Jamie Stokes: uwaga, sople
Pamiętam, kiedy pierwszy raz ujrzałem znak „Uwaga, sople”. Przebywałem w Polsce od niedawna i mój polski był jeszcze gorszy niż jest teraz. Znałem słowo „uwaga", nie miałem jednak pojęcia, co oznaczają „sople”. Przyglądałem się znakowi przez jakiś czas, niepewny, przed jakim niebezpieczeństwem mnie ostrzega ani skąd miałoby ono nadejść - pisze Jamie Stokes w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Kiedy tak stałem, kompletnie nieświadomy szesnastu ton ostrego lodu drżącego w niecierpliwym oczekiwaniu tuż nad moją głową, zastanawiałem się, czy „sople”, cokolwiek to słowo znaczyło, są czymś, co może zacząć mnie ścigać i czy może powinienem kogoś przekupić, by zminimalizować zagrożenie. W dużym stopniu podsumowuje to moje doświadczenia podczas pierwszego roku w Polsce.
Znak „uwaga sople” nie zaprzątał mi głowy przez długi czas. Otaczało mnie zbyt wiele innych zagadek to rozwikłania, takich jak: dlaczego moja umywalka ma ciepłą i zimną wodę, ale tylko jeden kran, albo jak uniknąć bycia potrąconym przez samochód za każdym razem, gdy przechodzę przez ulicę. Mój umysł okupowało też pytanie, dlaczego przy większości budynków znajdują się oparte o nie kije i z jakich powodów owinięte są one w biało-czerwoną taśmę. Nieświadom walorów polskiej zimy, zakładałem, że być może to symbol jakiegoś lokalnego święta.
Wyobrażałem sobie głowę każdej rodziny, jak uroczyście wyciąga rodzinny kij z jego stałego miejsca nad kominkiem i wychodzi przed dom, by rozpocząć obchodzenie święta Opierania Kija. Założyłem, że biało-czerwona taśma jest nowym dodatkiem do prastarego święta symbolizującym polską niepodległość. Widziałem, że nie wszystkie domy otoczone były taśmą, ale uznałem je za należące widocznie do tradycjonalistów.
To właśnie wtedy, gdy stałem tam jak samobójczy idiota, zastanawiając się nad symbolicznym znaczeniem kąta nachylenia poszczególnych kijów, odkryłem, czym są sople. Coś co w pierwszej chwili wziąłem za ogromny meteor, uderzyło w ziemię tuż przede mną i rozprysło się na miliony kawałków. Kiedy ocknąłem się po omdleniu, zauważyłem spokojnie mijających mnie przechodniów, tak jakby coś takiego zdarzało się tutaj co chwilę. Dopiero gdy spojrzałem w górę i uświadomiłem sobie, jak niewiele brakowało, bym został przyszpilony do chodnika jak potężny, angielski motyl, zrozumiałem dokładnie znaczenie słowa „sople.”
Nie wiem, czy to wpływ tego doświadczenia, ale od tamtej pory fascynuje mnie polski stosunek do sopli i zimy w ogóle. Fascynuje mnie, ponieważ jest to chyba jedyny rodzaj niebezpieczeństwa, który Polacy biorą na poważnie (to i stanie na betonie bosymi stopami). W każdej inne porze roku przechodnie spacerują sobie spokojnie wokół najróżniejszych zagrożeń, nie czując potrzeby ostrzegania o nich innych osób.
Na chodniku obok mojego domu znajduje się otwarta studzienka z zepsuta pokrywą, która bez problemu mogłaby połknąć małe dziecko. Znajduje się tam od miesięcy i nigdy nie zauważyłem leżącego obok patyka, nie wspominając nawet o biało-czerwonej taśmie. Z zeszłym miesiącu o mało nie poraziłem się prądem w barze, wieszając kurtkę na czymś, co myślałem, że jest hakiem, a okazało się wyrwanym gniazdkiem. Gniazdko ciągle tam swoją drogą wisi, czekając tylko, aż rozświetli kogoś jak spóźnioną choinkę. Nikt się nie przejmuje.
Sposób traktowania sopli nauczył mnie też nowego respektu dla polskiej odwagi. Nic dziwnego, że mieszkańcy Warszawy w 1939 roku nie przerazili się zbytnio niemieckimi pociskami – uznali je pewnie za typową oznakę zimy.
* Jamie Stokes specjalnie dla Wirtualnej Polski*