Jaka pamięć zostanie po dyrektorze Gucwińskim
Państwo Gucwińscy byli celebrytami rodem z PRL. Oni kochali zwierzęta, a ludzie ich za to kochali. Czasem w tych uczuciach zdarzało im się pogubić. A zmarły niedawno Antoni Gucwiński za tę, po swojemu pojętą, miłość stanął nawet przed sądem - pisze Marek Górlikowski w najnowszym wydaniu tygodnika "Polityka".
17.12.2021 08:56
Spotykam się często z trzema rodzajami opinii o mojej książce "Państwo Gucwińscy. Zwierzęta i ich ludzie": że ich niesłusznie broniłem lub że ich oskarżałem mimo podeszłego wieku oraz że nie wiadomo, czym ta książka w ogóle jest, bo nie spełnia wymogów klasycznej biografii.
Ta ostatnia opinia jest pewnie najbliższa prawdy, bo rozmowy z Hanną i Antonim Gucwińskimi oraz skomplikowana i niejednoznaczna historia ich życia pozwoliła mi opowiedzieć tak naprawdę o zmieniających się relacjach między człowiekiem a zwierzęciem na przestrzeni ostatnich prawie 100 lat w Polsce.
•••
Sprawa niedźwiedzia Mago trzymanego w klatce przez dziewięć lat pogrążyła Antoniego Gucwińskiego. Kiedy odczytuje się ją w sposób dosłowny, można się nad nią nie zastanawiać, bo to wina dyrektora zoo. Został skazany i po sprawie. Można też na tę historię spojrzeć inaczej: Antoni Gucwiński nie jest jedynym winnym, ale jedynym skazanym. Sprawa Mago zaczyna się tak naprawdę w kwietniu 1987 r., gdy w imię miłości do zwierząt turyści dokarmiali jego matkę Magdę przy schronisku w dolinie Roztoki. Przyzwyczajona do ludzi zbliżyła się niebezpiecznie z trójką niedźwiadków, w tym Mago, do turystów. W 1991 r. zapadła decyzja, żeby odstrzelić całą rodzinę albo przenieść do zoo. Ze wszystkich dyrektorów polskich ogrodów zoologicznych zgodzili się na to tylko Gucwińscy, z miłości do zwierząt. Potem uznali to za największy błąd w życiu.
Magda była tak silna, że we Wrocławiu przeskoczyła fosę dzielącą wybieg niedźwiedzi od zwiedzających. Szybko ją uśpiono, by przetransportować z powrotem, ale nie przeżyła tego stresu. Jej syn Mago wyrósł na silnego samca i zapłodnił swoją siostrę Manię. Gucwiński tłumaczył, że zamknął go w dwunastometrowym boksie, żeby nie powtórzyła się historia skoku Magdy i żeby znowu nie został ojcem w kazirodczym związku. Zeznawał, że żaden ogród tak silnego tatrzańskiego niedźwiedzia nie chciał. Ekolodzy i sąd w to nie uwierzyli. Z miłości do zwierząt nie chciał go sterylizować, bo urodzony na wolności niedźwiedź był dla niego cennym materiałem genetycznym. Trzymanie niedźwiedzia przez dziewięć lat w boksie sprawiło, że Gucwiński stracił pracę i odpowiadał karnie. A nowy dyrektor wrocławskiego zoo, zaraz po objęciu stanowiska – także z miłości do zwierząt – zdecydował o sterylizacji Mago i wypuścił w świetle kamer na wybieg.
•••
W maju tego roku identyczna historia zdarzyła się na Słowacji. Strażnicy Parku Tatrzańskiego zastrzelili matkę i małego niedźwiadka. Bo podchodziły do ludzkich siedzib. Choć wcześniej ktoś pewnie dokarmiał je i przyzwyczajał do ludzi. Nikt nigdy tych strażników o nic nie oskarży. Gucwiński do samego końca będzie się zmagał z opinią dręczyciela.
Miesiąc po ukazaniu się książki o Gucwińskich Ekostraż w trybie interwencyjnym włamała się do ich gospodarstwa pod Miliczem, sfotografowała niemogącego chodzić z powodu raka konia i wrzuciła na portale społecznościowe z opisem skrajnego cierpienia. Ekostraż zrobiła z Gucwińskiego potwora. On bronił się, że koń chorował od lat i był badany, zrobiono przy nim wszystko, co było można, oprócz uśpienia. Ale po sprawie niedźwiedzia Mago Gucwińskiemu nikt nie uwierzył. Internetowy lincz Gucwińskich ruszył pełną parą.
Dwa tygodnie później inna fundacja, Centaurus, również ratująca zwierzęta, zarzuciła Ekostraży manipulacje zdjęciami i kłamstwo. Weterynarz Centaurusa twierdził, że informacja o odleżynach i wyczerpaniu konia była nieprawdziwa. Aby zrobić z Gucwińskich dręczycieli i zebrać pieniądze, Ekostraż pokazała jednego chorego od lat konia, a ukryła, że na farmie w tym samym stadzie żyło jeszcze 15 zwierząt w doskonałej kondycji. Tyle że nie dotkniętych rakiem. Centaurus opublikował swoje zdjęcia zdrowych koni i ogłosił zbiórkę pieniędzy na kucyki przejęte od Gucwińskich.
W świecie organizacji ratujących zwierzęta, walczących ze sobą o pieniądze za pomocą emocji i internetu, więcej jest tajemnic bolesnych niż chwalebnych. Część z nich poznałem i nie jest to doświadczenie budujące.
•••
Piętno znęcających się nad niedźwiedziem Mago już zawsze zostanie z Gucwińskimi, przykryje wszystko, co przez 50 lat zrobili: 30 lat programów "Z kamerą wśród zwierząt", kilkanaście książek, filmy przyrodnicze, setki uratowanych zwierząt, a przede wszystkim uczynienie z ogrodu we Wrocławiu najsłynniejszego i największego zoo w Polsce.
Gdy w 2018 r. Antoni Gucwiński otworzył ciężkie metalowe drzwi do domu przy Siemiradzkiego we Wrocławiu, nie wiedziałem jeszcze, że to drzwi do innego wymiaru, a właściwie do kilku wymiarów. Pierwszy był ten najbardziej namacalny. Przejście ze zwykłej wrocławskiej ulicy do gęstwiny fikusów, palm i kaktusów porastających wokół wielkiej willi i w jej wnętrzu. Zasmucał jednak widok dawnych gwiazd telewizji, kochanych przez tłumy, dziś zabiedzonych, kupujących czasem w sklepie na kreskę, z wyłączanymi za brak opłat telefonami. Pozostawionych przez ludzi, ale otoczonych gołębiami, kotami, psami, jeżami, żółwiami, papugami. Zwierzęta nie oceniają. Trwają, można je kochać i myśleć, że kochają ciebie, albo przynajmniej być pewnym, że komuś jesteś potrzebny. Gucwińscy nie mają dzieci, pan Antoni mawiał, że zawsze mieli dzieci w formie zwierząt.
Nie chciał, by o tym pisać, nie chciał książki o sobie. Żył w depresji wygnańca z raju, za który uważał ogród zoologiczny. Mimo 40 lat dyrektorowania, mimo kilkunastu minut piechotą, nigdy od czasu wypowiedzenia w 2006 r., nie poszedł do zoo. Ale za namową Hanny Gucwińskiej zgodził się po wielu tygodniach na opowiadanie.
•••
Oboje urodzili się w tym samym 1932 r. Hanna – warszawianka, córka przedwojennego powstańca śląskiego, komisarza policji, zamordowanego w Kalininie przez NKWD, Antoni – z chłopskiej rodziny, z Poręby Małej spod Nowego Sącza, pięć hektarów, pięcioro rodzeństwa, jeden koń.
Powojenna Polska jemu umożliwiła studia, jej stawiała na każdym kroku przeszkody. Oboje lądują na zootechnice. On w Krakowie – szczyt marzeń. Ona w Olsztynie – uczelnia dla odrzuconych. Oboje spotykają się w poniemieckim zoo we Wrocławiu. W 1957 r. pracują tu jeszcze ostatni Niemcy, niektóre zwierzęta rozumieją tylko niemieckie komendy.
KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY SIĘ PRZENIEŚĆ DO NOWEGO WYDANIA "POLITYKI"
Gucwiński boi się lwów, pierwszy raz w życiu zobaczył małpy, cieszy się – ogród i tak jest lepszy niż praca w PGR. Lepsze rejsy statkami do Holandii po żyrafy niż czyszczenie chlewów z krowiego łajna. Jest ambitny, zapisuje się na drugie studia, zostaje lekarzem weterynarii, zapisuje się do PZPR, zostaje w 1966 r. nowym dyrektorem zoo we Wrocławiu. "Państwo Gucwińscy" powstali cztery lata wcześniej. Małżeństwo z przyjaźni w pracy, jak powie Hanna, a Antoni doda: – Myśmy już byli za starzy na zakochanie. To było małżeństwo z przyzwyczajenia. Poza tym byliśmy już "przejrzali", mieliśmy oboje 30 lat. Wtedy to nie były takie czasy, że się ludzie tak późno pobierali. To że nasze małżeństwo przetrwało tyle lat, to chyba dzięki temu, że oboje żyliśmy z daleka od światów, w których się wychowywaliśmy.
Od początku dzielą dom z odrzuconymi przez matki zwierzętami, którym zastępują rodziców. Jednym z pierwszych jest lampart Dzikus, potem tygrysy, goryle, szympansy, surykatki, węże, wilki, papugi… Prosiłem, by policzyli wychowanków, nie byli w stanie, ale na pewno są to setki zwierząt. I setki anegdot. Ludzie pamiętają, że goryl otwierał drzwi do mieszkania Gucwińskich, że nagle przy stole pojawiał się wąż boa, a papugi rzucały przekleństwami. Były prezydent Wrocławia Bogdan Zdrojewski był świadkiem, jak Antoni podchodził do żyraf, żyrafy przychodziły do niego, głaskał lwa, przybiegały małpy. Tak robiły wszystkie zwierzęta, które były u nich w domu, kiedy były małe. Zdaniem Zdrojewskiego Gucwiński był przekonany, że jest takim "doktorem Dolittle", że rozmawia z tymi zwierzętami, kocha je, opiekuje się nimi.
Gdy wychowankowie stawali się dorośli, zbyt silni, zbyt niebezpieczni, trafiali do klatek. To trudne dla zwierząt, gdy widziały "rodziców" podbiegających do krat. Z punktu widzenia dzisiejszej wiedzy takie przywiązywanie do siebie zwierząt to pewnie był błąd Gucwińskich, ale dla nich, szczególnie dla pani Hanny, było to ratowanie życia.
•••
Nie poszli do telewizji ze zwierzętami, to telewizja przyszła do nich, a właściwie Ryszard Badowski. Poznał ich przy kręceniu jednego z odcinków Klubu Sześciu Kontynentów. Mieli tylko podawać kawę, uważać na zwierzęta, a stali się gwiazdami.
Tytuł "Z kamerą wśród zwierząt" w 1971 r. wymyślił Badowski. Nic nie zapowiadało sukcesu, mieli złą dykcję, wygląd mało telewizyjny, szczególnie po 24-godzinnym życiu i pracy wśród zwierząt. Do tego stopnia, że w pierwszych pięćdziesięciu programach brał udział obdarzony czystym, głębokim głosem dziennikarz Adam Wielowieyski.
Dalej już wiadomo – kto w PRL miał telewizor, znał Gucwińskich, tak jak znał "Zwierzyniec", "Sondę", czterech pancernych czy Klossa. Programy najczęściej przed "Dziennikiem Telewizyjnym". Swojska wersja rodziny Adamsonów z "Elzy z afrykańskiego buszu", tyle że ta jest nasza, peerelowska. Egzotyczne zwierzęta nie w afrykańskim buszu, ale w zwykłym polskim domu. Oddźwięk był natychmiastowy – worki listów, wywiady, spotkania z widzami na stadionach, halach, w więzieniach i domach spokojnej starości.
Za każdym razem przez 30 lat program promował wrocławskie zoo, ale też Gucwińskich, stali się celebrytami PRL, równie bacznie szukano w zoo goryli, co znanej z telewizji pary, by zdobyć autograf. To budziło także zawiść, tym bardziej że Antoni Gucwiński wykorzystywał sławę dla wzbogacenia ogrodu. Sprowadzał zwierzęta, których inni mu zazdrościli. Chody u międzynarodowych handlarzy zwierząt bardziej niż telewizji, Gucwiński zawdzięczał przyjaźni z Czechem Józefem Wagnerem, charyzmatycznym dyrektorem zoo w Dvůr Králové – największym safari w ówczesnych demoludach. Niby Czechosłowacja, ale dwie godziny samochodem z Wrocławia.
Tajemnicą poliszynela wśród dyrektorów zoo była sprawa płacenia egzotycznymi zwierzętami za czeską broń, którą kupowały państwa afrykańskie. Potwierdził to prócz Antoniego Gucwińskiego także już nieżyjący Józef Skotnicki, dyrektor zoo w Krakowie. Dzięki przyjaźni z Wagnerem Gucwiński miał w Polsce najlepsze kontakty za granicą. Organizował międzynarodowe kongresy dyrektorów, sam był zapraszany na konferencje na całym świecie. Gdy takie zaproszenie w 1999 r. nadeszło z Johannesburga, przemycili z Hanną w bagażu podręcznym pięć jerzyków, które nie zdążyły wylecieć do Afryki latem, a zimą w Polsce by padły. Poleciały z Gucwińskimi samolotem do RPA i przeżyły.
•••
Widzowie "Z kamerą wśród zwierząt" nie mieli świadomości, że w samym wrocławskim zoo nie było tak miło jak w programie. Konflikty z załogą wybuchały co rusz. Największy, gdy w 1980 r. powstała Solidarność. Związek żądał m.in. zwolnienia Hanny Gucwińskiej, Antoniego zawsze lepiej postrzegano, Hanny się bano, była ostra dla pracowników i, jak sama przyznaje, zawsze kochała bardziej zwierzęta niż ludzi. W stanie wojennym dyrektor zwolnił wielu członków Solidarności, bo podejrzewał ich o trucie zwierząt. Z drugiej strony dał pracę po internowaniu dziennikarce Barbarze Trzeciak-Pietkiewicz; także – jak wspomina Bogdan Zdrojewski – w inny sposób pomagał opozycji. Jednak w wyborach w 1989 r. wystartował do Senatu z ramienia PZPR i przegrał z kandydatami Solidarności.
W 2001 r. "Z kamerą wśród zwierząt" zeszło z ekranu. Nie miało szans z coraz to efektowniejszymi programami przyrodniczymi z całego świata. Wokół zarządzania Antoniego Gucwińskiego też podnosi się coraz więcej krytycznych głosów. A to, że zoo jest przepełnione, bo Gucwińscy przyjmują wszystkie bezdomne zwierzęta, w tym setki kotów; a to, że umierają jaszczurki i inne zwierzęta, bo jest bałagan, ale przede wszystkim – że nie słuchają nikogo młodszego.
Bogdan Zdrojewski, w latach 1990–2001 prezydent Wrocławia, widział, że zoo jest zarządzane przez Gucwińskich w sposób absolutny. Nie tolerowali osób wysoko wykwalifikowanych, zatrudniali przede wszystkim pracowników administracyjnych, pracowników fizycznych i osoby wąsko wyspecjalizowane w określonej grupie zwierząt. Nie tolerowali potencjalnej konkurencji.
Zdrojewski bał się ich zwolnić, tym bardziej że Hanna Gucwińska wygrała w 2001 r. wybory do Sejmu z koalicji SLD-Unia Pracy. W 2004 r. ten sam manewr chciał powtórzyć Gucwiński w wyborach do europarlamentu, też z ramienia SLD, ale to się już nie udało. Gucwińscy wiedzieli, że władze chcą się ich pozbyć z zoo i robili wszystko, by to się nie udało. Po latach Antoni Gucwiński przyzna, że to był błąd, a Hanna doda, że po prostu nie wyobrażali sobie życia poza ogrodem zoologicznym. Tak trwają do 2006 r., wtedy "Gazeta Wyborcza" ujawnia, że od ponad 9 lat z betonowego bunkra nie wychodzi na wybieg niedźwiedź Mago.
Następca Zdrojewskiego, prezydent Rafał Dutkiewicz, też bał się zwolnić znanych w Polsce Gucwińskich, ale cierpienie niedźwiedzia zmieniło na zawsze nastawienie opinii publicznej. Stary dyrektor dostaje po czterdziestu latach wypowiedzenie z zoo, a Fundacja Viva! składa akt oskarżenia. Antoni Gucwiński zostaje w 2011 r. uznany za winnego znęcania się nad Mago. Wyrok zapadł w pierwszej instancji, piątego roku procesu, po uprzednich dwóch uniewinnieniach. Tym razem oskarżony nie chce się odwoływać do wyższej instancji. Rezygnuje i pogrąża w depresji. Ale była w Antonim Gucwińskim odwaga, by jeszcze raz zmierzyć się z tymi czasami, i pewna klasa, której chyba zabrakło przeciwnikom Gucwińskich, nawet jeśli kierowali się miłością do zwierząt, jak wszyscy w tej historii.