Katalog końców świata
Początek nowego roku to moment, w którym najbardziej uparci i twardo stąpający po ziemi racjonaliści myślą o tym, co ich czeka w nadchodzącym roku. To umowny dzień, ustalony po to, by wygodniej było nam liczyć czas. Mimo to mamy wrażenie, że jakiś cykl się zamknął i rozpoczyna się następny. Trudno oprzeć się pokusie zastanawiania się, co przyniesie przyszłość. Zwłaszcza gdy media z uporem bombardują nas kolejnymi wizjami przyszłości, oczywiście mającymi nieść zagładę życiu na Ziemi.
29.12.2010 | aktual.: 29.12.2010 10:14
Pierwsze szaleństwo dotyczące domniemanego końca świata ogarnęło ludzkość w roku tysięcznym. Chrześcijanie, bo to według ich kalendarza kończyło się nowe milenium, mogli mieć wrażenie, że świat, który ich otacza, znajduje się w Dniach Ostatnich. Życie na gruzach Cesarstwa Rzymskiego nie było łatwe. W Europie, w ogniu wojen tworzył się nowy początek, który miał potem być nazywany średniowieczem. Każda zaraza, każdy kolejny najazd pogan albo klęska żywiołowa uważane były za znak. Ci, którzy znali słowa z Apokalipsy św. Jana „a gdy upłynie tysiąc lat…”, czekali na złamanie pieczęci i dzień sądu. Według niektórych historyków, część wiernych, napominanych o nadchodzącym końcu przez księży, nie obsiała pól. Nie było po co.
Pierwsze milenium – zwycięstwo karnawału
Gdy koniec jednak nie nadszedł, w zrujnowanym Rzymie z radości pito i bawiono się na ulicach. Świata nie spotkała zagłada, zamiast tego narodził się karnawał, od imienia ówczesnego papieża zwany sylwestrem. Wyrok na świat został odroczony – wszyscy wierni wiedzieli, że zbawienia dostąpi tylko garstka wybrańców i mało kto miał złudzenia co do swojej bezgrzeszności. W tamtym okresie nie wierzono w czyściec, nikt nie znał nawet takiej koncepcji, toteż większość wiernych wiedziała, że czeka ich nie tylko okrutna śmierć, ale potem perspektywa wiecznych tortur i męczarni. Podczas gdy jedni się bawili, inni czuli rozczarowanie faktem, że grzeszny świat będzie trwał nadal. Mnich Raoul Glaber doszedł do wniosku, że tysiąclecie przewidziane w Apokalipsie dotyczy tysiąca lat od śmierci Chrystusa i przesunął dzień sądu na rok 1033. Jednak i ta data minęła bez większych wydarzeń.
W okresie pierwszych wieków wczesnego chrześcijaństwa apokalipsy, podobnie jak Ewangelie, stanowiły ulubiony gatunek literacki i roiło się też od apokryfów. Odrzucone przez sobór, powracały potem w niezliczonych odpisach, zwiastując światu kolejne terminy zagłady. Teksty te miały jednak podłoże religijne i mistyczną treść. Od pewnego momentu na scenę wkroczyli świeccy jasnowidze, nienależący do mistyków Kościoła.
Centurie i księżna Diana
Do 1 lipca 1559 r. dworzanin Katarzyny Medycejskiej Michel de Nostredame, znany jako Nostradamus, lekarz, astrolog, okultysta i matematyk, nie przyciągał niczyjej uwagi, podobnie jak jego astrologiczne przepowiednie – zagmatwane, pełne nieokreślonych metafor czterowiersze, grupowane w setki zwane centuriami, uważane za pijackie brednie. Jednak tego dnia mąż Katarzyny Henryk II wziął udział w turnieju rycerskim i podczas starcia na kopie w szrankach odniósł ciężką ranę. Kopia przeciwnika ześlizgnęła się po przyłbicy jego hełmu i została strzaskana, a długie drzazgi wbiły się przez wizurę do wnętrza hełmu, wbijając się w oko i gardło króla. Henryk skonał po kilku dniach agonii, a wówczas ktoś natrafił na napisany dużo wcześniej czterowiersz:
„Młody lew pokona starego na polu walki w pojedynku; utkwi oczy swoje w ich złotej klatce, dwie rany w jednej, po czym skona okrutną śmiercią”.
Wszystko się zgadzało: przeciwnik Henryka był młody, strzaskana kopia jednym trafieniem zadała królowi dwie rany, po czym czekała go śmierć w męczarniach, zgadzały się nawet lwy, które obaj uczestnicy turnieju nosili na tarczach. Od tej pory datuje się kariera Nostradamusa jako wizjonera i proroka, choć trzeba przyznać, że spędził życie raczej jako wędrowny lekarz, a pod koniec prowadził wytwórnię kosmetyków. Jego przepowiednie są bardzo często cytowane przez zwolenników proroctw przy różnych okazjach, a jest to możliwe, gdyż pisane są tak mętnym językiem, że łatwo dopasować je do rozmaitych sytuacji. Ta sama centuria zależnie od interpretacji może mówić o pojawieniu się Hitlera, jak i Napoleona.
W książce „Nostradamus. Wielka księga przepowiedni” jej autor Francis King uważa, że czterowiersz 74 z centurii VI:
„Ta, która została odrzucona, powróci do władzy,
Jej wrogowie znajdą się pomiędzy spiskowcami,
Z większą chwałą niż przedtem będzie panować
Z trzema i siedemdziesięcioma śmierć jest pewna”
opisuje albo sytuację Margaret Thatcher, która w 1991 r. ustąpiła z urzędu, albo księżnej Diany, która w tamtym roku została porzucona ostatecznie przez księcia Karola. Cztery lata później Diana zginęła w wypadku samochodowym, jadąc z trzema mężczyznami, w tunelu, przed którym stał znak ograniczenia prędkości do 70 km/h, po czym zrobiła oszałamiającą pośmiertną karierę medialną. Dla zwolenników Nostradamusa było jasne, że oto przewidział wypadek „królowej ludzkich serc”, czyli zdarzenie, którego historyczne znaczenie było czysto medialne. Przepowiednie Nostradamusa podnoszono także po ataku islamistów na WTC w 2001 r. „Nad miastem Boga podniesie się wielki zgiełk. Dwaj bracia zostaną unicestwieni, a twierdza nie runie. A wielki władca runie”.
W tej sytuacji przepowiednie Nostradamusa na nadchodzący rok można traktować z pewnym spokojem. Mają to opisywać twierdzenia o „tajemniczej dziewicy”, którą chce zgładzić „pozbawiony uczuć i żądny krwi przywódca”, rządzący „ogniem i mieczem” (Kim Dzong Il?, Castro? Putin? Hugo Chavez? Silvio Berlusconi?). Wspomina się też o „łuku furii Szatana”, który może doprowadzić do wojny. Kolejne wiersze zapowiadają konflikt pomiędzy Europą i Ameryką, a także pomiędzy Wielką Brytanią a Francją. Pod koniec roku ma wybuchnąć wojna światowa, straszliwsza od poprzednich, oraz nastąpić jakaś katastrofa na Morzu Czarnym. Według interpretatorów Nostradamusa, nadchodzący rok ma więc należeć do raczej trudnych, jeśli jednak okaże się przeciętny, nikomu nie będzie to przeszkadzało. Z pewnością znajdzie się wiele zdarzeń, które będzie można do proroctw dopasować.
Od tamtej pory pojawiało się bardzo wiele świeckich przepowiedni końca świata, produkowanych przez wizjonerów i jasnowidzów, zawierających opisy wojen lub przerażających kataklizmów. Z reguły budzą większe emocje i zainteresowanie niż wizje apokaliptyczne przekazywane przez mistyków, ponieważ starają się podać wskazówki dotyczące lokalizacji czasowej. Wizje o. Pio, siostry Faustyny czy objawienia fatimskie są przepełnione religijną symboliką, stanowią raczej rodzaj napomnienia dla świata i służą umocnieniu wiary. Trudno traktować je jako zapowiedź konkretnych wydarzeń, które mają nastąpić w określonym dniu i roku. Nic dziwnego – zapowiadają apokalipsę, której nadejście zna tylko Bóg, i nie wiedzą o tym „ani aniołowie, ani święci”.
Papieże Malachiasza
Co innego przepowiednie podsuwające daty albo przynajmniej wskazówki pozwalające dopasować jakąś datę. Te są kochane przez media i robią wrażenie na opinii publicznej. Od pierwszej milenijnej histerii furorę robią daty składające się z powtarzalnych cyfr albo daty okrągłe. Katastrofa miała nadejść w 1878 r., 1925 r., 6 czerwca 1966 r. (liczba bestii 666), 7 lipca 1977 r., a także 31 grudnia 1999 r. oraz oczywiście w 2000 r., wsławionym rzekomą zagładą, którą wywołać miał dwucyfrowy zapis daty w oprogramowaniu komputerów. Kolejna zapowiedź pochodząca z proroctwa anonimowego jasnowidza z okresu przed II wojną światową, który przewidział koniec świata w roku, w którym święto Matki Boskiej Zielnej wypada w niedzielę, minęła bez większych reperkusji 15 sierpnia zeszłego roku. Od dłuższego czasu, przy okazji każdego wyboru papieża, powraca proroctwo Malachiasza. Był biskupem irlandzkiego miasta Connor i ascetą, później uznanym za świętego. Podczas pielgrzymki do Rzymu w 1139 r. na widok Wiecznego Miasta padł na
kolana i doznał wizji, w której ujrzał 111 papieży, od współczesnego mu Innocentego II aż do ostatniego, którego panowanie miało nastąpić u schyłku świata. Kolejni papieże z wizji Malachiasza są opisani przez łacińskie przydomki – trzej ostatni są uważani przez zwolenników tej wizji za Jana Pawła I opisanego jako De Medietate Lunae (Z Połowy Księżyca) – ponieważ rządził jedynie około miesiąca. Następnym miał być Jan Paweł II, De Labore Solis (Z Pracy Słońca) – ponieważ pielgrzymował po Ziemi, wędrując jak słońce. Przedostatnim ma być Benedykt XVI, określany jako Gloria Olivae (Chwała Oliwki). Przez dłuższy czas sądzono, że papież ma mieć ciemną karnację, np. być czarnoskóry. Obecnie zwolennicy przepowiedni uważają raczej, że skoro papież przybrał imię Benedykta, określenie odnosi się do gałązki oliwnej, która widnieje w herbie zgromadzenia Benedykta. A jeśli tego komuś mało, to w osobistym herbie Ratzingera znajduje się głowa Murzynka. Następny papież (Piotr Rzymianin) ma być ostatnim, jednak jako jedyny na
liście Malachiasza nie nosi numeru kolejnego. Może to się odnosić do tego, że przed nim będzie znajdowała się bliżej nieznana liczba innych papieży, zgodnie z proroctwem Sybilli Greckiej: „Jeśli dobrze czynić będą i Bogu posłuszeństwo oddadzą, on doda im lat. Jeśli zaś Boga obrażać będą i w grzechach brnąć, Bóg odpłaci im się i skróci liczbę lat istnienia świata”. Historycy twierdzą jednak, że św. Malachiasz nigdy nie wspominał o żadnej przepowiedni dotyczącej papieży ani nie pisał o niej w listach. Dokument, o którym mowa, odkryto dopiero w 1590 r. i z tego okresu pochodzi proroctwo.
Eksportowe wróżby Bułgarii
Największe zainteresowanie budzą jednak te przepowiednie, które opisują naszą teraźniejszość. Obecnie w centrum zainteresowania są wizje niewidomej wieszczki z Bułgarii, znanej jako Baba Vanga, m.in. dlatego, że wybuch III wojny światowej przewiduje właśnie teraz. Zapowiadała, że rozpocznie się on od lokalnego konfliktu o niewielkim znaczeniu, który miał rozpocząć się 10 listopada. Ponieważ tego dnia doszło do incydentu na granicy z Koreą Północną, rozpoczętego ostrzałem artyleryjskim przez siły komunistyczne południowokoreańskiej bazy wojskowej, wiele osób poczuło niepokój, zwłaszcza w kontekście rozbudowy przez reżim Kimów potencjału nuklearnego. Tak świat usłyszał o Vandze.
Nazywała się Vangelija Dimitrowa Guszterowa. Urodziła się w 1911 r. na pograniczu Bułgarii, Macedonii i Grecji w miasteczku Strumica. Imię nadano jej w dziwnych okolicznościach – dopiero po dwóch miesiącach życia, gdy po raz pierwszy zapłakała. Przedtem jako wcześniak nie dawała rodzicom większych nadziei na to, że przeżyje, ale kiedy po raz pierwszy wydobyła z siebie głos, ojciec wyszedł na szosę i poprosił pierwszego napotkanego przechodnia o podanie imienia dla dziewczynki. Ten zaproponował „Andromeda”, ale imię było zbyt ewidentnie greckie. Drugi podsunął Vangelia (gr. „przynosząca dobrą nowinę”) i to imię, jako popularne w okolicy, zostało przyjęte. Kiedy dziewczynka miała dwanaście lat, została podobno porwana przez trąbę powietrzną i odrzucona na pewną odległość. Odnaleziono ją na pobliskim polu, przygniecioną konarami i gałęziami, z oczami poranionymi przez wirujący w powietrzu żwir i pył. Przeżyła, ale od tej pory była niewidoma.
Około 1940 r. w nocy miała wizję rycerza w zbroi, emanującego niesamowitym światłem, który otoczył ją opieką i nakazał przepowiadać przyszłość. Zapowiedział, że nadchodzi wojna, w której zginie wielu ludzi. Rzeczywiście, w 1941 r. Niemcy zajęli Jugosławię. W okolicy szybko rozeszło się, że Vanga umie powiedzieć, który z mężczyzn zginął, a który powróci z wojny. W krótkim czasie odwiedzały ją dziesiątki ludzi, przybywający z daleka z najrozmaitszymi pytaniami.
Był wśród nich ostatni car Bułgarii Borys III, któremu przepowiedziała ponoć rychłą śmierć. I rzeczywiście car zmarł wkrótce potem, być może na zawał serca, a być może otruty na rozkaz Hitlera, który zorientował się, że Borys pertraktuje z Amerykanami. Po wojnie Vanga zamieszkała w Bułgarii, w wiosce Rupite u stóp góry Kożuch, w okolicy słynącej z gorących źródeł. Nadal przyjmowała pielgrzymów, którzy zadawali jej rozmaite pytania, pragnąc poznać przyszłość. Doradzała też jako zielarka. W komunistycznej Bułgarii pozwalano jej na działalność, ale w pewnym sensie ją znacjonalizowano i zmieniono w państwową atrakcję turystyczną. Przybywający z pytaniami najpierw miesiącami oczekiwali wpisani na listę, a po przybyciu już na miejsce płacili za bilet państwowemu funkcjonariuszowi – Bułgarzy 10 lewa, a cudzoziemcy 50 dolarów od osoby. Oszacowano, że przez 55 lat, Vanga przyniosła państwu 100 mln dolarów. Oficjalnie była zatrudniona jako pracownik etatowy Instytutu Sugestologii Bułgarskiej Akademii Nauk i
otrzymywała skromną pensję. Twierdziła, że posługuje się trzecim okiem i że informacje na temat przyszłości przekazują jej tajemnicze istoty, które stale ją otaczają. Odwiedzali ją Todor Żiwkow, pisarz Leonid Leonow, aktor Wiaczesław Tichonow (Stirlitz z serialu „Siedemnaście mgnień wiosny”) oraz przyszły prezydent Kałmucji Kirsan Iłmużynow, któremu przepowiedziała zajęcie stanowiska.
Stopniowo przedstawiła przepowiednie dotyczące najbliższej przyszłości, począwszy od nadchodzącej (czy też trwającej od listopada?) wojny światowej aż po 5079 r. Po drodze opisała kolejne wojny, chwilową dominację muzułmanów w Europie, użycie „broni klimatycznej”, ale też zdarzenia godne science fiction – budowę sztucznych słońc, kolonizację Marsa, budowę podwodnych miast, a nawet zaludnianie nowych układów planetarnych, bezpośredni kontakt z Bogiem. Wszystkie wróżby Vangi były wygłaszane przez nią w trudno zrozumiałym nawet dla Bułgarów dialekcie i musiały być tłumaczone. Zmarła w 1996 r., ale na krótko przed śmiercią oświadczyła, że pewna niewidoma dziewczynka we Francji odziedziczyła jej dar i że świat o niej niedługo usłyszy. * Przekręcony licznik Majów*
Największym jednak straszakiem ostatnich lat – i jeszcze przez prawie dwa następne – będzie kalendarz Majów, czyli to, co zainspirowało Ronalda Emmericha do nakręcenia największego filmu katastroficznego w historii, opisującego koniec świata 21 grudnia 2012 r. Przewidywany dzień zagłady wywołał największą histerię od lat. W internecie związane z domniemanym kataklizmem strony liczą setki. Wydawane są książki, jak przeżyć kataklizm, właściwie niemożliwy do przetrwania.
O co chodzi? Najprościej rzecz ujmując, jest to kombinacja kilku założeń. Po pierwsze, skomplikowany i wyrafinowany kalendarz opracowany przez kapłanów Majów, doskonale znających się na astronomii. Kalendarz Majów powstał w latach 250–900. Składał się z kilku elementów – krótkiego kalendarza cyklicznego Tzolkin, obejmującego 260 dni, oraz dłuższego kalendarza Haab, mającego długość roku kalendarzowego – 365 dni. Oba te kalendarze łączono w tzw. cykl kalendarzowy, trwający 52 okresy Haab, wystarczający do zliczania dat w obrębie jednego pokolenia. Jednak nadal był to kalendarz cykliczny, podobnie jak nasz kalendarz roczny, tyle że na skalę (mniej więcej) jednego pokolenia. Wystarczało to do określenia własnych dat w osobistym życiu, jak dni narodzin czy świąt, ale zamykało się w okresie ok. 52 lat, więc system był nieprzydatny do zapisywania historii. W naszej cywilizacji cykliczny jest tylko kalendarz roczny, natomiast zapis daty poszczególnych lat w kalendarzu gregoriańskim działa jak licznik, po prostu w
nieskończoność naliczając poszczególne lata. Nie jest cyklem, ale potencjalnie nieskończonym ciągiem liczb. Majowie poradzili sobie z tym problemem, produkując kolejny cykl, o okresie wystarczającym do zapisywania historii – przynajmniej wystarczającym w ich przypadku. Jest to tzw. Długa Rachuba obejmująca maksymalnie 5126 lat. I ten cykl właśnie się kończy.
Do tego dochodzi skomplikowany zapis matematyczny Majów. Również przypomina licznik, ale w tym wypadku samochodowy, mający ustaloną liczbę okienek. W tym wypadku pięć. Rok początkowy „Długiej Rachuby” oznaczano 0.0.0.0.0., a każde zero oznacza tu liczbę od 1 do 19, oznaczając liczbę dni. Pierwszy dzień zapisywano by 0.0.0.0.1., natomiast pierwszy rok – 0.0.1.0.0. Za podstawę swoich systemów numerycznych Majowie uważali liczby 13 lub 20, więc wynika z tego, że ostatnia możliwa do zapisu data brzmiałaby 13.0.0.0.0. Ponieważ „Długa Rachuba” zaczynała się 11 sierpnia 3114 r. przed Chr., zatem musi skończyć się 5126 lat później – 21 grudnia 2012 r. Jednak z jakiejś przyczyny uznano, że z powodu zakończenia się kalendarza cyklicznego Majów, musi także nastąpić koniec świata. Tymczasem nawet fakt „przekręcenia licznika” w grudniu 2012 r. opiera się na naszym niczym niepotwierdzonym przekonaniu, że przyjęto za podstawę liczbę 13. Równie dobrze podstawa może wynosić 20, a wtedy cykl kalendarzowy „przekręciłby się”
dopiero w pozycji 20.0.0.0.0, czyli ok. 8000 r. Zależałoby to wyłącznie od reguł, jakie ustalili sobie Majowie. A jeśli nie? Nasza cywilizacja również posiada kalendarz cykliczny – roczny. Co następuje po 31 grudnia, kiedy nie ma możliwości zapisania kolejnej daty? Koniec świata? Nie. Po prostu zaczynamy początek nowego cyklu – nadchodzi kolejny 1 stycznia. Podobnie kiedy licznik samochodu pokazuje 999999 przejechanych kilometrów, po przejechaniu kolejnego pojazd nie znika, nie rozpada się ani nie wywraca do góry kołami. Po prostu pokazuje, że przejechał 1 km. Tak samo po ostatnim dniu kalendarza Majów, słońce wstanie w dniu, który należy oznaczyć 0.0.0.0.0. i zacząć nowy cykl.
Słońce wzejdzie na zachodzie
Jednak zwolennicy zagłady w 2012 r. mają więcej argumentów niż tylko zerujący się licznik Majów. Zakładają, że ze względu na astronomicznie zainteresowania Majów, ludzie ci, obserwujący niebo gołym okiem, dysponowali wiedzą, o której my, użytkownicy teleskopów, radioteleskopów i pojazdów kosmicznych, nie mamy pojęcia, dlatego wiedzieli, że danego dnia ma coś nastąpić. Liczba astronomicznych katastrof ciągnie się bez końca – uderzenie meteorytu, stworzenie w Zderzaczu Hadronów czarnej dziury, gwałtowny wzrost promieniowania słonecznego, nagłe nastanie epoki lodowcowej oraz przede wszystkim – odwrócenie biegunów magnetycznych Ziemi. Według „katastrofistów 2012”, scenariusz będzie następujący: w feralnym dniu, kiedy skończy się kalendarz Majów, dojdzie do olbrzymiej erupcji promieniowania na Słońcu. Potężna fala elektromagnetyczna (być może jeszcze skorelowana z koniunkcją planet) doprowadzi do przemagnesowania pola magnetycznego kuli ziemskiej. Bieguny planety przemieszczą się i natychmiast zmieni się jej
kierunek obrotu. Siła bezwładności sprawi, że wszechocean będzie poruszał się tak, jak jeszcze przed chwilą nakazywała mu grawitacja i obrót Ziemi, a kontynenty pod naszymi nogami, aczkolwiek wstrząsane potwornymi ruchami tektonicznymi, będą już obracały się w innym kierunku wraz z całym globem, a Słońce, jeśli ktokolwiek będzie miał szansę je oglądać, wzejdzie na zachodzie. Kto jest ciekaw, jak to ma wyglądać, niech obejrzy film Emmericha na przyspieszonym przewijaniu. Ewentualnie przeczyta poświęconą temu zdarzeniu książkę Patricka Geryla i Gino Ratincxa. Autor uważa, że do przebiegunowania Ziemi dochodzi regularnie co 11 500 lat i że Majowie o tym wiedzieli.
Teoria ta osiąga obecnie szczyty popularności i aż strach pomyśleć, jakie rozmiary przybierze za dwa lata. Tymczasem zdaniem astronoma Iana O’Neila, jest to cykl nonsensów i nieporozumień. Po pierwsze i najważniejsze – przebiegunowanie Ziemi, czyli odwrócenie pola magnetycznego, nie ma nic wspólnego ze zmianą orientacji jej osi, z odwróceniem kierunku obrotu włącznie. Zmiana położenia biegunów magnetycznych oznacza, że będziemy musieli odwrócić wskazówki kompasów oraz zostaną zaburzone wędrówki zwierząt kierujących się polem magnetycznym Ziemi. Przypuszczalnie trzeba byłoby też przeprogramować GPS. Zmiana orientacji osi planety to natomiast coś, co zdarza się ekstremalnie rzadko i zawsze po katastrofalnym zderzeniu z wielkim obiektem kosmicznym, a nie samoistnie czy pod wpływem promieniowania słonecznego. W naszym Układzie Słonecznym istnieją dwa takie przypadki – Wenus, wirująca w przeciwnym kierunku niż pozostałe planety, która musiała zostać wywrócona „do góry nogami” po jakiejś kosmicznej katastrofie,
oraz Uran, którego oś obrotu „leży” na boku z podobnych przyczyn. Zmiana pola geomagnetycznego, do którego może dojść, choć na pewno nie akurat w 2012 r. i przypuszczalnie nie w ciągu najbliższych 500 lat, nie ma nic wspólnego z odwróceniem biegunów ziemskich, choć katastrofiści piszą tak, jakby to było to samo.
Po drugie, uważa O’Neill, zmiany położenia biegunów magnetycznych są zbadane na przestrzeni ostatnich 160 mln lat dzięki analizie bogatego w żelazo minerału zwanego magnetytem, który znajduje się w lawie, i choć nie znamy ani ich przyczyny, ani mechanizmu, można z całą pewnością powiedzieć, że następują w całkowicie chaotycznych odstępach czasu, a okresy stabilności mogą liczyć od kilkuset, do kilkudziesięciu milionów lat. Z całą pewnością nie wykazują żadnego związku z cyklem aktywności Słońca ani z żadnym zjawiskiem astronomicznym. Na możliwość wystąpienia zmiany biegunów magnetycznych może wskazywać spadek natężenia pola magnetycznego Ziemi. W ostatnich latach to pole rzeczywiście maleje, ale i tak ma znacznie wyższą wartość niż „przeciętna” mierzona w przeszłości. Najprawdopodobniej, ponieważ to natężenie stale się zmienia, po okresie słabnięcia zacznie znowu rosnąć, tak jak wielokrotnie w przeszłości. Gdyby jednak miało nadal maleć, za jakieś 500 lat może pojawić się możliwość zmiany położenia biegunów
magnetycznych (niemająca nic wspólnego ze zmianą położenia osi Ziemi). Psychoza jednak dopiero się rozpoczyna. Astronom z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, dr hab. Piotr Dybczyński, który zirytowany siejącymi panikę artykułami doprowadził do umieszczenia na swojej stronie internetowej przetłumaczonych artykułów Sama O’Neila (za zgodą autora), z osłupieniem stwierdził, że zaczął otrzymywać maile z podziękowaniami od autentycznie przerażonych ludzi. Wśród nich znajdowało się kilku niedoszłych samobójców, którzy zamierzali uniknąć męczarni związanych z kataklizmem i odebrać sobie życie.
Wystraszeni ludzie zwracają się także z rozpaczliwymi pytaniami do NASA, która zamieściła na swojej stronie odpowiedzi na najpopularniejsze pytania dotyczące możliwości kataklizmu. Zdecydowanie tłumaczy, że nie istnieją żadne racjonalne astronomiczne lub geologiczne przyczyny, dla których w grudniu 2012 r. miałoby dojść do jakiejkolwiek katastrofy na skalę globalną.
(...)
Jarosław Grzędowicz