Kalendarzowe majaki
Front walki o rząd parlamentarny zastygł -
pisze komentator "Pulsu Biznesu" Jacek Zalewski. Podkreśla on, że
dyskusje programowe ustępują przed spekulacjami dotyczącymi
terminu wyborów. Stał się on jakimś fetyszem, któremu cześć
oddają organy państwa i siły polityczne.
21.05.2004 | aktual.: 21.05.2004 06:10
Tymczasem wypada przypomnieć, iż na razie jedyną datą umocowaną prawnie jest 25 września 2005 r. - pierwsza niedziela po upływie kadencji parlamentu. Każdy inny termin rzucany z rękawa jest wyłącznie politycznym chciejstwem autora, który powinien być natychmiast przepytany - jaką konkretnie drogę prawną pan proponuje?
Zdaniem komentatora "Pulsu Biznesu" kalendarzowe majaczenie uprawiają wszyscy: SLD bajdurzący o terminie wiosennym, sam premier Marek Belka proszący tylko o rok (a co potem, do września?), SdPl konstruująca wirtualną "gentlemen's agreement" - a przecież taka kategoria w polityce nie występuje.
Ostatnio przywidzenia objawił także prezydent Aleksander Kwaśniewski, z tym swoim... lutym 2005 r. Aż korci, żeby zapytać - a w jakimż to konstytucyjnym trybie wychodzi ów termin? Czerwona lampka budżetowa zapala się parlamentowi najwcześniej 31 stycznia i ewentualne wybory zarządzone w tym trybie wypadłyby w połowie marca - zaznacza Jacek Zalewski.
Według stanu na dzisiaj, realne sa tylko dwa terminy - w środku najbliższych wakacji (zapewne 8 sierpnia), jeśli Sejm odrzuci Marka Belke i w trzeciej próbie, albo 25 września 2005 r., jeśli przy absencji "koalicji strachu" rząd zostanie jednak zatwierdzony. Przyznajmy - posłowie mają nad czym myśleć... - konkluduje komentator "Pulsu Biznesu". (PAP)