Jakub Majmurek: Zanim przyjmiemy euro
- Od dawna słyszymy, że Polska musi wejść do strefy euro, by dokończyć integrację z Europą. Czy to aby na pewno dobre rozwiązanie? Wiele wskazuje na to, że zamiana złotówek na euro oznaczać może dla Polaków powtórzenie greckiego scenariusza. Dlaczego przyjęcie euro to gotowa recepta na katastrofę? – pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski i przedstawia argumenty wskazujące, że grecki kryzys jest nie tyle winą samych Greków, co raczej konstrukcji wspólnej waluty. Publicysta zastanawia się, co zrobić, by Polska i inne europejskie kraje nie stały się „drugą Grecją” i dlaczego powinniśmy poważnie przemyśleć, czy warto w najbliższym czasie wiązać naszą gospodarkę z projektem europejskiej waluty.
Przyjęcie wspólnej europejskiej waluty miało być zwieńczeniem procesu naszej integracji z zachodem kontynentu. Argumenty na rzecz przyjęcia przez Polskę euro nie są banalne. Euro jest mocną walutą, w przeciwieństwie do złotówki dużo mniej podatną na ataki spekulacyjne. Przyjęcie euro oznacza szereg korzyści dla polskich przedsiębiorstw prowadzących interesy w krajach, gdzie już obowiązuje ta waluta: zwiększenie przejrzystości cen, zmniejszenie kosztów transakcyjnych i ryzyka walutowego, potencjalnie łatwiejszy dostęp do kapitału i rynków zbytu.
Przejście na euro znacznie ulżyłoby polskiej klasie średniej z kredytami w obcych walutach, nie tylko w euro, ale i franku szwajcarskim, doprowadziłoby też zapewne do obniżenia stóp procentowych i ceny kredytu w Polsce. Wreszcie, euro ostatecznie zakotwiczałoby Polskę w europejskim projekcie, chroniłoby nas przed zepchnięciem do „Europy drugiej prędkości”, co, zwłaszcza w obecnej sytuacji geopolitycznej, jest szczególnie pożądane. Dla porządku dodajmy, że do przyjęcia euro zobowiązaliśmy się w Traktacie Lizbońskim.
Przyjęcie euro niesie ze sobą także koszty. W polskiej debacie publicznej do tej pory podnoszono głównie dwa argumenty zalecające przynajmniej ostrożność w tej kwestii. Wskazywano po pierwsze, że wejście do strefy euro oznacza wyzbycie się tak ważnego elementu polityki państwa, jaką jest tworzenie własnego pieniądza i regulowanie jego podaży. Przekazując te kompetencje Europejskiemu Bankowi Centralnemu, państwo wyzbywa się istotnego elementu własnej suwerenności.
Po drugie, podnoszono argument z inflacji. Wprowadzenie euro w wielu krajach wiązało się z zauważalnym, zwłaszcza dla najmniej zarabiających, wzrostem cen na towary codziennej konsumpcji. Na oba te argumenty można dość łatwo odpowiedzieć. W warunkach integracji i finansjalizacji współczesnych rynków możliwość prowadzenia faktycznie suwerennej polityki walutowej przez takie państwo jak Polska w dużej mierze pozostaje iluzoryczna - zasoby pozwalające chronić złotówkę przed spekulacyjnymi atakami mogą w kryzysowym momencie okazać się radykalnie niewystarczające. Jeśli zaś chodzi o inflacyjny impuls, to łagodzić go może odpowiednia polityka państwa i po pewnym okresie czasu zostaje on rynkowo zrównoważony.
Wydarzenia ostatnich miesięcy, których kulminacją jest dramatyczny kryzys w Grecji, pokazują jednak, że być może w konstrukcji strefy euro tkwi o wiele głębsza, strukturalna wada, która powinna dać nam do myślenia, czy rzeczywiście powinniśmy wiązać naszą gospodarkę z projektem europejskiej waluty. Przynajmniej w jego obecnym kształcie.
Europejska nierównowaga
Kryzys strefy euro jest przede wszystkim przedstawiany jako kryzys długu. Długu krajów południa Europy, zarówno zaciągniętego przez ich rządy, jak i podmioty prywatne. To prawda. Niemniej, dług jest symptomem innego, o wiele poważniejszego problemu dręczącego strefę euro, wynikającego z założeń przyjętych przy konstrukcji wspólnej waluty. Tym problemem jest nierównowaga wewnątrz strefy euro między nastawionymi na eksport, gromadzącymi coraz większe nadwyżki, krajami Europy Północno-Zachodniej, a importującymi na swój rynek ich produkty, zadłużającymi się, by je kupić, krajami południa, wpadającymi w coraz większy deficyt obrotów bieżących i dług (zarówno rządowy, jak i sektora prywatnego).
Co ma to wspólnego z konstrukcją strefy euro? Strefa ta zestawiała ze sobą radykalnie różniące się od siebie gospodarki. Wystarczy przyjrzeć się mapce przedstawiającej ostatnie dane Eurostatu, przedstawiającej produktywności poszczególnych krajów europejskich, wedle wskaźnika euro na godzinę. Oznacza on wartość wyliczoną w euro, jaką przeciętny pracownik w danej gospodarce wypracowuje w ciągu godziny swojej pracy. Od razu rzuca się w oczy kontrast między południem a północnym zachodem kontynentu – między Francją, Niemcami i krajami Beneluksu z jednej, a Włochami, Grecją, czy Hiszpanią z drugiej. W tej pierwszej grupie produktywność przekracza 40 euro na godzinę, w Belgii osiąga prawie 46 euro. W krajach południa nigdzie nie sięga ona 35 euro, w Grecji wynosi trochę ponad 20, w Portugalii nieco ponad 17.
Co dzieje się, gdy w ramach jednej waluty zestawiamy ze sobą tak odmienne gospodarczo obszary? Kraje o mniejszej produktywności odnotowywać będą coraz większy deficyt obrotów bieżących w handlu z obszarami bardziej produktywnymi. W „normalnych” warunkach broniłyby się one przed nim przez takie narzędzia jak cła. W ostatecznym wypadku pozostałoby im obniżenie wartości ich narodowych walut – co zwiększa konkurencyjność ich eksportu i obniża zyski eksporterów z krajów o bardziej produktywnej gospodarce. Strefa euro zabezpieczyła takie kraje jak Niemcy czy Holandia przed taką ewentualnością. Stworzyła olbrzymi, pozbawiony celnych i pozacelnych barier rynek zbytu, gdzie zyskom eksporterów nie zagraża możliwość utraty wartości waluty importerów.
Jak twierdzą tacy ekonomiści jak Jorge Uxó Gonzales (w zredagowanej przez niego książce „Post-Keynesian Views of the Crisis and its Remedies”) czy były grecki minister finansów Janis Warufakis (w mającej wkrótce ukazać się w Polsce pracy „Globalny minotaur”), doprowadziło to do sytuacji, w której wspólna waluta nie tylko nie stała się narzędziem realnej ekonomicznej integracji kontynentu, wyrównującej różnice między mniej i bardziej rozwiniętymi jego obszarami, ale narzędziem utrwalania tego podziału. Kraje północno-zachodnie opierają w coraz większym stopniu swoje gospodarki na eksporcie. Gromadzą z tego tytułu potężne nadwyżki. Te nadwyżki przekształcane są następnie w produkty kredytowe, które finansują popyt w krajach południa. Napędzaniu bańki kredytowej sprzyjają w dodatku niskie stopy procentowe utrzymywane przez EBC. Kraje południa zadłużają się, by kupować produkty krajów północy, a następnie eksportują na północ swój kapitał spłacając długi. Do momentu aż nie są ich w stanie spłacić, tkwią w tym
błędnym kole.
Przy okazji dyskusji o greckim długu w europejskich mediach można było często usłyszeć moralistyczne potępienia rzekomo frywolnie zadłużających się południowców. Problem jednak w tym, że południowcy zadłużali się, by kupować produkty północy. Gdyby się nie zadłużali, także niemiecka gospodarka dusiłaby się w stagnacji. Deficyt i dług Grecji czy Hiszpanii, a także niemieckie nadwyżki, to dwie strony tej samej monety. Bo to właśnie Europa stanowi główny obszar niemieckiego eksportu, do krajów Unii trafia prawie 60 proc. niemieckiego eksportu, do Stanów, Rosji i Chin łącznie niecałe 17 proc.
Co więcej, Niemcy zarobili na greckim kryzysie. W jaki sposób? Kłopoty krajów południa sprawiają, że inwestorzy ze strefy euro rzucają się na niemieckie obligacje, rezygnując z tych włoskich, greckich czy portugalskich. Gdzieś muszą inwestować bezpiecznie swoje pieniądze, a Niemcy wydają się najbezpieczniejszą opcją. Dzięki takiemu popytowi niemieckie obligacje zyskują ujemne oprocentowanie – tzn. to nie Niemcy płacą inwestorom, by ci im pożyczyli pieniądze, ale inwestorzy płacą, by móc ulokować swoje środki w papierach dłużnych Niemiec. Jak pokazuje opublikowany 10 sierpnia raport Instytutu Badania Gospodarki w Halle, w ten sposób Niemcy zaoszczędziły około 100 miliardów euro – 3 proc. ich PKB. To więcej niż wynosiłyby koszty kryzysu, nawet gdyby Grecy nie spłacili swoich długów.
Społeczny koszt eksportu
Wiedeński ekonomista Englebert Stockhammer dowiódł, że gospodarka Unii Europejskiej pozostaje w dużej mierze zamknięta – tzn. większość obrotu gospodarczego toczy się w jej własnych ramach. W takiej zamkniętej gospodarce utrzymanie skali nierównowagi, jaka obecnie się wytworzyła w strefie euro, nie jest na dłuższą metę możliwe.
Widzą to też elity strefy euro, które wyciągnęły z tego wniosek, że cała Europa powinna się stać „Niemcami świata” – konkurencyjną globalnie, nastawioną na eksport gospodarką. W tym celu konieczna jest polityka cięcia nadmiernych wydatków, nacisku na niskie pensje, mobilizacji siły roboczej. To rozwiązanie stwarza jednak dwa poważne problemy. Po pierwsze, takie rozwiązanie przyczyniłoby się do zwiększenia globalnej nierównowagi w gospodarce światowej. Po drugie, nastawiona na eksport gospodarka niesie ze sobą konkretne społeczne koszty. Widać to dobrze na przykładzie Niemiec, gdzie oszałamiające nadwyżki osiągnięte zostały nie tylko dzięki wzrostowi produktywności (gdy raz jeszcze rzucimy okiem na mapę Eurostatu, zauważymy, że Niemcy mają niższą produktywność niż Francja), ale także dzięki zamrożeniu wzrostu płac i redukcji państwa socjalnego. Wprowadzenie euro i budowa wspólnego rynku, w którym Niemcy stanowią punkt akumulacji nadwyżek, jest też częścią procesu transformacji niemieckiej gospodarki na
korzyść kapitału, a niekorzyść pracy. Odzwierciedla to udział płac w niemieckim PKB – mierzy on, jaka część narodowego bogactwa trafia do pracowników najemnych.
Jak podaje berliński ekonomista Eckhard Hein (w przywoływanej już książce pod redakcją Oxó), od początku lat 80. do 2008 roku udział płac w niemieckim PKB spadł o 3,77 punktów procentowych. Można argumentować, że spadek ten łączył się z pojawieniem się zastępujących pracę nowych technologii, ale nie tłumaczą one aż takiego istotnego spadku. Zwłaszcza, że łączył się to ze wzrostem nierówności dochodowych. W naukach ekonomicznych mierzy się je na ogół przy pomocy tzw. współczynnika Giniego. Wynosi on 0 w sytuacji, gdy cały dochód narodowy jest dzielony dokładnie po równo między wszystkich obywateli, 100, gdy jeden obywatel zagarnia całość dochodu narodowego. W 2013, według danych Eurostatu, średni współczynnik Giniego w UE wynosił 30,5. W Niemczech współczynnik Giniego (po opodatkowaniu i uwzględnieniu transferów socjalnych) wzrósł od 26 z początku lat 80. do 31 pod koniec ubiegłego dekady. Spadek udziału płac w PKB i wzrost
nierówności w dyspozycyjnym dochodzi wyraźnie wskazuje na osłabienie roli pracowników najemnych. Składa się na nie wiele czynników: reformy rynku pracy z czasów rządu Schroedera, pojawienie się potężnych rezerw chętnych pracować za mniejsze stawki pracowników z Niemiec Wschodnich i Europy Wschodniej, wreszcie obecny kształt strefy euro.
Taki niemiecki model, jaki rząd kanclerz Merkel chciałby narzucić całej Europie, pozostaje głęboko antyrozwojowy – tworzy on bogactwo, w którego owocach partycypuje coraz mniejsza grupa ludności. Po drugie, budzi on społeczny opór. Widać to w samych Niemczech, gdzie w ostatnich latach mamy do czynienia z nieznaną w tym kraju w powojennej historii falą strajków pracowników różnych branż, od maszynistów po przedszkolanki. Nic nie wskazuje na to, by fala ta miała opaść, dalsza polityka presji na niskie płace będzie wywoływała reakcje niemieckiej siły roboczej.
Europejskie państwo socjalne
Co dalej ze strefą euro? Jest skazana na dalsze generowanie nierównowagi, kolejne kryzysy i w końcu rozpad? Niekoniecznie. Wyjściem dla niej może być głębsza integracja. Unia walutowa jest bowiem paradoksalną konstrukcją. Jak już w 1992 roku na łamach „London Review of Books” pisał post-keynesowski ekonomista Wynne Goodey, traktat z Maastricht zakładał, że poza bankiem centralnym europejska unia walutowa nie potrzebuje żadnych regulujących ją instytucji. Rynek jest bowiem doskonale samoregulującym się mechanizmem. Kryzys z 2008 roku pokazał ponad wszelką wątpliwość, że tak nie jest.
Unia walutowa potrzebuje nie tylko dbającego o podaż pieniądza banku centralnego, ale także wspólnotowych instytucji zdolnych dbać o sensowną redystrybucję nadwyżek, politykę wzrostu i rozwoju w ramach całej unii. Jak wskazuje w przywoływanej już książce Warufakis, dolar dobrze działa jako amerykańska waluta dlatego, że Stany posiadają mechanizmy, które pozwalają do dystrybucję nadwyżek wypracowanych w Dolinie Krzemowej, Seattle czy Nowym Jorku do Nebraski, Wyoming czy Idaho.
Jeśli euro ma mieć ekonomiczny sens, Europa musi stać się raczej Szwecją niż Niemcami świata. Konieczna jest europeizacja państwa dobrobytu, a nie wyścig na obniżanie płac. Euro trzeba obudować instytucjami, które będą w stanie sensownie redystrybuować wypracowane przez Niemcy czy Holandię nadwyżki do takich miejsc jak Grecja czy Rumunia – nie, jak dzieje się to dziś, w postaci długu, ale rozwojowych inwestycji.
Jak w przywoływanym już tekście proponuje Stockhammer, jeśli chcemy uniknąć powtórki Grecji, konieczna jest zmiana modelu strefy euro, zasypanie mostu między eksportującą północą a importującym i zadłużającym się południem poprzez politykę, która buduje rynek oparty o wewnętrzny popyt generowany przez wzrost płac. Niemcy, Holendrzy, Belgowie muszą zacząć zarabiać więcej, tak, by mogli kupować produkowane w ich krajach produkty. Więcej muszą zarabiać także kraje południa, tak, by popyt w nich nie był finansowany z długu. W Irlandii, która ma podobne problemy z długiem, jak Grecja czy Hiszpania, udział płac w PKB spadł od początku lat 80. o 10 punktów procentowych. Ten trend trzeba odwrócić.
Stockhammer proponuje nawet mechanizm europejskiego wzrostu płac, który gwarantowałby równomierny wzrost płac w strefie euro oparty o takie czynniki jak PKB, produktywność i cele inflacyjne. Gospodarki, które nie osiągnęłyby celu płacowego, byłyby odpowiednio karane. Warto też poważnie rozważyć wprowadzenie europejskiej (a przynajmniej właściwej strefie euro) płacy minimalnej, co proponuje Europejska Federacja Związków Zawodowych (ETUC). Za tym powinna iść koordynacja polityki fiskalnej unii walutowej.
Do takiego euro Polska miałaby po co wstępować. Euro w obecnym kształcie – bez mechanizmu redystrybucji nadwyżek, z wpisaną weń strukturalną nierównowagą, naciskiem na niskie płace - naraża nas na scenariusz grecki. Zwłaszcza, że nasza gospodarka jest mniej produktywna od greckiej – polski pracownik w ciągu godziny nie wypracowuje nawet 11 euro. Paradoks polega na tym, że strefę euro możemy zmienić tylko od środka. Dziś oznacza to jednak wejście do coraz wyraźniej wadliwej konstrukcji. Europejskie elity na razie, zanim nie uderzy kolejny kryzys, nie mają jej też ochoty reformować. Konkludując, w sprawie euro czeka nas jeden z trudniejszych wyborów po roku 1989. W dobrze działającej demokracji stanowiłby on główny temat kampanii wyborczej. O jakości naszej klasy politycznej świadczy, jak mało mówi się na ten temat.
Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski