Kanada, Nowa Zelandia, Calexit. Czy ludzie naprawdę chcą uciec z USA przed Donaldem Trumpem?
• Po zwycięstwie Donalda Trumpa wielu Amerykanów wyszukuje w sieci informacje, jak wyemigrować z USA
• Największą popularnością cieszy się Kanada, ale w orbicie zainteresowań znalazły się też inne kraje
• Podobne sytuacje z przeszłości pokazują jednak, że tak naprawdę mało kto decyduje się na wyjazd
• Ale wcale nie trzeba emigrować z USA, by uciec przed "znienawidzonym" Trumpem
• W Kalifornii popularność zyskuje hasło "Calexit", czyli odłączenie się od Stanów Zjednoczonych
10.11.2016 | aktual.: 17.11.2016 16:37
Niespodziewane zwycięstwo Donalda Trumpa zszokowało wielu Amerykanów. Kiedy stało się jasne, że kontrowersyjny polityki zostanie 45. prezydentem USA, ludzie masowo zaczęli wyszukiwać w internecie, jak wyemigrować ze Stanów Zjednoczonych i gdzie. Jeszcze nie skończono liczyć głosów, gdy z powodu przeciążenia padła strona urzędu imigracyjnego Kanady.
Ale nie był to jedyny przypadek. Analogiczna strona Nowej Zelandii też została oblężona przez amerykańskich internautów, choć jej serwery na szczęście wytrzymały. W ciągu doby od zwycięstwa Trumpa ruch na witrynie wzrósł 24-krotnie - zanotowano ponad 56 tys. wejść, podczas gdy dotychczasowa dzienna średnia wynosiła 2,3 tys
W tym samym czasie w wyszukiwarce Google gigantyczny wzrost popularności zyskiwały różne wariacje zapytań: "jak wyemigrować z USA"; "jakie są najlepsze miejsca do emigracji", "kraje, do których najłatwiej wyemigrować". Albo jak przenieść się do Kanady, Meksyku, Nowej Zelandii, Irlandii, Australii. Amerykanie wyjątkowo często pytali też wyszukiwarkę o takie kwestie jak wizy i uzyskanie obcego obywatelstwa.
Dlaczego Kanada?
Kanada jest naturalnym wyborem przeciwników Trumpa, bo leży blisko, jest krajem anglojęzycznym, ma podobny poziom życia i obywatele USA nie potrzebują wizy, by móc wjechać na jej terytorium. Co więcej, obecnie Kanadą rządzi centrolewicowa Liberalna Partia Kanady, z charyzmatycznym i bardzo lubianym premierem Justinem Trudeau na czele, który - można rzec - jest zupełnym przeciwieństwem przyszłego prezydenta USA.
Tu zaczynają się jednak schody, bo Amerykanin bez wizy może przebywać u swojego północnego sąsiada maksymalnie 180 dni. W tym czasie nie może podjąć legalnie pracy czy studiów. Aby to zrobić, potrzebuje odpowiednio wizy pracowniczej lub studenckiej. Studia jednak nie są dla wszystkich, a znalezienie pracy w Kanadzie jest dosyć skomplikowane.
- Jeżeli zostanie zaoferowana ci praca, która nie podlega wyjątkom w NAFTA (umowa o wolnym handlu między USA, Kanadą i Meksykiem - przyp. red.), to wtedy pracodawca w Kanadzie musi udowodnić rządowi, dlaczego potrzebuje kogoś spoza kraju w czasie, gdy nasze bezrobocie jest tak wysokie - tłumaczy na łamach kanadyjskiego dziennika "Globe and Mail" prawniczka Chantal Desloges.
W przypływie powyborczej histerii niektórzy przeciwnicy Trumpa mogliby też pomyśleć o złożeniu w Kanadzie wniosku o azyl, ale tak naprawdę jest to czysta fantazja. Musieliby wiarygodnie udowodnić, że w USA grożą im prześladowania, co jest absurdem, bo Ameryka nie stała się nagle dyktaturą.
Nie tylko Kanada
Kanada to jednak nie jedyna opcja. Amerykanie wyszukują też inne kierunki, przede wszystkim państwa anglojęzyczne, o zbliżonym do amerykańskiego poziomie życia. Wyjątkiem jest plasujący się wysoko w trendach Google'a Meksyk, ale w tym przypadku trzeba pamiętać, że z tego kraju przyjeżdża do USA najwięcej imigrantów, którzy teraz być może rozważają powrót.
Jak pisze "New York Times", wiele osób, które mają podwójne obywatelstwo, rozmyśla o powrocie do swoich alternatywnych ojczyzn. A niektórzy mogą rozważać skorzystanie z tzw. prawa do powrotu, czyli oferowanej przez niektóre kraje łatwej ścieżki uzyskania obywatelstwa dla osób, które mają w nich swoje korzenie. Taka możliwość istnieje m.in. w Izraelu, Chinach czy Irlandii.
Prawda jest jednak taka, że więcej w deklaracjach przeciwników Trumpa histerii, niż autentycznego przekonania o konieczności ucieczki przed nowym prezydentem za granicę. Podobnie Amerykanie zachowywali się, kiedy w 2004 roku wybory prezydenckie wygrał ubiegający się o reelekcję George W. Bush. O wiele więcej ludzi niż zwykle interesowało się wtedy wyjazdem do Kanady, jednak w rzeczywistości mało kto się na to zdecydował. Podobnie dzieje się w zasadzie co cztery lata.
A może tak ogłosić niepodległość?
Jednak wcale nie trzeba wyjeżdżać fizycznie z USA, by uciec przed "znienawidzonym" Trumpem. W mediach społecznościowych w Kalifornii niezwykłą popularność zyskuje hasło "Calexit", czyli odłączenie się tego stanu od Stanów Zjednoczonych. Kalifornijczycy masowo poparli Hillary Clinton (61,5 proc. głosów), lepszy wynik była pierwsza dama uzyskała tylko w Dystrykcie Kolumbii i na Hawajach. Niemniej grupa Yes California Independence Campaign ("Tak dla kampanii dla niepodległości Kalifornii"), która dziś wzywa do secesji, powstała jeszcze przed niespodziewanym zwycięstwem Trumpa.
Celem jest przeprowadzenie w 2018 roku referendum niepodległościowego. Warto przy tym pamiętać, że Kalifornia to najludniejszy i najbogatszy (pod względem PKB) stan USA. Jako niepodległy kraj byłaby szóstą największą gospodarką świata. Jednak choć o Calexit piszą nawet poważne media, taki scenariusz jest raczej mrzonką. Amerykańska konstytucja precyzuje jedynie, jak nowy stan może dołączyć do Unii, nie zawiera jednak żadnych przepisów regulujących ewentualne wyjście z federacji.
Sprawa byłaby prawnie niezwykle skomplikowana i bezprecedensowa. - Legalność secesji jest problematyczna - wyjaśniał kilka miesięcy temu dziennikowi "Texas Tribune" Eric McDaniel z University of Texas w Austin. - Wojna secesyjna odegrała bardzo dużą rolę w ustanowieniu i scementowaniu władzy rządu federalnego, który ma ostateczne słowo w takich sprawach - podkreślał.
Nie wiadomo również, jak wielu Kalifornijczyków chciałoby niepodległości. Aktywiści z ruchu Yes California twierdzą, że przeprowadzili sondaż wśród 9 tys. mieszkańców stanu, z których 41 proc. opowiedziało się za secesją. Jednak nie wiemy, czy próba była reprezentatywna i jaka była metodologia tego badania.