PublicystykaJakub Majmurek: ostatnia szarża Episkopatu

Jakub Majmurek: ostatnia szarża Episkopatu

- W czasie rządów PiS znajdą się posłowie, którzy w każdej możliwej ustawie będą chcieli zapisać wartości chrześcijańskie, katolickie projekty społeczne i kulturalne będą dotowane przez państwo hojniej niż dotychczas, a czołowi politycy będą gorliwie klękać i nosić baldachimy przed kamerami. Kaczyński nie zaryzykuje urażenia swojej katolickiej bazy, ale nie zaryzykuje też dla niej znaczącego konfliktu – pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski. Publicysta przygląda się retorycznej ofensywie Kościoła w ostatnich miesiącach, cytuje wystąpienia hierachów oraz zastanawia się, czy czeka nas powtórka z lat 90., kiedy Kościół bezpośrednio ingerował w polską politykę. Majmurek pyta również o to, jak się ma „agresja biskupów” do stale rosnącej liczby niewierzących Polaków.

Jakub Majmurek: ostatnia szarża Episkopatu
Źródło zdjęć: © Eastnews | Jarosław Respondek/REPORTER
Jakub Majmurek

Od kilkunastu miesięcy z dużą regularnością powtarza się ten sam scenariusz. Podczas mszy świętej - na ogół uroczystej, polowej, w katedrze lub znaczącym sanktuarium – przedstawiciele Episkopatu wygłaszają nieznoszącym sprzeciwu tonem stwierdzenia, od których włos jeży się na głowie przedstawicielom liberalnej opinii publicznej, w tym wielu katolikom.

Czy te wypowiedzi są dowodem triumfalizmu Kościoła, który – licząc na zwycięstwo PiS – już zachowuje się jak pan i władca sumień Polek, Polaków i polskiej sfery publicznej? Czy wręcz przeciwnie – konfrontacyjny i autorytarny ton dowodzi bezradności Episkopatu oraz całkowitego oderwania jego funkcjonariuszy od rzeczywistości i bezsiły w oddziaływaniu na rzeczywistość?

Retoryczna ofensywa Kościoła przypomina desperacki atak wodza, który nie przyjmując do wiadomości, że przegrał wojnę, mobilizuje wszystkie zasoby na jedną, ostatnią kontrofensywę, która może opóźnić nieodwracalne, ale – jak wielkich strat nie zadałaby przeciwnikowi – nie jest już w stanie zmienić losów konfliktu. Być może obserwujemy właśnie taką ostatnią szarżę Episkopatu, odpowiednik niemieckiej kampanii w Ardenach w 1944 roku, która to kampania, choć zadała spore straty i wzięła z zaskoczenia armie Aliantów, wyczerpała też zasoby III Rzeszy i nie była w stanie zmienić rozstrzygnięcia wojny.

Ideologia gender i Golgota in vitro

“Ardeny Kościoła” zaczęły się od wojny przeciw „ideologii gender”, jaką Episkopat wypowiedział w 2013 roku. Niszowa, od lat nie budząca większych kontrowersji i obecna na niemal każdej nietechnicznej uczelni w krajach rozwiniętych, dyscyplina akademicka studiów genderowych stała się nagle w ustach hierarchów synonimem zepsucia i zagrożenia dla naszej cywilizacji, przy którym blaknie stalinizm z Państwem Islamskim. W liście pasterskim na Niedzielę Rodziny Pańskiej biskupi pisali:

„Genderyzm promuje zasady całkowicie sprzeczne z rzeczywistością i integralnym pojmowaniem natury człowieka. Twierdzi, że płeć biologiczna nie ma znaczenia społecznego, i że liczy się przede wszystkim płeć kulturowa, którą człowiek może swobodnie modelować i definiować, niezależnie od uwarunkowań biologicznych. […] Niebezpieczeństwo ideologii gender wynika w gruncie rzeczy z jej głęboko destrukcyjnego charakteru zarówno wobec osoby, jak i relacji międzyludzkich, a więc całego życia społecznego”.

Sens tego, co znaczy gender i czym zajmują się studia genderowe zostaje tu przedstawiony tak błędnie, że dla osób, które kiedykolwiek w życiu przeszły choćby semestralny kurs gender studies, brzmi jak żart. Studia genderowe nie twierdzą, że „płeć nie ma społecznego znaczenia”, ani tym bardziej, że „liczy się tylko płeć kulturowa, którą można swobodnie kształtować”. Wręcz przeciwnie – dyscyplina ta pokazuje, jak zawsze pochwyceni jesteśmy w pewne historycznie zmienne i kulturowe wyobrażenia płci, z którymi jednostce negocjować jest szalenie trudno. Choć jednocześnie nie jest to niemożliwe, co pokazuje to, jak w świecie zachodnim zmieniały się wyobrażenia tego co „męskie” i „kobiece” na przestrzeni ostatnich 500, czy nawet 100, lat. Tym niemniej, dla popularyzacji samego terminu Episkopat zrobił więcej niż wszystkie polskie feministki razem wzięte.

Potem następowały kolejne kampanie, w których gender był zresztą stale powracającym motywem. Mobilizację Episkopatu sprowokowała również konwencja antyprzemocowa Rady Europy. W swoim oświadczeniu z lutego Episkopat stwierdził , że konwencja „nie jest skoncentrowana na przeciwdziałaniu przemocy, jak sugeruje jej tytuł, ale na wprowadzeniu ideologicznej rewolucji kulturowej”, a w dodatku – jakżeby inaczej – „jej założenia wynikają ze skrajnej, neomarksistowskiej ideologii gender”.

Kolejnym frontem była ustawa o in vitro. Przez lata ta kwestia pozostawała w Polsce poza regulacją prawną i Kościół nie zgłaszał do tego stanu rzeczy żadnych zastrzeżeń. Gdy jednak pojawiła się próba takiej regulacji – pod wieloma względami zwiększająca ochronę zarodków – Kościół uznał, że nie może pozwolić na prawne uznanie tej metody. Słyszeliśmy więc wypowiedzi prominentnych kapłanów o „bruzdach dotykowych” i katolickich senatorów mówiących o „syndromie ocaleńca”, jak i opowieści o mordowanych i skutych lodem zarodkach. W ostatnią niedzielę wielkanocną biskup Piotr Libera porównał zabiegi in vitro do Chrystusowej Golgoty. „Dlaczego dzisiaj, po dwóch tysiącach lat od Jego zwycięstwa, wciąż w tak wielu miejscach świata, w tak wielu miejscach naszej Ojczyzny, naszych miast i wiosek, w tak wielu naszych domach, szkołach i zakładach pracy rozgrywa się... dramat Golgoty?” – pytał. Jako przykłady Golgoty wymienił prześladowanie chrześcijan przez Państwo Islamskie, oraz właśnie… in vitro, „nową technologię
śmierci”.

Zwieńczeniem tego rodzaju wypowiedzi były słowa metropolity częstochowskiego, abp. Wacława Depo, który na homilii z okazji święta 15 sierpnia przekonywał, że „rozdział spraw Kościoła od narodu i państwa jest niemożliwy”.

Powtórka z lat 90.?

Czyżby więc wracały wczesne lata 90., gdy Kościół próbował bezpośrednio ingerować w polską politykę – pisać ustawy i wskazywać wiernym na kogo głosować? Gdy usiłował zagwarantować przestrzeganie katolickiej moralności przy pomocy prawa stanowionego? Mimo obaw, jaki budzić może zapowiadający się sojusz tronu i ołtarza po jesiennym zwycięstwie PiS, nie sądzę, by należało się tego obawiać.

Kościół działa dzisiaj w zupełnie innym kontekście. Na początku lat 90. był instytucją opromienioną autorytetem, jaki zdobył w czasach PRL, gdy w autorytarnym państwie faktycznie bywał ostoją wolności. W dodatku na Stolicy Piotrowej zasiadał uwielbiany przez masy w kraju papież. Kościołowi wdzięczna była strona post-solidarnościowa, wojny z nim nie chcieli też postkomuniści. To był okres szczytu jego symbolicznej potęgi. Ale nawet wtedy jego działania spotykały się z odporem społeczeństwa obywatelskiego.

Choć Kościół zabezpieczył w latach 90. swoje kluczowe interesy symboliczne i ekonomiczne – religię w szkołach, konkordat, ustawę aborcyjną w obecnym kształcie – to stało się to (zwłaszcza w trzecim wypadku) przy znaczącym oporze społecznym. Wierni wysłali też wtedy wyraźny sygnał, że nie życzą sobie, by z kościelnych ambon mówić im, na kogo mają głosować.

Dziś po symbolicznej potędze Kościoła z tamtej dekady nie ma śladu. O zasługach Kościoła z czasów PRL zdążyliśmy zapomnieć. Pamiętamy za to afery z komisją majątkową rządu i Episkopatu, skandale finansowe, dochodzą do nas odgłosy pedofilskich skandali ze Stanów czy Irlandii. Kościół jest dziś politycznie cieniem dawnej potęgi.

PiS również jej nie przywróci. Jarosław Kaczyński już nie raz pokazywał, że upolitycznionym czy fundamentalnym katolicyzmem potrafi sprytnie grać, gdy jest mu to wygodne, ale nie będzie dla niego poświęcał swoich politycznych kalkulacji. Gdy w kwietniu 2007 roku Marek Jurek próbował wpisać zakaz aborcji do konstytucji, Kaczyński odrzucił go w Sejmie i bez wahania przyjął dymisję Jurka z funkcji marszałka Sejmu i wszelkich partyjnych stanowisk. Szef PiS wiedział, że takie przegięcie w jedną stronę, wywoła reakcję drugiej. Można spodziewać się, że ciągle będzie prowadził podobną grę.

Część członków PiS będzie mówiło o konieczności zapisania wartości chrześcijańskich w każdej możliwej ustawie, w wielu ją pewnie zapiszą; katolickie projekty społeczne i kulturalne będą dotowane przez państwo hojniej niż dotychczas; czołowi politycy obozu rządowego będą gorliwie i na wyrywki klękać i nosić procesyjne baldachimy przed kamerami. Ale nie wprowadzą istotnych zmian, które w relacji państwo-Kościół na stałe mogłyby zmienić układ sił. Kaczyński nie będzie ryzykował urażenia swojej katolickiej bazy – to pewne. Ale nie zaryzykuje też dla niej znaczącego konfliktu. Ma ważniejsze fronty do otworzenia.

Katolicy – największa mniejszość?

Polskie społeczeństwo gwałtownie się zmienia i zmiany te nie są korzystne dla Kościoła. Według sondażu CBOS z lutego tego roku, niewierzący są najbardziej dynamicznie rosnącą grupą w Polsce w ostatnich latach. Dziś jako niewierzący deklaruje się 8 proc. badanych, w 2005 roku było to cztery procent. W ciągu dekady ich liczba wzrosła dwukrotnie. Także wśród ludzi młodych – przez dwie godziny w tygodniu katechizowanych w szkole. W grupie 18-25 jako niewierzący deklaruje się 15 proc. ankietowanych, dziesięć lat temu 6 proc.

Także wierzący do religii podchodzą coraz bardziej indywidualistycznie i selektywnie. Wybierają z oferty Kościoła katolickiego to, co jest dla nich najwygodniejsze. Do wskazań Kościoła stosuje się tylko 39 proc. wiernych, za to „wierzy na swój sposób” 52 proc. Spada także częstotliwość religijnych praktyk, w ciągu ostatnich trzech dekad o 10 punktów procentowych. Liczba wierzących, ale niepraktykujących zwiększyła się dwukrotnie w ostatniej dekadzie – z 7 do 13 proc. W Warszawie co niedzielę na mszę uczęszcza, wedle kościelnych statystyk, tylko 30 proc. wiernych. Praktykujący katolicy są mniejszością już nie tylko w stolicy – w całej Polsce odsetek uczestnictwa w niedzielnych nabożeństwach nie przekracza 40 proc.

Wszystko to pokazuje, że faktycznie wierzący i praktykujący katolicy, kształtujący swoje życie wobec wskazań Kościoła, a więc np. wspomnianych listów pasterskich o genderze czy in vitro – są w Polsce mniejszością. Ciągle najbardziej społecznie i politycznie znaczącą, ale mniejszością.

Świeckość też się budzi

Świecka strona natomiast coraz bardziej asertywnie walczy o respektowanie w sferze publicznej swojej wrażliwości i interesów. Choć jej przedstawicieli jest mniej, to jest ona statystycznie młodsza, lepiej wykształcona, bardziej wielkomiejska i majętna niż polska przeciętna – nie jest więc w tej walce bez szans.

Pierwszym przejawem tej wzrastającej asertywności był sukces wyborczy Janusza Palikota z 2011 roku. Zwycięstwo zawdzięczał wtedy głównie antyklerykalnej platformie, z jaką startował do parlamentu. Od kilku lat co roku w Warszawie ulicami przechodzą marsze ateistów, upamiętniające kaźń Kazimierza Łyszczyńskiego – polskiego myśliciela z XVII wieku, autora traktatu „O nieistnieniu Boga”, skazanego na śmierć w męczarniach za swój ateizm.

Inicjatywa Świecka Szkoła [http://liberte.pl/swiecka-szkola-projekt-ustawy/], zwołana przez środowisko łódzkiego pisma „Liberte”, zbiera podpisy pod obywatelską inicjatywą ustawodawczą w sprawie zakazu finansowania nauczania religii z budżetu. Obowiązek zapewnienia możliwości katechezy w szkole nakłada na nasze państwo konkordat i konstytucja, ale żaden z tych dokumentów nic nie mówi o tym, że państwo powinno takie lekcje finansować.

Dziś kosztuje to państwo polskie około 1,3 miliarda złotych. Wielu obywateli, w tym katolików, uważa, że te pieniądze można wydać dużo lepiej: na darmowe podręczniki, naukę języków, dożywianie ubogich dzieci czy profilaktykę zdrowotną w szkołach. Nie jest więc wykluczone, że pod projektem uda się zebrać wymagane 100 tysięcy podpisów. Nawet jeśli zmiele go maszynka zdominowanego przez prawicę Sejmu, samo zebranie podpisów będzie znakiem, że coś się zmienia.

Rozdział dla obopólnych korzyści

Być może retoryczna agresja biskupów jest próbą zagłuszenia świadomości wszystkich tych procesów. Na pewno jest symptomem oderwania od moralnych odczuć wiernych – w sprawie in vitro intuicje moralne biskupów i polskiego społeczeństwa całkowicie się nie pokrywają. Według badań CBOS, in vitro popiera dwie trzecie Polaków. Agresja biskupów pokazuje też zanik środka polskiej debaty politycznej, wspólnego gruntu, na którym spotkać by się mogły różne języki. Zamiast tego poszczególni aktorzy społeczni okopują się w swoich twierdzach i mówią językiem, służącym głównie mobilizacji najbardziej przekonanych, a nie usiłującym przekonać tych, którzy mają wątpliwości.

Zbliżenie tronu i ołtarza, jakie w warstwie symbolicznej na pewno nastąpi za rządów PiS, wywoła w jeszcze większej liczbie Polaków pragnienie wytyczenia jasnych granic rozdziału Kościoła i państwa. Co odbyłoby się z obopólną korzyścią dla obu instytucji. Ta pierwsza, jako że nie jestem jej członkiem, interesuje mnie tu rzecz jasna mniej. Ale wolałbym mieć Kościół przypominający o etycznym, radykalnym przesłaniu Ewangelii, pomagający wiernym w etycznych dylematach, a nie piszący ustawy i narzucający swoje rozstrzygnięcia za pomocą prawa. Myślę tutaj na przykład o takim Kościele, jaki przemówił w niedawnym liście Episkopatu, wzywającym Polaków do przyjęcia uchodźców z krajów ogarniętych wojną, i to niezależnie od tego, czy są chrześcijanami.

Państwo polskie z kolei, służąc coraz bardziej sekularyzującemu się społeczeństwu, także będzie musiało umieć zachować dystans wobec związków wyznaniowych i ich roszczeń. Jeśli ostatnia szarża biskupów i wspierająca ją polityka PiS faktycznie do tego doprowadzą, będzie to może znak, że jakaś Opatrzność faktycznie czuwa nad nami wszystkimi.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1119)