Kapucyn uzależniony od coca-coli
W wieku 80 lat nauczył się obsługiwać komputer, by sporządzać grafiki dla współbraci. Fascynował się nauką i techniką, nałóg też miał nowoczesny - coca-colę. Jak przyznał, podczas jednej z pierwszych spowiedzi zdenerwowana kobieta wrzasnęła "Niech ciebie i twojego Boga szlag trafi!". Ale nie dał się zniechęcić, bo w konfesjonale czuł się doskonale.
13.02.2008 08:24
Wczoraj na cmentarz Rakowicki jego trumnę odprowadzali uczniowie, biskupi i przyjaciele. Cóż było tak niezwykłego w ojcu Romualdzie Szczałbie, że w kościele na Loretańskiej wiły się do niego kolejki kleryków, a i biskupi często tam wpadali? Może to, że do wszystkich zwracał się "dziecko kochane". Zaznaczał, że nie mówi tego z obłudy. - Ja rzeczywiście wszystkich kocham - stwierdził prostodusznie w jednym z ostatnich wywiadów. Przyznał jednak, że choć miłość jego wielka, to coraz częściej braci nie poznaje - wzrok nie ten...
Konfesjonał, męczący fizycznie i psychicznie wielu duchownych, był jego żywiołem. Dlatego na spowiednika wybrał go sobie kilkanaście lat temu Jan Zając, biskup pomocniczy archidiecezji krakowskiej. - Konferencja nie konferencja, kongregacja zakonna, wszyscy na sali i dzwonek. Ktoś do spowiedzi. Nie było siły, by go na tej sali zatrzymać - uśmiecha się biskup Zając. Pracował wówczas w krakowskim seminarium, więc sława kapucyna szybko do niego dotarła. - Radosny i serdeczny, był ulubieńcem kleryków - wspomina biskup Zając.
Swoje spowiedzi u dobrodusznego zakonnika pamięta też obecny metropolita z Częstochowy, abp Stanisław Nowak . - Narzędzie Boga - sumuje. - Zawsze był, nie trzeba było się umawiać, dzwonić, pytać - dodaje. O. Romuald z Krakowa prawie się nie ruszał, więc codziennie od szóstej rano do ósmej można go było zastać w konfesjonale. Nawet w ubiegły czwartek.
Bo zakonnik, rocznik 1915, był solidny. Duchowo. Przez ostatnie lata miał kłopoty z chodzeniem, stracił wzrok. - Denerwowało go to, bo nie mógł czytać ani rozwiązywać ulubionych krzyżówek - mówi brat Jordan Śliwiński, kapucyn. Jednak, pytany o marzenia, stwierdził - No, o czym ja mogę marzyć? O zdrowiu? Któż to widział na stare lata mieć zdrowie?! Życie układało mu się jakoś pechowo. Urodził się na początku pierwszej wojny, święcenia przyjął 3 września 1939 roku, niedługo później ze sfałszowanymi papierami uciekał przed Sowietami.
W szpitalu udał, że jest chory na oko. Nie wiadomo, gdzie spowiednik nabył swoje wyjątkowe umiejętności. Kard. Franciszek Macharski, który przyjaźnił się z nim przez ostatnie 57 lat, mówi po prostu - Był ojcem, przyjacielem i bratem. Dla kapucynów prowadzących Szkołę dla Spowiedników (Kraków już nazywany jest "spowiedniczym zagłębiem"), był wzorem. - Wyrośliśmy spod jego skrzydeł - twierdzi współzałożyciel szkoły, o. Jor-dan Śliwiński. Bo ojciec Szczałba umiał przekonać. - Myślę często - skoro on jest taki dobry, to jaki Bóg musi być dobry! - śmieje się o. Śliwiński.
Legendarny spowiednik w konfesjonale nigdy się nie denerwował, a i w życiu codziennym co najwyżej powiedział coś z wyrzutem. Był cierpliwy. Czytał też i drążył tematy techniczne i medyczne. - Jestem pielęgniarzem, więc pytał mnie o zakażenia wirusowe, implantacje organów, komórki macierzyste... - wspomina o. Śliwiński. Spowiednik chciał w konfesjonale znać problemy współczesnych ludzi i nawiązywać z nimi dialog.
Paradoksem jest, że człowiek kochający życie, zajadający się krakersami i popijający je coca-colą, marzył o tym, by... zakończyć żywot po bożemu. Może dystansu do życia nauczyła go bomba, która wpadła do klasztoru, gdy uciekali przed Rosjanami w 1939 r. i ... nie wybuchła. Jak mawiał, pogoda ducha przychodzi z czasem.
Marta Paluch