PublicystykaJakub Majmurek: dlaczego rośnie populistom?

Jakub Majmurek: dlaczego rośnie populistom?

Odkąd partia Jarosława Kaczyńskiego wyszła z frakcji chadeków w Parlamencie Europejskim coraz bardziej przesuwa się na prawo. Język, jakim mówi o Europie, głębszej integracji, relacjach z Niemcami, prawach mniejszości, czy uchodźcach coraz bardziej przypomina język Marine Le Pen czy Alternatywy dla Niemiec - pisze Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski.

Jakub Majmurek: dlaczego rośnie populistom?
Źródło zdjęć: © Eastnews | Mariusz Gaczynski
Jakub Majmurek

Fala prawicowego populizmu przelewa się przez demokracje liberalne na całym świecie. Od Waszyngtonu i Limy, przez Paryż i Londyn po Manilę. Żadna ze stolic nie jest od niego wolna. W Peru tydzień temu córka i polityczna spadkobierczyni dyktatora znanego z mordowania przeciwników i handlu narkotykami, Alberto Fujimoriego, Keiko, o włos przegrała z chadeckim ekonomistą Pedro Pablo Kuczynskim. W Stanach Zjednoczonych nominację Partii Republikańskiej zdobył ekscentryczny miliarder, gwiazda reality show i wrestlemani, Donald Trump, zapowiadający m.in. budowę wielkiego muru na granicy z Meksykiem, deportację nielegalnych imigrantów i całkowity - choć czasowy - zakaz wjazdu muzułmanów do Stanów Zjednoczonych. We Francji w drugiej turze wyborów prezydenckich w przyszłym roku prawie na pewno z kandydatem (lub kandydatką) szerokiego "frontu republikańskiego" zmierzy się Marine Le Pen. Wielka Brytania może przed końcem miesiąca wyjść z Unii Europejskiej - choć nikomu na Wyspach się to tak naprawdę nie opłaca. Na
Filipinach urząd prezydenta objął Rodrigo Duterte, prawicowy populista zachwalający szwadrony śmierci, jako doskonały sposób na rozprawienie się z narkobiznesem.

Czytaj także w serwisie Kobieta WP: Kobiety, Polki, nacjonalistki

Także nasz region nie jest wolny od podobnych zjawisk. Na Węgrzech największa siła opozycyjna to umundurowany, jawnie faszyzujący, utrzymujący bojówki Jobbik. Do słowackiego parlamentu weszła także lubująca się w umundurowanych paradach Ludowa Partia "Nasza Słowacja", wprost odwołująca się do dziedzictwa faszystowskiego państwa księdza Tiso. W Polsce, wprowadzeni do Sejmu przez Pawła Kukiza posłowie Ruchu Narodowego, nie przychodzą co prawda na czytania ustaw w mundurach i nie grożą pozwami każdemu, kto wymieni ich w jednym zdaniu z terminem "faszyzm", ale o ich politycznych powinowactwach z wyboru doskonale świadczyć może fakt, że na obchody Święta Niepodległości zaprosili w zeszłym roku do Sejmu przedstawicieli otwarcie określającej się jako neofaszystowska włoskiej partii Forza Nuova.

Wina multikulti?

Co jest wspólnym mianownikiem wszystkich tych zjawisk? Politolodzy, psycholożki społeczne, komentatorzy i publicystki na całym świecie próbują odpowiedzieć sobie na te pytania. Polski internet i część publicystów odpowiedź już ma. Winne są: "polityczna poprawność", "ideologia multi-kulti", brukselska biurokracja usiłująca wykorzenić w mieszkańcach kontynentu dumę z ich narodowych tożsamości, wreszcie "socjalistyczne państwo dobrobytu". Taka odpowiedź ze strony sporej części naszego prawicowego komentariatu nie dziwi. Brzmi ona bowiem zawsze dokładnie tak samo, niezależnie od tego, jakie pytanie pojawia się w debacie. Jest tylko kwestią czasu, zanim "ideologia multi-kulti" zostanie przez nich obarczona winą za wymieranie dewońskie, upadek cywilizacji doliny Indusu i zatonięcie Titanica.

Tymczasem wszystkie opisywane wyżej eksplozje populizmów nie dają się sprowadzić do tak prostych i uniwersalnych mianowników jak "bunt przeciw Brukseli", czy "klęska politycznej poprawności". Populistyczna reakcja objawia się dziś zarówno w krajach Wspólnoty Europejskiej, jak i w nie uwikłanych w żadne szersze procesy integracji politycznej państw narodowych. Zarówno w starych społeczeństwach, od początku stanowiących tygiel wielokulturowej migracji (Stany Zjednoczone), jak i w państwach od niedawna postemigranckich (Francja, Wielka Brytania), a nawet takich, które ciągle pozostają niemal monolityczne etnicznie i kulturowo (Polska, Słowacja). W tych najgłębiej dotkniętych przez problemy ekonomiczne (Grecja, gdzie obecny w parlamencie jest neofaszystowski Złoty Świt), jak i tych, których sytuacja ekonomiczna w ostatniej dekadzie raczej polepszała się, niż pogarszała (Polska).

Co jest więc wspólnym mianownikiem prawicowo-populistycznej reakcji? Być może odpowiedzi dostarcza esej jednego z najciekawszych żyjących pisarzy politycznych prawicy, Edwarda Luttwaka, napisany ponad dwadzieścia lat temu.

Hipoteza Luttwaka

W eseju z 1994 roku, opublikowanym [zobacz] na łamach "London Review of Books" ten błyskotliwy myśliciel stawia następującą hipotezę: atrakcyjnym wyborem w demokracji liberalnej może w przyszłości okazać się faszyzm. Często w miękkiej, ale zawsze prawicowo-populistycznej formie.

Luttwak pisze swój tekst pięć lat po tym, gdy Francis Fukuyama opublikował swój głośny esej o "końcu historii", zgodnie z którym historia ostatecznie miała znaleźć swoje spełnienie w powszechnym panowaniu wolnego rynku i liberalnej demokracji. Luttwak jest bardziej sceptyczny, w nieograniczonym triumfie tego pierwszego dostrzega zagrożenie dla tej drugiej. Demokracja liberalna opierała się bowiem - wszędzie tam, gdzie udawało się ją społecznie zakorzenić na długi czas - na konkretnej materialnej podstawie. Stanowiła ją wzrastająca, szeroka klasa średnia, grupa względnie zamożnych obywateli, zaczynająca się od najlepiej opłacanych wykwalifikowanych robotników wyspecjalizowanych, a kończąca na wysoko opłacanych specjalistach i wolnych zawodach. W Stanach i w Europie Zachodniej klasę tę stworzyło państwo dobrobytu, związki zawodowe, wysoki poziom inwestycji i redystrybucji państwa.

Luttwak zauważa, że dziś wszystkie te warunki już nie istnieją. Związki zawodowe zostały znacznie osłabione, dawna kultura pracy oparta na kompromisie i negocjowaniu zbiorowych rozwiązań, została wyparta przez kulturę indywidualnego sukcesu i zasadę "zwycięzca bierze wszystko", ekspansja demokracji liberalnej i wolnego rynku podarowały kapitałowi nową armię pracowników najemnych. W połączeniu z postępującym znoszeniem barier w krążeniu dóbr, usług, kapitałów i towarów oraz automatyzację gospodarki (czyniącą wiele miejsc pracy po prostu zbędnymi), tworzy to silny nacisk na szeroką klasę średnią, zagrażając najpierw jej pozycji społecznej, a następnie dobrobytowi.

Klasa ta pozostaje przy tym politycznie bezdomna. Centroprawica, pochylając się nad jej problemami i dowartościowując ją "godnościowo", jednocześnie popiera taką politykę gospodarczą, która podkopuje jej pozycję. Lewica często traktuje ją jako grupę uprzywilejowaną i pozostaje głucha na jej postulaty. W tej sytuacja pokusa faszystowska wśród tej - w krajach rozwiniętych licznej i, co ważniejsze, licznie głosującej, grupy - może okazać się silna. Faszyzm z jego obietnicą przywrócenia porządku, godnościowego dowartościowania, ściągnięcia cugli zderegulowanemu rynkowi, przywrócenia państwa narodowego, jako podstawowej jednostki myślenia o gospodarce, prawa, porządku i społecznej dyscypliny, z jego umiejętnością łatwego wskazania wroga, może wydawać się zagrożonym deklasacją atrakcyjną propozycją. A jeśli nie faszyzm, to bardziej miękko wyrażający wszystkie te kwestie prawicowy populizm.

Zerwane kompromisy

Czy znaleźliśmy się właśnie w momencie, którego nadejście przewidywał Luttwak? Z pewnością jesteśmy bliżej niż w 1994 roku. Zerwanie powojennego kompromisu w ramach polityki ekonomicznej - regulowana i współzarządzana przez państwo gospodarka, realizująca cele społeczne, zdolna utrzymać szeroką klasę średnią - postąpiło w ciągu tych dwóch dekad o wiele dalej.

Politycznym wyrazem tego powojennego kompromisu była scena polityczna z silnym centrum, podzielonym między centroprawicowe i centrolewicowe skrzydło. Umiarkowanych Republikanów i Demokratów w Stanach, na kontynencie europejskim chadeków i socjaldemokratów. Dziś oba filary tej ukształtowanej w powojniu sceny politycznej wyraźnie próchnieją. W Stanach Partia Republikańska może nie przetrwać nominacji Trumpa - niezależnie od tego, jakim wynikiem zakończą się wybory jesienią. W Hiszpanii, Grecji, Francji i innych państwach Europy tradycyjne partie polityczne są w głębokim kryzysie. Pokazały to ostatnio wybory w Austrii, gdzie żaden z kandydatów dwóch partii rządzących w zasadzie nieprzerwanie krajem - wspólnie lub naprzemiennie - chadeków i socjaldemokratów nie wszedł do drugiej tury wyborów prezydenckich. Przed prezydenturą kandydata populistyczno-prawicowej, wcześniej otwarcie faszyzującej Partii Wolności ochronił kandydat Zielonych.

Zerwany kompromis społeczno-ekonomiczny i polityczny, wrzucają demokracje parlamentarne w nową, niepewną rzeczywistość. W której populistycznej, flirtującej z siłami i ideami skrajnymi prawicy z pewnością będzie dalej rosnąć.

Polska osobliwość

Jak to wszystko ma się do naszego regionu? Jego sytuacja jest z jednej strony wyjątkowa, z drugiej szczególnie symptomatyczna dla globalnych procesów. Wyjątkowa, gdyż Polacy, Słowacy, Węgrzy wchodzili do świata zachodniego dobrobytu w momencie, gdy model, do którego aspirowali (gwarantującej szeroki dobrobyt społecznej gospodarki rynkowej), zaczął się kończyć tam, gdzie powstał. Podobnie było z systemami politycznymi tych krajów - aspirowały one do osiągnięcia wzorca (podział sceny na chadecję i socjaldemokrację), który w momencie, gdy wreszcie dorosły do jego standardów, znalazł się w głębokim kryzysie.

Ta "niewczesność" regionu sprawia jednocześnie, że pewne mające swoje korzenie w bardziej rozwiniętych demokracjach zjawiska przychodzą do niego paradoksalnie szybciej i w bardziej wyostrzonej formie. Tak jest też w przypadku eksplozji prawicowego populizmu. Odbywa się ona w warunkach szczególnej słabości demokratycznej lewicy i liberalnego centrum. W Polsce ta pierwsza w ogóle nie ma dziś reprezentacji parlamentarnej. Poza Grecją na poziomie parlamentarnym nigdzie w Unii Europejskiej nie ma tak otwarcie faszyzujących sił, jak na Węgrzech i Słowacji. W naszym kraju, podobnie jak na Węgrzech, zachodzi jeszcze jedno ciekawe zjawisko. Partia centroprawicowa odsuwa się od centrum na prawicowo-populistyczne pozycje, przejmując w wielu kwestiach program skrajnej prawicy. Widzimy to nacjonalistycznej, antyromskiej retoryce Orbána, czy polityce Prawa i Sprawiedliwości.

Odkąd partia Jarosława Kaczyńskiego wyszła z frakcji chadeków w Parlamencie Europejskim coraz bardziej przesuwa się na prawo. Język, jakim mówi o Europie, głębszej integracji, relacjach z Niemcami, prawach mniejszości, czy uchodźcach coraz bardziej przypomina język Marine Le Pen czy Alternatywy dla Niemiec.

Jednocześnie PiS na różne sposoby próbuje rozgrywać jeszcze bardziej skrajne siły skupione w Ruchu Narodowym czy ONR. Z jednej strony na różne sposoby je legitymizuje, z drugiej stara się dopuścić do pełni jej politycznej artykulacji. Jeszcze zanim PiS objął władzę, część związanych z tą partią osób publicznych legitymizowało skrajną prawicę, zwłaszcza tą skupioną w Marszu Niepodległości. Wśród jego organizatorów znajdował się między innymi Obóz Narodowo-Radykalny, formacja wprost odwołująca się do totalistycznej, antydemokratycznej, fanatycznie antysemickiej organizacji z okresu międzywojnia. Związanym z PiS intelektualistom, celebrytom, publicystom, bardzo długo taki sojusznik nie przeszkadzał.

Po przejęciu władzy przez partię te procesy legitymacji idą jeszcze dalej. Kierowana przez Zbigniewa Ziobro prokuratura wykreśla Falangę, symbol ONR, z policyjnych szkoleń na temat skrajnej prawicy. Minister Macierewicz kokietuje prawicowe bojówki możliwością przystąpienia do formacji obrony terytorialnej. Wznoszące hasła podlegające pod paragrafy o podżeganiu do nienawiści na tle rasowej marsze ONR spokojnie mogą przechodzić przez centra polskich miast. A jednocześnie PiS na różne sposoby skrajną prawicę rozgrywa. Marian Kowalski zapraszany, mimo braku choćby nawet matury, jako ciągły polityczny ekspert TVP Info ma nie tylko legitymizować ruch narodowy, ale także rozbijać go i rozgrywać. Kowalski skonfliktowany jest z narodowcami od Kukiza, oraz z Winnickim i budować chce swoje własne niezależne struktury. Ciągła obecność w telewizji publicznej wzmacnia jego, a osłabia tę część ruchu narodowego, która związana jest z Kukizem i wykazuje ambicje budowy niezależnej od PiS politycznej siły.

Być może wkrótce część umiarkowanych wyborców PiS będzie starał się przekonać do siebie tym, że jest on jedyną tamą dla jeszcze skrajniejszych sił - podobnie jak robi to Fidesz na Węgrzech. I Fidesz, i PiS są jednak częścią tego samego problemu, co jeszcze bardziej skrajna prawica. Od centrowych korzeni partie te - szczerze czy koniunkturalnie - przesunęły się mocno na prawo. Choć nie podzielają pełnego nienawiści języka Jobbiku, czy Ruchu Narodowego, to innym, bardziej cywilizowanym językiem legitymizują w przestrzeni publicznej coraz bardziej skrajną agendę. Przed prawicowym populizmem w wersji hard nie uchroni nas pisowski prawicowy populizm w wersji light. Potrzeba - nie tylko w Polsce - nowego demokratycznego, progresywnego populizmu. Jak miałby wyglądać? To temat na osobną rozprawę.

Jakub Majmurek dla Wirtualnej Polski

Jakub Majmurek - z wykształcenia filmoznawca i politolog. Działa jako krytyk filmowy, publicysta, redaktor książek, komentator polityczny i eseista. Związany z Dziennikiem Opinii i kwartalnikiem "Krytyka Polityczna".

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (618)