Katolicy ostatniej szansy
Miłosierdziu mojemu nie przeszkadza nędza twoja. Córko moja, napisz, że im większa nędza, tym większe ma prawo do miłosierdzia mojego -
z Dzienniczka św. Faustyny Kowalskiej.
31.03.2005 | aktual.: 31.03.2005 13:15
Dobry łotr dobrym łotrem, ale pan nie znał mojego sąsiada! Rozbił rodzinę, łapówkarz, nakradł jak mało kto, łajdaczył się całymi dniami. I żeby taki człowiek przyjął pod koniec życia kapłana? No coś podobnego. Miłosierdzie Boże ma też jakieś granice!
Benedyktyn o. Karol Meissner na rekolekcjach w Warszawie opowiadał przejmującą historię hitlerowca Rudolfa Hessa. Był znany jako prawa ręka samego Hitlera (nie należy go mylić z Rudolfem Hössem, komendantem obozu w Aus-chwitz). Siedząc w więzieniu, poprosił o długą spowiedź. Później kapłan miał odprawić Mszę świętą dla więźniów. Nie było ołtarza. Odprawimy ją na waszych dłoniach – zdecydował. Na czyich? Losujmy. Wypadło na Hessa. Eucharystię sprawowano na dłoniach hitlerowca. Po kazaniu do zakrystii wpadły oburzone parafianki. „Ooo, tego przykładu mógł nam Ojciec oszczędzić!”.
Hans Frank, generalny gubernator Generalnej Guberni, hitlerowski zbrodniarz, został skazany na szubienicę. Po ogłoszeniu wyroku pokiwał głową: „Śmierć przez powieszenie? Zasłużyłem na nią i spodziewałem się tego”. Do spowiednika zaś powiedział: „Dziękuję za dobre traktowanie w więzieniu. Proszę Boga o miłosierdzie”. Lekarze i strażnicy więzienni z Norymbergi opowiadają, że w ostatnich tygodniach życia nie rozstawał się z Biblią. Czy człowiek stający oko w oko ze śmiercią może decydować się na podobne gesty? A może właśnie wówczas widzi wszystko najwyraźniej? Czy działa tu zasada „jak trwoga to do Boga”? Niekoniecznie. Osądzony razem z Frankiem Julius Streicher, redaktor naczelny antysemickiego tygodnika „Der Stürmer”, stojąc pod szubienicą szyderczo zawołał: „Szczęśliwego Jom Kippur!”.
„Święty Franciszek” krakowskiej cyganerii
Piotr Skrzynecki, legenda Piwnicy pod Baranami, wolny jak ptak – był dobrym duchem krakowskiej cyganerii. Niezwiązany z żadnym Kościołem, z żadną konkretną formą kultu. Jazzman i perkusista popularnych Skaldów Jan Budziaszek, opowiada przejęty: „Piotr zmarł w niedzielę. Krystyna Zachwatowicz przeglądając w sobotę w szpitalu kieszenie jego marynarki, aby nie zginęło nic ważnego, wyciągnęła – ku wielkiemu zdumieniu – różaniec. Kto by pomyślał? Już wcześniej, kiedy towarzystwo piwniczne rozchodziło się do domów po kabarecie, Piotr nagle znikał. Byli przeważnie tak zmęczeni, że nikt tego nie zauważał. Mało kto wiedział, że zanim udał się do domu »musiał« odwiedzić jeszcze kościół franciszkanów. Kilka godzin przed śmiercią powtarzał już tylko: święty Franciszku, święty Franciszku, święty Franciszku...”.
Rozgrzeszenie komunisty
Gustáv Husák był w latach czterdziestych ministrem spraw wewnętrznych Słowacji, później prezydentem Czechosłowacji. Był bezwzględny i niesamowicie aktywny: osobiście nadzorował procesy przeciwko duchownym, prześladował m.in. kardynała Jana Korca. W czasach stalinowskich nadzorował zresztą akcje aresztowania większości katolickich duchownych. Nieoczekiwanie tuż przed śmiercią poprosił o spowiedź. Kogo? Kardynała Jana Korca. Hierarcha nie tylko dał mu rozgrzeszenie, ale publicznie oświadczył, że znalazł w nim człowieka skruszonego i nawróconego.
Inny posąg tej epoki? Aleksander Zawadzki. Komunista z krwi i kości. Często kręciła się wokół niego rodzona siostra. Ku zgorszeniu towarzyszy była zakonnicą. Starała się delikatnie prostować życiowe błędy brata. Gdy umierał w rządowym sanatorium pod Warszawą, niespodziewanie poprosił o spowiedź. Wyspowiadał go na łożu śmierci zakonnik, który, by wejść do komunisty, musiał przebrać się za pielęgniarza. Sprawa była bardzo głośna, służba bezpieczeństwa podjęła nawet specjalną akcję dezinformującą, że to nieprawda. Jak człowiek, który w 1949 roku rzucił hasło do walki z Kościołem, mógł się nawrócić?
Daj mi duszę swoją
Świadkowie byli poruszeni „stylem” umierania jednego z największych kompozytorów w historii ludzkości, Fryderyka Chopina. Twierdzą, że umarł jak święty. A nikt się tego po nim wcześniej nie spodziewał. We wrześniu 1831 roku 21-letni Chopin dowiedział się, że Rosjanie zdławili w Polsce powstanie listopadowe, że zdobyli Warszawę. Złapała go za gardło rozpacz. Chwycił pióro i zaczął gorączkowo notować: „…wróg w domu. Przedmieścia zburzone – spalone. O Boże, jesteś Ty! Jesteś i nie mścisz się! Czy jeszcze Ci nie dość zbrodni moskiewskich – albo – alboś sam Moskal!”.
Nie on pierwszy „wadził się” z Bogiem. To samo robili przecież prorocy Starego Testamentu, to samo robił Hiob. Jednak, w przeciwieństwie do nich, Fryderyk pod względem religijnym zaczął stygnąć. Zamieszkał w Paryżu. Wciągnęło go to wytworne, salonowe towarzystwo, które było jak najdalej od religii. W 1838 roku Fryderyka oczarowała pisarka George Sand. Była jedną z pierwszych feministek. Ubierała się jak mężczyzna, przeklinała i paliła jak smok. Miała dwoje dzieci i była rozwódką. Często zmieniała kochanków. Fryderyk wdał się z nią w romans. Byli kochankami przez dziewięć lat. Na paryskich salonach traktowano ich jak małżeństwo. W końcu jednak romans się skończył. George Sand wściekła się na Fryderyka i zerwała z nim wszelkie kontakty. Kompozytor popadł w wielkie przygnębienie. Pogłębiła się jego gruźlica. Nie umiał już komponować.
„Pobożność, którą z łona matki Polki był wyssał, była mu już tylko rodzinnem wspomnieniem” – napisał o jego ówczesnym stanie Aleksander Jełowicki, serdeczny przyjaciel. Jełowicki był powstańcem listopadowym, a później został księdzem. „Bezbożność towarzyszów i towarzyszek jego lat ostatnich wsiąkała coraz bardziej w chwytny umysł jego, i na duszy jego, jak chmurą ołowianą, osiadał zwątpieniem. I tylko już mocą wykwintnej przyzwoitości jego się stawało, że się nie naśmiewał głośno z rzeczy świętych, że jeszcze nie szydził” – zanotował.
W 1849 roku gruźlica zaczęła Chopina pokonywać. Ksiądz Jełowicki odwiedził go kilka miesięcy przed śmiercią. Padli sobie w objęcia. „Nędzniał i gasł widocznie, a jednak nie nad sobą, ale nade mną raczej zapłakał, użalając się morderczej śmierci brata mego Edwarda, którego też kochał” – zapisał ksiądz.
W czasie rozmowy ks. Aleksander napomknął coś o mamie Fryderyka. – Rozumiem Cię! – przerwał mu Fryderyk. – Nie chciałbym umrzeć bez sakramentów, żeby nie zasmucić matki… Ale ich nie mogę przyjąć, bo już nie rozumiem po twojemu. Pojąłbym jeszcze słodycz spowiedzi, płynącą ze zwierzenia się przyjacielowi. Ale spowiedzi jako sakramentu nie pojmuję. Jeżeli chcesz, to dla twojej przyjaźni się u ciebie wyspowiadam. Ale inaczej, to nie – stwierdził stanowczo. Ksiądz Aleksander wiedział, że przy takiej spowiedzi nie mógłby udzielić rozgrzeszenia. W ciągu najbliższych miesięcy często odwiedzał Fryderyka. Kompozytor nadal jednak nie chciał słyszeć o sakramencie.
Gdy Chopin umierał, Jełowicki przybiegł do niego. Fryderyk uścisnął mu rękę i powiedział: – Kocham cię bardzo, ale nic nie mów, idź spać! Wstał ranek. „O Boże litości! Jeżeli dusza brata mego Edwarda miła jest Tobie, daj mi dzisiaj duszę Fryderyka!” – błagał w czasie porannej Mszy ks. Jełowicki. A potem znów ruszył do Chopina. Fryderyk zaprosił go do wspólnego śniadania. – Przyjacielu mój kochany, dziś są imieniny mego brata Edwarda – powiedział ksiądz Aleksander. A potem poprosił, żeby w ten szczególny dzień Fryderyk dał mu dar. – Dam ci, co zechcesz – odpowiedział Chopin.
– Daj mi duszę twoją! – wypalił Aleksander. – Rozumiem cię, weź ją! – powiedział kompozytor i usiadł na łóżku. Jełowicki upadł na kolana. Wspominał: „W sercu zawołałem do Pana: – Bierz ją sam! I podałem Chopinowi Pana Jezusa ukrzyżowanego, składając go w milczeniu na jego dwie ręce. I z obu oczu trysnęły mu łzy. – Czy wierzysz? – zapytałem. Odpowiedział: – Wierzę. – Jak cię matka nauczyła? Odpowiedział: – Jak mię nauczyła matka. Wpatrując się w Pana Jezusa ukrzyżowanego, w potoku łez swoich odbył spowiedź świętą. I tuż przyjął Wiatyk i Ostatnie Pomazanie, o które sam prosił”.
Konanie Chopina trwało przez cztery doby. Zadziwiające było, że mimo straszliwego cierpienia, Fryderyk jaśniał szczęściem. Przyjaciele i przyjaciółki przychodzili się żegnać, około dwudziestu osób stale przy nim czuwało. – Módlcie się za mną! Do widzenia w niebie – mówił im z uśmiechem. Jednak coraz bardziej się dusił. W pewnym momencie zdawało się, że już umarł. Przyjaciele przybiegli z sąsiednich pokojów i ze łzami w oczach zatrzymali się nad łóżkiem. Nagle Fryderyk podniósł powieki. – Co oni tu robią? Czemu się nie modlą? – powiedział.
Jełowicki wspominał: „I padli wszyscy na kolana, i odmówiłem Litanię do Wszystkich Świętych, na którą i protestanci odpowiadali”. Lekarze jeszcze próbowali podtrzymać we Fryderyku życie. – Puśćcie mię, niech umrę. Już mi Bóg przebaczył, już mię woła do siebie! Puśćcie mię, chcę umrzeć! – zagadywał do nich. – Bóg się nie pomylił. On mię oczyszcza. O, jakże Bóg dobry, że mię na tym świecie karze! O, jakże Bóg dobry! Jednym z ostatnich zdań, które wypowiedział Chopin, było skierowane do księdza Aleksandra: – Bez ciebie, mój drogi, byłbym zdechł jak świnia.
Gwóźdź do trumny Małachowskiego
– Przez wiele lat odprawiałem Ofiarę eucharystyczną w intencji mojego brata, a drugi szturm do nieba to Koronka do Miłosierdzia Bożego w jego intencji – opowiada ks. Krzysztof Małachowski, brat Aleksandra, publicysty, posła Unii Pracy. Autor popularnego programu „Telewizja nocą” zmarł w opinii antyklerykała, który pod koniec życia pojednał się z Bogiem. Jego brat prostuje jednak: – Słowo antyklerykał w stosunku do niego jest nieadekwatne. Kiedy zapytałem swego czasu brata o to, dlaczego walczy z Kościołem, on mi odpowiedział, że walczy nie z Kościołem, ale z głupotą niektórych ludzi w sutannach.
Rzeczywiście, księża często słyszeli od niego ostre słowa. Skąd taka awersja do instytucjonalnego Kościoła? Jego brat wyjaśnia: – Kiedy Aleksander miał 13 lat, zmarł nasz ojciec. Proboszcz naszej parafii oskarżył ojca o zdradę interesów narodowych, ponieważ jako działacz społeczny sprzeciwiał się dyskryminacji ludności ukraińskiej. Był to tak poważny cios, że ojciec tego nie wytrzymał i dostał wylewu krwi do mózgu, co się skończyło zgonem. Na pogrzebie nad trumną ów ksiądz powtórzył swą opinię. W życiu Aleksandra zachwiał się świat wartości, a Kościół był tego świata symbolem. Jest czymś bardzo złym, jeśli ludzie tacy jak ja – ludzie w sutannach – zamiast być narzędziem w rękach Boga i budować dobro, oddziaływają destrukcyjnie na psychikę ludzi, którym mają służyć, szczególnie gdy chodzi o dzieci.
Aleksander przez wiele lat nie przyjmował sakramentów świętych, a kościół omijał szerokim łukiem. Był niesłychanie wyczulony na ludzkie cierpienie, był świadkiem cierpienia osób najbliższych: matki i żony. – Każda rodzina dotknięta cierpieniem, i to wieloletnim, jest po stronie Chrystusa, mimo intelektualnej kontestacji Kościoła. Jest to paradoks, który można zrozumieć tylko w Chrystusie – zaznacza ks. Małachowski.
– Słowa, które wypowiedział po swoim nawróceniu: „Dziękuję za pojednanie z Bogiem”, na pewno są dla wielu upomnieniem i przypomnieniem, że lepiej późno niż nigdy. Kiedy wypowiadał je, widziałem, że jest szczęśliwy i uspokojony. To pojednanie nie przyszło nagle. Aleksander za tym tęsknił, pragnął tego. Tylko wcześniej nie był postawiony pod pręgierzem, nie umiał sobie poradzić z całym tym bagażem, jaki życie mu narzuciło. Dopiero na progu śmierci dokonała się przemiana. Jej owocem był ostateczny powrót na łono Kościoła.
Ks. Zdzisław Bagłaj, od 12 lat proboszcz parafii św. Jozafata przy ulicy Powązkowskiej w Warszawie, opowiada: – Było u nas wiele pogrzebów ludzi kultury, polityki, sportu. Ludzi, których mało kto podejrzewał o religijność. Ludzie ci często przed śmiercią prosili o katolicki pogrzeb. Ich rodziny uważają zwykle, że ci ludzie nie odeszli od Kościoła, nawet jeśli szli poboczem, jeśli ich droga do Boga była trudna – mówi.
W zeszłym roku na cmentarzu przy Powązkowskiej złożono Zygmunta Kałużyńskiego. – Sam słyszałem w audycji radiowej jego wyznanie, że regularnie czyta Biblię, że ma ona dla niego ogromną wartość. Był antyklerykałem. Ale pogrzeb chciał mieć katolicki. Zresztą, przecież bycie antyklerykałem nie musi oznaczać wrogości do Kościoła. Sam Jan Paweł II przypominał o tym w jednym z listów do księży – dodaje.
Za ile pracujesz?
Niektórych oburzają podobne opowieści. Ale dwa tysiące lat temu w umysłach ludzi słuchających Jezusa też się zagotowało. Zawstydziła ich pewna opowieść. Gospodarz wysłał robotników do winnicy. Za pracę mieli otrzymać po denarze. Jedni harowali w pocie czoła od rana, inni doszli do nich dopiero po trzeciej. W końcu nadeszli też ostatni. Ku zgorszeniu zapracowanych przyszli pod sam koniec dnia! Jakież było oburzenie pracujących najdłużej, gdy wszyscy otrzymali po jednym denarze. Gospodarz odparł: „Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czy nie o denara umówiłeś się ze mną? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?”.
Stosunek do takich opowieści jest małym testem wiary. Brutalnie pokazuje, czy przez całe życie człowiek haruje jak najemnik, czy służy Bogu z miłością. – Rudolf Hess spowiadał się przez cały dzień i dostał rozgrzeszenie. Nie wiadomo, jakie piekło przeszedł w ostatniej chwili – podkreśla znany kompozytor filmowy Michał Lorenc. – Nie wierzymy w możliwość nawrócenia w ostatnich chwilach życia? Przecież wyznajemy, że Bóg jest miłosierny i wszechmogący, a nie niektóre-rzeczy-mogący.
Marcin Jakimowicz, Przemysław Kucharczak
Obszerna rozmowa Filipa Memchesa z ks. Krzysztofem Małachowskim ukaże się w wiosennym numerze „Frondy”.