"K..., I tell you" - po czym poznać Polaków za granicą?
Nie ma jednego Ponglisha, są dwa Ponglishe. Jeden występuje na tak zwanych wyspach i wynika z tego, że na wyjeździe łatwo miesza się oba języki. Czasem dla szpanu, częściej dla żartu, a jeszcze częściej odruchowo. Nie ma to jednak nic wspólnego z drugim Ponglishem - idiotyczną modą na spolszczone anglicyzmy, panoszącą się głównie w Polsce, wśród tych, którzy nigdzie nie wyjechali i nie wyjadą. I kinda tell you, jestem często o krok od takiego bełkotu. One step from the bełkot, I tell you, no shit - pisze Piotr Czerwiński w felietonie dla Wirtualnej Polski.
09.11.2010 | aktual.: 10.11.2010 10:11
Dzień dobry państwu albo dobry wieczór. Państwo pozwolą, że się przedstawię. Nazywam się Piotr Czerwiński. Blisko pięć lat temu, osiągnąwszy tak zwany wiek chrystusowy, wyniosłem się z Polski i zamieszkałem w Dublinie, wraz z tysiącami innych rodaków, którzy mieli podobny pomysł na życie, ponieważ życie w Polsce nie miało już pomysłu na nich. Napisałem o tych rodakach książkę, zatytułowaną „Przebiegum Życiae”. Język polski miesza się w niej z angielskim, na podobieństwo anglorusycyzmów z „Mechanicznej Pomarańczy”, z tą niewielką różnicą, że „Pomarańcza” była fantastyczno-naukowa, a „Przebiegum” odnosi się do brutalnej rzeczywistości.
Rzeczywistość jest bowiem taka, że za granicą bardzo łatwo zapomina się ojczystego języka i bynajmniej nie jest to wybryk dotyczący głupawych snobów, wyśmiewanych w komediach i kabaretach. To jak najbardziej naturalny proces, który zaczyna się od odruchowego wypowiadania obcych zwrotów, używanych na co dzień częściej, a kończy na kalkach gramatycznych, mimowolnie importowanych do polskiego, często wraz ze słownictwem, głównie z tak zwanego fachowego zakresu, którego nie używaliśmy przed wyjazdem. W wielu przypadkach nie znamy nawet jego polskich odpowiedników. Nawet na wakacjach za granicą prędzej czy później człowiek pożycza obce wyrazy, proszę więc sobie wyobrazić na jaką skalę dzieje się to, gdy wakacje trwają dekadę. Tak powstaje prawdziwy Ponglish. Tak powstał również język „Przebiegum”, który nie ma w sobie wiele z etnografii, ale jest próbą wyobrażenia sobie, jak gadałby człowiek, który nie pilnuje swojej polszczyzny i w końcu przegrywa z nią osiągając to, co bohater powieści, dwudziestokilkuletni
Konrad, który wygłasza złote myśli w stylu: I kinda tell you, po stokroć pier** fun, emigracja.
Mnie osobiście daleko jest do Konrada, ale w tym, co tenże wygaduje, nie ma pozornie żadnej fantastyki. Kinda wcześniej czy później zaczniemy mówić just like that, że sorry, ale viewing mieszkania nie udał się, because bo landlord miał t-con z tenantami i obiecał im prolongation, jak mu zrobią standing order i zapłacą stamp duty i podpiszą nowy lease. A ja for a change zapomniałem zapłacić motortax za September i zrobił się straszny crap, because bo dosłali tv licence, też jakoś już nie valid neither, kinda lotsa kasa do zapłacenia i mnie się to the more nie podoba bardzo very. Na szczęście payslip ma być very soon.
I kinda tell you, jestem o krok od bełkotu
I kinda tell you, jestem często o krok od takiego bełkotu. One step from the bełkot I tell you, no shit. Broni mnie tylko to, że w domu mówię po polsku, a z racji swojego ojcostwa poczuwam się w obowiązku mówienia tak czystą polszczyzną, jak potrafię, by mój syn umiał odróżnić jeden język od drugiego. Jestem w tym podobny do tak zwanej „starej emigracji” w Londynie, która pielęgnuje język polski nieskazitelnie zachowany z czasów międzywojennych, dla samej tylko zasady jego pielęgnowania. Moja polszczyzna pochodzi z roku dwa tysiące piątego, ale też pilnuję jej jak oka w głowie. Czuję, że taki mój obowiązek; jestem jednym z tych frajerów, którzy miewają jeszcze poczucie obowiązku. Wyobrażam sobie jednak, że ci, którzy nie mają takiego przymusu, lub też po po prostu nie mają do kogo otworzyć gęby, skończą wygadując takie rzeczy jak Konrad z „Przebiegum”. Mało tego, rozmawiając z takimi ludźmi, zapominam się i sam zaczynam nawijać jak oni - i sam się z siebie śmieję…
Oprócz tego notorycznie poznaję słowa, których nigdy nie użyłem w żadnym języku. Tak było przy okazji wizyty w warsztacie samochodowym, gdzie objaśniano mi przyczyny dławienia się silnika, albo przy rozmowie z hydraulikiem, do której przygotowałem się ze słownikiem technicznym w dłoni, ponieważ szafka pod zlewem odkryła przede mną świat nieogarniętych wcześniej tajemnic. Do tego dochodzą różne regionalizmy, które upodobali sobie Polacy w tej części świata. Sieć sklepów Penney’s Stores (nawiasem mówiąc z błędem w nazwie, bo pisane bez apostrofu) nazywana jest „Penisem”, Social Welfare „socjalem”, euro „jurkami”, a bilet miesięczny „trawelką”. Miejsce, gdzie można kupić normalny chleb, nazywane jest „polskim sklepem”.
W sensie lingwistycznym nie ma jednak żadnego skodyfikowanego żargonu, którym posługują się polscy emigranci w Irlandii i Wielkiej Brytanii. Nie istnieje żaden pidgin Polish, na to potrzeba by nam było jeszcze kilku pokoleń i dużo samozaparcia, by taki język ująć w konkretne gramatyczne ramy i ogłosić go światu. Polacy w tych stronach po prostu się naturalizują. Wciąż jednak poznaje się ich po tym, że mówią po polsku, aczkolwiek z przesadnym szacunkiem dla słowa „kurwa”.
Drugi Ponglish, a właściwie to coś, co polska prasa okrzyknęła swego czasu „Ponglishem”, to po prostu mniej lub bardziej nagminne wplatanie spolszczonych anglicyzmów do polskiego. Epicentrum tej mody znajduje się w samej Polsce, wśród buraków, którzy ubzdurali sobie, że będą w ten sposób brzmieli dużo bardziej elokwentnie. Używają go najczęściej ludzie, którzy nie byli w stanie nauczyć się porządnie angielskiego, a tendencja jest taka, że im gorzej ktoś zna ten język, tym więcej „spika”. Chodzi do ałtletów kupować dizajnerskie ubrania, okejuje decyzje, riserczuje niusy, przepraszam niuzy, bo to bardziej amerykańskie, słucha oldskulowej muzyki na sidi, żeby mieć czilałt i dobry filing i ogólnie jest taki lajfstajlowy, jak cię mogę. Przypuszczalnie jest Twoim kierownikiem i już niedługo tak Cię wyprowadzi z równowagi, że spakujesz walizkę i wyjedziesz do Irlandii bądź w inne ustronne miejsce, gdzie są jeszcze ludzie, którzy mówią „dzień dobry”, „proszę” i „przepraszam”.
My tu nie mamy żadnego slangu emigrantów. Nikt nie widzi tego w taki sposób. My po prostu mieszkamy za granicą- i musimy dopasować swój język do świata, w którym żyjemy. Z wolna wypadamy z obiegu. Dla nas to naturalne, że idziemy sobie kupić trawelkę do Luasa, a jutro zapłacić za motor tax i tv licence. Ale że Wam elementarz Falskiego wyparowuje z głowy, to jest dopiero powód do przerażenia.
Z Dublina specjalnie dla Wirtualnej Polski Piotr Czerwiński
Słowniczek:
Kinda (sl. od “kind of”) – coś tak jakby
Just like that – ot tak, po prostu
Viewing – oględziny
Landlord- właściciel wynajmowanego mieszkania/posesji
t-con (od „teleconference”) - telekonferencja
tenant- mieszkaniec, osoba wynajmująca mieszkanie
Prolongation – przedłużenie
Motor tax – podatek drogowy
September – wrzesień
Crap (sl.) – syf
Because- ponieważ
Tv licence- abonament telewizyjny
Valid- ważny, obowiązujący
Neither – również (w zaprzeczeniach)
Payslip – odcinek pensji
Soon- wkrótce
Luas - to linia szybkiego tramwaju w Dublinie, a w zasadzie dwie linie
Pidgin - to sztucznie stworzony język, powstały przez przemieszanie dwóch lub więcej języków