zajęty Euro 2012. Nie było czasu na program.
WP: Gdyby był pan premierem, pochwaliłby pan ministra Nowaka za ten program?
- Za program dałbym mu piątkę, ale za sposób jego wprowadzania – dwóję. Niestety rząd kolejny raz pokazał, że nie chce rozmawiać ze społeczeństwem. Dowiadujemy się o wszystkim po fakcie. Ludzie czują się oszukiwani, że z każdej strony rząd podstępnie sięga do ich kieszeni. Rząd totalnie się wyalienował!
WP: Zaskoczyły pana słowa sędziego Igora Tulei po wyroku ws. doktora G.?
- Sędzia Tuleya pojawił się jak jaskółka, światełko w tunelu. To facet z charakterem. Szkoda, że inni sędziowie, którzy też dostrzegają błędne działania prokuratury i służb specjalnych czy policji, nie mają tyle odwagi.
WP: Kiedyś mówił pan w rozmowie z Wirtualną Polską, że gdy powołał pan do życia CBA, Biuro miało służyć do likwidacji powiązań, które niszczą ludzi, a okazało się, że… posłużyło do zatrudniania lowelasów. Teraz, gdy na światło dzienne wyszły kolejne fakty dot. pracy CBA, dodałby pan coś jeszcze?
- Czuję się z tym wszystkim fatalnie, bo przyłożyłem do tego rękę. Przez dziewięć miesięcy premierostwa robiłem wszystko, by CBA było dobrze wyposażone prawnie i finansowo, miało funkcjonalny budynek, a dziś efekty działalności tej instytucji są marne. Widzę beznadziejnie głupich podrywaczy, którzy nadużywali swoich kompetencji. To, że agent Tomek jest dziś w sejmie to prawdziwy dramat.
WP: Nocne przesłuchania świadków przez CBA były czymś, na co pan by się zgodził, gdyby był szefem CBA?
- Absolutnie nie. Takie zachowania trzeba tępić. Ale mamy przecież i inne służby, które powinny przyglądać się działalności CBA, a ludzi, którzy nadużyli swoich kompetencji, pociągać do odpowiedzialności. Gdy patrzę na to zewnątrz sądzę, że tych służb jest za dużo, co więcej, funkcjonariusze postrzegają swoją pracę jako sprawowanie władzy, a nie pełnienie służby. To chore przekonanie. W tym sensie Polska jest nadal krajem postsowieckim, w którym służby zrobiły sobie prywatny folwark. Trzeba z tym skończyć i zastanowić nad przegrupowaniem tych podmiotów i zbudowaniem lepszego nadzoru nad nimi.
WP: Ale to premier sprawuje nadzór. To niewłaściwa osoba?
- Być może powinna powstać stała komisja parlamentarna lub złożona z byłych ministrów spraw wewnętrznych, jako ciało wspomagające premiera w tym nadzorze.
Rozmawiała Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska