Jakub Majmurek: Korwin i Czarnecki – europosłowie wstydu
Korwin to - w przeciwieństwie do Czarneckiego - margines polskiej polityki. Ale jednocześnie jego operetkowa niechęć do Europy – podobnie jak równie kuriozalne poglądy gospodarcze – ma realny wpływ na polską debatę publiczną i przesuwa ją ku ekstremom, z których trudno prowadzi się racjonalną politykę.
Czytaj także: Los Czarneckiego przesądzony? Oto jego reakcja
Jednym z wielkich problemów Unii Europejskiej jest brak zaufania do jej instytucji. Obywatele i obywatelki Europy często po prostu nie wiedzą, czym właściwie zajmują się takie ciała jak Komisja Europejska, Rada Europejska czy Parlament Europejski, i za co zasiadający w nich politycy pobierają niewątpliwie godziwe uposażenia. Jest to z jednej strony problem z PR-em unijnych instytucji, z drugiej faktycznie nieprzejrzystej architektury władzy europejskiej wspólnoty. Do narastania problemu przyczyniają się także postawy europejskich polityków. W tym tych z naszego kraju.
Weźmy dwóch europosłów, o których w minionych dniach było w mediach najgłośniej: Ryszarda Czarneckiego i Janusza Korwin-Mikkego. Pierwszy zasłynął tym, że porównał inną polską europosłankę, Różę Thun, do szmalcowników, za co stracić ma stanowisko wiceprzewodniczącego Europarlamentu. O drugim mówi się tym razem w kontekście zapowiedzi złożenia brukselskiego mandatu i powrotu do krajowej polityki.
Żaden z nich nie zasłynął jednak w europarlamencie żadnym działaniem, które realnie poprawiłoby życie Polek i Polaków. Jako europosłowie obaj okazali się idealnie bezużyteczni – co w wypadku Korwina, przekonującego, że bezużyteczna jest sama Unia, jest przynajmniej jakoś minimalnie logiczne. Kariera obu tych dżentelmenów jest doskonałym dowodem na to, że z mechanizmami selekcji kadr do Parlamentu Europejskiego faktycznie jest coś głęboko nie tak.
Oburz zawodowy
Zdolność do odnajdywania się w różnych układach kadrowych zawsze była talentem Ryszarda Czarneckiego. Polityk ten zrobił w życiu niejedną polityczną woltę i brawurową zmianę sojuszy. W 1995 roku popierał w wyborach prezydenckich Hannę Gronkiewicz-Waltz. Do czasu, gdy uznał, że ówczesna prezes NBP nie ma szans wygrać i przeniósł poparcie na Wałęsę. W liczbie zaliczonych partii z Czarneckim konkurować mogą tylko najtwardsi gracze w tej konkurencji w rodzaju Jacka Kurskiego czy Michała Kamińskiego.
W końcówce lat 80. Czarnecki współtworzył Ruch Polityki Realnej, następnie Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe. Razem z partią włączył się w budowanie AWS. Gdy ten zatonął, przeszedł do… Samoobrony Andrzeja Leppera i to z jej list dostał się do Europarlamentu. Gdy w 2007 roku Jarosław Kaczyński rozpoczął proces "zjadana przystawki", Czarnecki porzucił Leppera na rzecz PiS. Gdzie – jak dotąd – ciągle trwa.
Jak widzimy, o swój własny polityczny interes Czarnecki zadbać umie całkiem sprawnie. Jak reprezentuje nasze interesy na europejskim forum? Znacznie gorzej. Niezależnie, czy w Brukseli mandat miał z list Samoobrony czy PiS, Czarnecki zasiadał bowiem w marginalnych frakcjach, pozbawionych wpływu na kształt unijnego prawa. Może się nam to bowiem podobać lub nie (mnie się nie podoba), ale realny wpływ w europejskim parlamencie mają dwie, trzy frakcje: przede wszystkim chadecy i socjaldemokraci. PiS z początku zasiadać miał zresztą we frakcji chadeckiej, ale sam zdecydował wykluczyć się z europejskiego głównego nurtu i związać marginalną frakcją Konserwatystów i Reformatorów, gdzie jedyną poważną w swoim kraju partią poza PiS byli brytyjscy Torysi. Gdy zabraknie ich po Brexicie, frakcja jeszcze bardziej straci na znaczeniu.
Zobacz także: Korwin-Mikke odchodzi z europarlamentu. Przypominamy słynne wypowiedzi polityka
Gdyby PiS pozostał w rodzinie chadeckiej (gdzie ciągle zasiada partia ich głównego sojusznika w Europie, Viktora Orbána - Fidesz), miałby szansę wpływać na kształt stanowionego w PE prawa, aktywność PiS w PE miałaby realne przełożenie na życie milionów Europejek i Europejczyków. Ale przygotowanie i przeprowadzenie przez europejski proces legislacyjny rozporządzenia jest dużo bardziej pracochłonne, niż wyzywanie koleżanek od "szmalcowniczek".
Swoją drogą, Róży Thun można nie lubić, nie zgadzać się z nią, uważać jej podejście do integracji europejskiej za przesadnie naiwne w swoim entuzjazmie. Trzeba jednak docenić to, że w PE skłonna jest wykonywać żmudną, ciężką, słabo widoczną pracę, przekładającą się na realne zmiany w życiu kontynentu. To Thun była sprawozdawczynią rozporządzenia znoszącego opłaty roamingowe na terenie UE. Jasne, to nie ona podjęła w tej kwestii polityczną decyzję, ale tym niemniej także dzięki jej wysiłkowi nie płacimy fortuny korzystając z transmisji danych w Grecji czy dzwoniąc z Francji na polski numer.
Ryszard Czarnecki nie ma żadnego takiego sukcesu na koncie. Jego działalność w europarlamencie wydaje się być obliczona głównie na rynek krajowy i potrzeby twardego elektoratu partii – tej, do której akurat należy. Czarnecki wypowiada się więc głównie do polskich mediów. Podkreśla, jak niezłomnie w Brukseli nie wstaje z kolan i walczy o Polską godność, wielkość i interes narodowy. W obecnej kadencji, zgodnie z przekazem Nowogrodzkiej, atakuje Niemców i rzekomo wysługującą się im, "szkalującą Polskę opozycję. Zawodowo oburza się na "naruszanie polskiej suwerenności" przez Berlin, Paryż, Brukselę.
Jednak tak jak herbata nie robi się słodsza od mieszania, tak polskie interesy w żaden sposób nie są lepiej reprezentowane w Europie za sprawą skierowanych do widzów TVP Info potoków słów europosła. Wręcz przeciwnie, każdy kto ma jako takie pojęcie o polityce wie, że prawdziwie silne i suwerenne kraje na ogół nie krzyczą w kółko – jak robi to Polska w erze "dobrej zmiany" – o własnej sile, dumie i suwerenności, tylko realizują ją w realnej polityce. Pieniądze wydane na uposażenie i diety Czarneckiego są zupełną stratą pieniędzy, to samo mógłby mówić z podobnym skutkiem zasiadając za mniejsze pieniądze w polskim Sejmie czy Senacie.
Czarnecki jest w dodatku gotów raczej stracić stanowisko wiceszefa PE i resztki wpływu w tej instytucji, niż przeprosić koleżankę z polskiej delegacji za faktycznie niegodne i skandaliczne słowa. Nad interes Polski w UE Czarnecki wyżej stawia resentymenty najtwardszego elektoratu PiS.
Borat w muszce
Nasze szczęście w nieszczęściu z Czarneckim polegało na tym, że mimo wysokiego stanowiska, jakie zajmował w PE jego występy – do czasów Róży Thun i szmalcowników – nie przykuwały specjalnej uwagi światowej opinii publicznej. Czarnecki pozostawał dla niej jednym z wielu anonimowych europejskich polityków.
Niestety, nie da się tego samego powiedzieć o Januszu Korwin-Mikkem. W przeciwieństwie do obłego i nijakiego Czarneckiego, Korwin-Mikke jest bowiem postacią barwną, wyrazistą, ekscentryczną i przykuwającą uwagę. Kimś urodzonym do tego, by robić świetne zasięgi w erze mediów społecznościowych, memów i wiralowych filmików.
Od momentu swojego wyboru do PE Korwin-Mikke nie pozostawiał wątpliwości, że w Europie nie zrezygnuje ze swojego stylu. Na uroczystości dla wybranych z Polski europosłów spoliczkował kolegę z polskiej delegacji, Michała Boniego. W europarlamencie okazał się zbyt radykalny dla francuskiego Frontu Narodowego i jego liderki, Marine Le Pen. Uznała ona, że sojusz z polskim ekscentrykiem byłby zbyt dużym obciążaniem wizerunkowym dla jej coraz silniej przesuwającego się do centrum stronnictwa.
Po takim początku Korwin-Mikke tylko podbijał stawki. W wystąpieniach na forum PE twierdził, że kobiety jako istoty statystycznie słabsze i mniej inteligentne od mężczyzn muszą od nich mniej zarabiać. W debacie o uchodźcach powiedział, że obecna polityka migracyjna prowadzi do zalania UE "śmieciem ludzkim. Wreszcie, w trakcie debaty nad jednolitym biletem wznosił rękę w hitlerowskim pozdrowieniu i krzyczał "Ein Reich-Ein Volk-Ein Ticket".
Nie umknęło to uwadze światowej opinii publicznej. Wypowiedź o "ludzkich śmieciach" została wyśmiana w amerykańskim show Johna Olivera, oglądanym na całym świecie. Po wypowiedziach o kobietach brytyjska telewizja itv zrobiła bardzo silnie agresywny i polemiczny wywiad z Korwinem, który do dziś funkcjonuje w sieci jako "rozmowa z najbardziej seksistowskim politykiem w Europie".
Zachodniej publiczności polityk z Polski jawił się jako postać wyjęta z któregoś z projektów Sachy Barona Cohena, polski Borat w muszce – tylko na serio. Był więc zapraszany i pokazywany jako argument w sprawie "być może pospieszyliśmy się przyjmując Polskę, która wyraźnie mentalnie nie dorosła do naszych wartości wybierając kogoś takiego".
Z ambitnych planów Korwina zapowiadającego "zniszczenie UE" zostały żenujące skandale, regulaminowe kary i kilka memów. Czyli to, co zwykle zostaje z jego polityki. Wyborcy z Polski nic nie zyskali na obecności tego polityka w PE – wręcz przeciwnie, wizerunkowe straty, jakie w związku z jego aktywnością poniósł nasz kraj, są realne.
Tam naprawdę jest co ugrać
Oczywiście, Korwin to margines polskiej polityki. Ale jednocześnie jego operetkowa niechęć do Europy – podobnie jak równie kuriozalne poglądy gospodarcze – ma realny wpływ na polską debatę publiczną i przesuwa ją ku ekstremom, z których trudno prowadzi się racjonalną politykę.
Marginesem nie jest niestety Czarnecki – reprezentuje on dziś główną linię rządowej większości wobec Europy. Linię, która nie może okazać się skuteczna. W PE trzeba bowiem dużo zmienić i można tam dużo ugrać – by jednak zrobić jedno i drugie potrzebna jest realna praca, cierpliwe przedstawianie własnego stanowiska, dialog ze znaczącymi aktorami, a nie tanie skandale i zawodowe oburzanie się na "dyktat Berlina i Brukseli".
Gdy za rok będziemy wybierać polskich przedstawicieli do Brukseli, pamiętajmy, by – niezależnie od naszych poglądów – wysłać tam jak najmniej Korwinów i Czarneckich.
Jakub Majmurek dla WP Opinie
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach serwisu WP Opinie nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis WP Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.