Uwaga!

Ta strona zawiera treści przeznaczone
wyłącznie dla osób dorosłych.

PolskaKanibale spod Choszczna. Jak doszło do tej zbrodni?

Kanibale spod Choszczna. Jak doszło do tej zbrodni?

Nie ma ofiary, nie wiadomo nawet, kim była. Nie ma narzędzia zbrodni ani żadnego materialnego dowodu. Pomimo to sąd uznał, że pięciu panów zjadło szóstego - pisze w tygodniku "Polityka" Zbigniew Borek.

policja taśma policyjna teren zamknięty wypadek
policja taśma policyjna teren zamknięty wypadek
Źródło zdjęć: © Materiały WP | Getty Images

10.04.2022 10:52

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Takiej sprawy w kryminalistyce polskiej jeszcze nie było – mówią ludzie z przeciwnych stron barykady: policjant, który ją rozpracowywał, i adwokat jednego z oskarżonych. Z ustaleń śledztwa wynika, że pod knajpą w Puszczy Drawskiej mężczyźni w wieku ok. 20–40 lat pobili człowieka, wywieźli nad jezioro i zabili. Następnie odcięli mu głowę i "tkanki miękkie", które upiekli nad ogniskiem i skonsumowali. Do zbrodni doszło 20 lat temu, przez kolejnych 15 panowała wokół niej cisza. Śledztwo wszczęto dopiero latem 2017 r. i już po trzech miesiącach zatrzymano domniemanych sprawców.

Jesienią zeszłego roku zapadł wyrok, wkrótce ma być apelacja, ale dla miejscowych nie to się liczy. – Zrobili z chłopaków pośmiewisko na całą Polskę, że niby człowieka zjedli – macha ręką podniszczony 40-latek ze wsi Kołki, gdzie mieszkają niemal wszyscy domniemani sprawcy.

Pegeer dawno upadł, ale Kołki nadal dzielą się na wieś pegeerowską (z asfaltem) i właściwą (z poniemieckim brukiem), nawet sklepy mają osobne. – Kto mądry, dawno stąd wyjechał. Z musu zostali starsi, a jak młody, to albo pracuje za granicą, albo busem rankiem po czwartej go zabierają do roboty, przywożą o 18 albo 20 – opowiada właściciel sklepu dla wsi właściwej.

Wiadomość od ducha

Robert M., który za kierowanie zbrodnią dostał 25 lat odsiadki (wpłacił 100 tys. zł kaucji i na apelację czeka na wolności), mieszka 150 m dalej. – Jako spawacz okrętowy pracował w Belgii, Holandii, Francji. Niemcy dopytywali o niego, gdy już siedział – opowiada matka w progu. Roberta M. nie ma w domu, ale na rozmowę z reporterem i tak się nie zgodzi, bo "ma tego wszystkiego serdecznie dość". – Syn stracił dobrze płatną pracę, żona uciekła z dziećmi. Przesiedział cztery lata, jak sobie pomyślę, że może wrócić do więzienia… – kobiecie łamie się głos. Po chwili bardziej opanowana: – I to na podstawie całkowicie wyssanej z palca opowieści.

Na pierwszy rzut oka faktycznie, nic się w tej sprawie nie klei. Ofiara figuruje w aktach jako "nn mężczyzna" (niezidentyfikowany). Nie znaleziono żadnego fragmentu jego ciała. Nie trafiono na ślad tarpana (sprawcy mieli wieźć nim ofiarę), noża (miał posłużyć do zabicia, dekapitacji i rozczłonkowania) oraz pontonu (pozostałości ciała zatopiono w jeziorze). Nie ma bezpośrednich świadków zbrodni, nie ustalono nawet dokładnej daty (z aktu oskarżenia: "między lipcem a październikiem 2002 r."). – Taka kumulacja niewiadomych w jednej sprawie teoretycznie nie miała prawa się zdarzyć – mówi Jerzy Synowiec, karnista od 43 lat, który broni jednego z oskarżonych. Jakim wobec tego cudem w ogóle zaczęło się śledztwo? Można to tylko zrekonstruować, bo sąd odmawia wglądu w akta, a prokuratura i policja oficjalnie nie chcą rozmawiać z reporterem.

Z nieoficjalnych informacji wynika, że zbrodnia ujrzała światło dzienne w wyniku splotu kilku okoliczności. Mianowicie: w 2017 r. powiatowa komenda w Choszcznie (woj. zachodniopomorskie) dostała mail od Zbigniewa B. z opisem zabójstwa i aktu kanibalizmu, przyznaniem się do winy i listą pozostałych sprawców. Okazało się jednak, że Zbigniew B. zmarł pół roku wcześniej, wiadomość można więc było skasować jako niesmaczny żart kogoś, kto się pod niego podszył – gdyby nie fakt, że za życia B. miał w zwyczaju gawędzić przy wódce o podobnej zbrodni. Ktoś spisał jego opowieść w mailu – taki nasuwał się wniosek (według innej wersji policjanci "wyszli na sprawę kanibali" przy okazji poszukiwań zaginionego tarpana).

Na tym nie koniec, bo bliźniaczo brzmiącą historię snuł po okolicy Rafał O. Nie sposób z nim porozmawiać, bo ciągle chodzi pijany, a na trzeźwo obrzuca dziennikarzy obelgami. Według miejscowych plecie, co mu ślina na język przyniesie, ale w mailu był wymieniony wśród sprawców.

Wkracza archiwum X

Opis z maila i historie zasłyszane od Zbigniewa B. i Rafała O. trzeba było "tylko" skleić i przełożyć na materiały procesowe, z którymi prokurator pójdzie do sądu bez obawy o blamaż. Tym – jak głosi legenda śledztwa – z determinacją zajął się policjant z tzw. archiwum X, sekcji badania niewykrytych zbrodni w komendzie wojewódzkiej. – Prawie 40 lat w pionie kryminalnym, głównie w zabójstwach – uśmiecha się przy kawie w szczecińskiej restauracji. Jest pewny swego (znaczy się śledztwa), i chociaż jest emerytem od roku, uważa że nadal obowiązuje go tajemnica, dlatego mówi mało. Sprawę "kanibali spod Choszczna" nazywa równaniem z wieloma niewiadomymi. Nad jego rozwikłaniem pracował dwa i pół roku. Nie sam, zastrzega. To jednak nie była klasyka archiwum X, gdzie nowoczesne techniki identyfikacji DNA wsadzają za kraty zbrodniarzy sprzed lat. Zdecydowały stare metody, dość toporne, ale – jak się okazało – skuteczne.

Policja po prostu rozpuściła wici, że poszukuje informacji na temat zabójstwa i kanibalizmu, do których miało dojść w 2002 r. Jednocześnie u Rafała O. założono podsłuchy. Domniemani sprawcy zareagowali nerwowo. – Zaczęli zapewniać się nawzajem, że trzeba milczeć, nic się nie stało i nie stanie, jeśli dochowają tajemnicy – słyszymy (w śledztwie bronili się, że chodziło o zadawnioną kolizję, ale tego nie kupił ani prokurator, ani sąd). Śledczy układali szczegóły niczym puzzle.

Szukali tarpana. Miał trafić na złom, sprawdzili więc kilkanaście skupów, nie było śladu. Znaleźli ponton, z którego rzekomo wyrzucono szczątki i ubranie denata. Na pontonie odkryto składniki krwi, ale okazało się, że został wyprodukowany między 2011 a 2017 r., co najmniej dziewięć lat po zabójstwie. Przeczesano dno jeziora. Płetwonurkowie, sonar, kamery akustyczne – bez skutku. Gdy w innym akwenie, położonym 15 km dalej, ktoś wyłowił czaszkę, na wszelki wypadek wyodrębniono z niej DNA i porównano z materiałem genetycznym z czapek znalezionych w domu Rafała O. (jedna z nich mogła należeć do ofiary). Znów pudło.

KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY PRZENIEŚĆ SIĘ DO AKTUALNEGO WYDANIA "POLITYKI"

Okładka tygodnika "Polityka"
Okładka tygodnika "Polityka"© Polityka

W kraju i za granicą sprawdzano osoby, z którymi Robert M. mógł mieć finansowy zatarg (miał być podłożem zbrodni). – Sprawdziliśmy sprawy ponad 500 zaginionych z Polski oraz przygranicznych rejonów Niemiec i Czech – mówi emerytowany policjant. Namierzono jednego, który mógł pasować do roli ofiary. Od jego braci pobrano materiał genetyczny, nijak się miał do próbek z czapek i czaszki. Policjanci ustalili, że jest pochowany (też jako "nn") w Słupsku. Ekshumowano go, pobrano materiał genetyczny i ponownie wykluczono.

Gdy jedne puzzle nie pasowały, inne gładko wskakiwały na miejsce. W śledztwie powtarzały się "wytypowane słowa klucze" z opowieści B. i O. oraz maila: przejażdżka, czapka ofiary, nóż wielki jak przedramię, brzoza nad jeziorem, gdzie rozpalili ognisko. – Jeśli ktoś zmyśla, zwykle coś doda, pominie, podkoloryzuje, a o tej zbrodni sprawcy mówili to samo po pijanemu i na trzeźwo, mimo upływu czasu – mówi były policjant. – Trzeba by też bogatej wyobraźni, żeby wymyślić tak niebywałą historię, a nie rozmawiamy o scenarzystach czy autorach kryminałów.

Nie do wiary

Robert M., pseudonim Student, rocznik 76, ojciec czworga dzieci, wykształcenie podstawowe, zawód wykonywany: spawacz. Rafał O., pseudonim Wnuczek, rocznik 79, bezdzietny, wykształcenie podstawowe, utrzymuje się z renty socjalnej. Sylwester B., rocznik 61, ojciec dwojga dorosłych dzieci, ślusarz mechanik po zawodówce, pracuje jako spawacz. Janusz S., pseudonim Bambus, rocznik 70, bezdzietny, tokarz po zawodówce, żyje z prac dorywczych. Wszystkich zatrzymano w niedzielę, 15 października 2017 r. niemal jednocześnie: na polnej drodze, w domu albo pod sklepem. Prokurator Hubert Kołtuniak oskarżył ich o to, że "działając wspólnie i w porozumieniu" pobili, uwięzili i zabili "mężczyznę o nieustalonych danych poprzez dekapitację ze szczególnym okrucieństwem", a potem zwłoki rozczłonkowali i częściowo zjedli.

Mięso z królika

Z ustaleń śledztwa wynika, że feralnego dnia najpierw pili alkohol w Kołkach, a potem tarpanem Zbigniewa B. (ksywa Bułan) wybrali się do wiejskiej smażalni ryb U Józka w Łasku. Tam coś przekąsili i pili wódkę, którą Józek lał spod lady. Gdy M. zauważył znajomego, z którym miał zatarg o pieniądze, wyprosił go na zewnątrz, a następnie pobił i ze Zbigniewem B. zapakował do tarpana. Wsiedli też pozostali panowie i ruszyli nad jezioro w Ługach. Po drodze dalej pili, a M. i B. kłócili się z "nn mężczyzną". Nad jeziorem, przy brzozie, M. rozpalił ognisko i powiedział do B.: "Wiesz, co masz robić". Ten pobił mężczyznę, usiadł na nim i poderżnął mu gardło, po czym odciął głowę. Zdjął ofierze ubranie, "wypatroszył ją i odciął pięć kawałków tkanki miękkiej. Tak odcięte kawałki pozostali nabili na wcześniej przygotowane kijki, które mieli w samochodzie, i upiekli na ognisku, a następnie każdy z uczestników zdarzenia spożył swój przydział" – czytamy w akcie oskarżenia. Potem M. i B. zawinęli pozostałości zwłok w folię, obciążyli kamieniem i wypłynęli pontonem na jezioro, żeby szczątki zatopić. Po powrocie nadal biesiadowali, a rankiem Robert M. pozostałości rozdzielił pomiędzy uczestników, żeby wzięli je do domu (jeden z nich zabrał też czapkę ofiary).

Jeden świadek widział pobicie przed knajpą, innemu Rafał O. zaoferował "mięso z królika", ale ten nie przyjął. O. jako jedyny przyznał się do winy. Opisał przebieg zabójstwa, to, że płakał, krzyczał i nie chciał jeść ludzkiego mięsa (B. miał mu zagrozić, że też skończy na ruszcie). Biegli rozpoznali u O. lekkie upośledzenie umysłowe, zespół zależności alkoholowej i luki w pamięci, których jednak nie wypełnia zmyślonymi historiami, bo nie ma skłonności do konfabulacji. Pozostali sprawcy pamiętali tylko, że ostro pili, a wybiórczo: kłótnię i bójkę z "jakimś mężczyzną", jazdę samochodem czy ognisko, ale już nie zabójstwo i kanibalizm. Biegły hydrograf orzekł, że dno jeziora sprawdzono wnikliwie, ale szczątki ludzkie mogą zalegać w 60-centymetrowym mule, a dendrolog uznał, że brzoza w Ługach mogła wtedy wyglądać tak, jak ją opisał Rafał O.

"Pewne nieścisłości widać, ale trzeba pamiętać, że od tej zbrodni minęło blisko 20 lat. Patrząc na całość dowodów, trudno sądowi uwierzyć, żeby oskarżony wymyślił całą historię. W ocenie sądu presja śledczych spowodowała, że oskarżony Rafał O. mówił prawdę" – mówił sędzia Tomasz Banaś (cytat za Onet.pl). 27 września 2021 r. Sąd Okręgowy w Szczecinie skazał Roberta M. na 25 lat więzienia (z zaliczeniem aresztu na poczet kary). Nie dopatrzył się współudziału w zabójstwie pozostałych oskarżonych, a zarzuty "znieważenia zwłok poprzez zjedzenie części ciała" umorzył im z powodu przedawnienia. W ocenie sądu spożycie ciała miało przypieczętować "zmowę milczenia".

Taki wyrok oznacza, że za kratki ma iść tylko Robert M., choć był pewien uniewinnienia. Tuż przed ogłoszeniem wyroku rozważał pozew za niesłuszny areszt, a tuż po zadzwonił do swojego szczecińskiego adwokata i zażądał zwrotu kosztów nieskutecznej obrony. Zagroził mu "pozbawieniem życia", prawnik powiadomił więc prokuraturę. M. aresztowano na cztery miesiące, a 4 marca 2022 r. skazano (też nieprawomocnie) na dziewięć miesięcy odsiadki i pięć lat zakazu zbliżania się do adwokata.

Mimo wyroków ludzie w Kołkach nadal mają Roberta M. za uczciwego i nie wierzą, że "chłopaki mogli kogoś zabić, tym bardziej zjeść". Pół wsi zeznawało w prokuraturze, ale dziś, pytani o zbrodnię, stukają się w czoło. Z Kołków drogą wśród lasów dojeżdża się do Łaska. – Takie bzdury to tylko dziennikarze biorą na poważnie! – wykrzykuje starszy pan, opierając się o płot naprzeciwko dawnej smażalni U Józka. Józek już nie żyje, wdowa nie chce rozmawiać z reporterem, ciągali ją po sądach i ma dosyć. W Ługach pan Jan naśmiewa się, że człowieka "niby usmażyli i zjedli" na plaży w środku wsi (z niej widział przebitki w telewizji): – Choćby nocą, to nikt tego by nie widział ani nie czuł? Banialuki!

W rzeczywistości do zbrodni miało jednak dojść z dala od wsi, przy przesmyku między jeziorem Żabim, jak miejscowi nazywają odnogę jeziora Osiek, a nim samym. Tam nigdy jednak nie rosła żadna brzoza, o czym pan Jan wie, bo wędkuje tu od lat. – Same topole – triumfuje, gdy w stronę przesmyku kończy się nam droga, a potem ścieżka. Po drugiej stronie przesmyku według niego brzozy rosną, ale drogi nie ma i nie było. Ma rację połowicznie: nie ma, ale była. Trzeba objechać plantacje choinek i borówek amerykańskich, przeciąć przysiółek Niwy, zostawić samochód przy szlabanie zamykającym dojazd do jeziora, skręcić w prawo i maszerować brzegiem 26 minut. Widać koleiny, jakby ktoś nadal tędy jeździł, niebieszczą się przylaszczki, a na wysokości przesmyku leży pień zwalonej brzozy.

Zdaniem ekspertów

Prof. Brunon Hołyst, autor najbardziej znanego na polskim rynku podręcznika kryminalistyki: – Akt kanibalizmu jest oczywiście zjawiskiem rzadkim, ale chęć zachowania przestępstwa w tajemnicy aż do grobowej deski – już nie. Bez względu na to, czy jakiś rodzaj "przymierza" przestępcy zawierają doraźnie, czy też jest usankcjonowany organizacyjnie, jak choćby sycylijska omerta, to z roku na rok jego siła słabnie. Zwykle po 10 latach ktoś "zaczyna mówić", bo boi się ujawnienia sprawy, męczy go sumienie albo dociska policja.

Prof. Maciej Trzciński, kierownik katedry kryminalistyki Uniwersytetu Wrocławskiego, autor książki "Kryminalistyka i archeologia sądowa w procesie poszukiwania ukrytych zwłok": – Przestępcy dość często wrzucają ofiary w całości lub rozkawałkowane do wód stojących i płynących w nadziei, że nigdy nie wypłyną, ale to się nie zawsze udaje, a poza tym w Polsce na każde województwo przypada już co najmniej jeden cadaver dog, pies policyjny przeszkolony do lokalizowania ludzkich zwłok także pod wodą. O jego skuteczności decyduje naturalnie zapach, im więcej czasu upływa, tym mniejsze są szanse znalezienia ofiary, po 10 i więcej latach nie ma nawet sensu próbować.

Zbigniew Borek

Komentarze (36)