Jak przetrwać katastrofę na morzu? Tego uczą się polscy marynarze i piloci
Każdy marynarz i pilot musi nauczyć się, jak przetrwać katastrofę na morzu. Reporter "Polski Zbrojnej" na własnej skórze sprawdził, jak się przygotowują się do tego w gdyńskim ośrodku szkoleniowym i przekonał się, jakie błędy najczęściej popełniają "rozbitkowie".
- Woda, woda, woda - krzyczy stojący na dziobie instruktor. Kabina ląduje w basenie, w mgnieniu oka wypełnia się po brzegi i obraca do góry dnem. Mam kilka sekund, by wydostać się na powierzchnię. Dla laika to ekstremalnie mało. Kiedy człowiek choćby na chwilę traci orientację, a potem głowę, każda kolejna sekunda pod wodą jest niczym wieczność.
Jadę do Gdyni, by spędzić dzień w Ośrodku Szkolenia Nurków i Płetwonurków Wojska Polskiego. Chcę na własnej skórze poczuć namiastkę tego, czego muszą doświadczyć bez wyjątku wszyscy marynarze i piloci. Bo każdy z nich musi nauczyć się, jak przetrwać katastrofę na morzu. Moim przewodnikiem będzie kapitan marynarki Oskar Draus, wykładowca i instruktor, w ośrodku - szef sekcji szkolenia w cyklu ratowniczym.
Carski oficer chce nurkować
Ośrodek Szkolenia Nurków i Płetwonurków to jedna z najnowocześniejszych tego typu placówek w Europie. Został założony w 1964 roku. Faktycznie jednak jego początków można się doszukiwać nawet u zarania II Rzeczypospolitej.
W 1919 roku w sztabie Wojska Polskiego zameldował się komandor porucznik Witold Żelechowski. Ten doświadczony marynarz służbę rozpoczynał jeszcze w armii carskiej Rosji, gdzie osiągnął stopień kapitana drugiej rangi. Na początku wieku ukończył w Kronsztadzie szkołę nurków, potem brał udział w wydobywaniu z dna Morza Czarnego wraków jednostek, które zatonęły podczas I wojny światowej. Teraz proponował, by służbę nurkową stworzyć także w Polsce. Dwa lata później w Modlinie, gdzie mieścił się port wojenny, ruszyła pierwsza szkoła nurków.
Gdyński ośrodek został utworzony na bazie Oddziału Ratowniczego Marynarki Wojennej. Jego pierwszym szefem był kapitan Roman Marek, doświadczony specjalista w dziedzinie prac podwodnych, a pierwszym komendantem - komandor Stanisław Mielczarek, dawny dowódca niszczyciela ORP "Błyskawica". O bogatej historii placówki świadczą liczne zdjęcia i dokumenty zgromadzone w izbie pamięci.
Siła ośrodka tkwi jednak nie tylko w tradycji, lecz także, przede wszystkim, w teraźniejszości. Jego sercem jest hala z głębokim na 10 metrów, pokaźnych rozmiarów basenem. Zamontowana tam aparatura pozwala na odtworzenie warunków panujących na morzu: fal, wiatru, deszczu. W dodatku halę można całkowicie zaciemnić. Do tego dochodzą 4,5-metrowa rampa do skoków, ruchoma platforma, którą w zależności od potrzeb można wyciągać na powierzchnię i opuszczać na dno, system kamer rejestrujących to, co dzieje się pod powierzchnią, wreszcie modułowy symulator zanurzania (Modular Egrees Training Simulator, METS). To imitacja kabiny śmigłowca Anakonda, która została zamontowana na suwnicy bramowej. W czasie ćwiczeń jest ona opuszczana do basenu, a następnie obracana do góry dnem.
Ośrodek znajduje się w strukturach Marynarki Wojennej, ale korzystają z niego całe siły zbrojne. Szkoli nurków (ci służący w MW zajmują się między innymi rozminowywaniem akwenów, dokonują też podwodnych napraw; ci z Wojsk Lądowych biorą udział na przykład w budowie mostów i przepraw), marynarzy i pilotów. I tu wracamy do punktu wyjścia - każdy z nich musi się nauczyć, jak przetrwać katastrofę na morzu. MK-10 jak poducha
Zatem do rzeczy. Przebieram się w kąpielówki i melduję w hali. Woda w basenie ciepła. Ponoć ma 24 stopnie Celsjusza. - Baleary. Nie ma się czego obawiać - zachęca kapitan Draus. Chłodniejsza być nie może, bo podczas szkolenia żołnierze spędzają w niej często po cztery godziny. A niektórzy i tak kończą na granicy wychłodzenia organizmu.
Wciągam na siebie uszyty z pomarańczowego materiału kombinezon (w ośrodku mówią o nim "szmaciak"). Potem kolejny i jeszcze jeden - tym razem wykonany ze specjalnego tworzywa. To tak zwany MK-10, zestaw ewakuacyjny dla podwodniaków. Na początek wskoczę w buty jednego z nich. Oczywiście nie do końca… Ale po kolei.
Załogi okrętów podwodnych w razie awarii mogą się ewakuować na kilka sposobów. Najbezpieczniejszy z nich to przejście suchą stopą do specjalnego pojazdu ratowniczego. Jeden, stacjonujący na stałe w Szkocji, mają do dyspozycji siły NATO. W sytuacji ekstremalnie trudnej stosuje się jednak metodę znacznie mniej komfortową. W uproszczeniu polega ona na częściowym zalaniu okrętu wodą, a następnie wydostaniu się na powierzchnię w specjalnym kombinezonie. Wiąże się to z wieloma komplikacjami. Przede wszystkim trzeba zachować zimną krew, ponieważ prędkość wynurzania oscyluje w granicach 2-3 metrów na sekundę. A i tak po wypłynięciu na powierzchnię marynarze muszą trafić do komory dekompresyjnej. Ja mam przećwiczyć wariant drugi, a w ostatniej fazie wydostaję się na powierzchnię i dryfuję po morzu w oczekiwaniu na pomoc.
Mój przewodnik odkręca zawór butli ze sprężonym powietrzem, którą mam w okolicach biodra. Głośny syk i po chwili kombinezon przypomina poduchę. Wchodzę do basenu, kładę się na plecach i powoli dryfuję. Od czasu do czasu dopompowuję kombinezon, dmuchając w niewielką gruszkę. - W morzu woda jest bardzo zimna i organizm może się wychłodzić w błyskawicznym tempie. Należy więc oszczędzać ciepło - tłumaczy kapitan marynarz Draus. - A to oznacza ograniczenie wszelkich ruchów do minimum.
Na tym jednak nie koniec. Muszę się bowiem wdrapać do tratwy ratunkowej, a w pęczniejącym od powietrza kombinezonie już samo przewrócenie na brzuch stanowi nie lada wyzwanie. Próbuję się jakoś rozkołysać, by zmienić środek ciężkości. Potem mozolnie wciągam pod siebie tratwę i wreszcie znów na plecy. Sukces. Zapinam pokrowiec niemal po dziurki w nosie. Czekam na pomoc.
Woda, woda, woda…
Punkt drugi: zamieniam się w pilota. Zostaję tylko w "szmaciaku", a na głowę wciskam kask. Znalazłem się w wodzie i muszę przygotować sobie tratwę. Taką samą ma przy sobie podczas ewakuacji każdy z członków załogi. Staram się utrzymać na powierzchni, a jednocześnie wciskam tłok pompki. Idzie opornie, ale po dłuższej chwili gumowa powłoka zaczyna nabierać kształtów. Wreszcie jakoś tam pływa. Wciągam się na nią i obracam na plecy. W porządku. Do przybycia pomocy chyba dam radę. Kolejny etap to wykorzystanie symulatora Anakondy. Od rana ćwiczą z jego wykorzystaniem piloci z Brygady Lotnictwa Marynarki Wojennej. - Na opanowanie tego elementu mają pięć dni, ale my zrobimy sobie kurs przyspieszony - podkreśla kapitan marynarz Draus. Po chwili siedzę w kabinie przypięty do przedniego siedzenia pasami. Razem ze mną jest dwóch instruktorów: jeden na dziobie, drugi za plecami. - Kiedy kabina zacznie się zanurzać, należy przyjąć bezpieczną pozycję: głowa w dół, broda oparta o klatkę piersiową, ręce na krzyż, palce
zatknięte za pasy. No i trzeba nabrać do płuc powietrza - wylicza starszy instruktor chorąży marynarz Mariusz Kujawa. - Pod wodą kabina się obróci. Kiedy się ustabilizuje, lewą ręką należy sięgnąć w prawo, wyrwać klamkę, wypchnąć drzwi, prawą ręką wypiąć się z pasów i wypłynąć - dodaje. Proste? Ano zobaczymy…
Pierwsze zanurzenie - treningowe. Kabina wypełnia się wodą zaledwie w trzech czwartych i pozostaje w niezmienionej pozycji. Powtarzam sekwencję ruchów. Wydaje się, że jest w porządku. Kabina wraca do poprzedniej pozycji. - Woda, woda, woda! - krzyczy instruktor. Lecimy w dół. Udaje mi się zaczerpnąć powietrza i prawidłowo ułożyć w fotelu. Potem wszystko staje na głowie. Woda, jedna ręka, drzwi, druga ręka, pasy, coraz mniej powietrza. Wreszcie w górę. Udaje mi się uwolnić dzięki instruktorom. Teoria teorią, ale praktyka może zwalić z nóg. Przynajmniej za pierwszym razem.
Przed kolejnym zanurzeniem siadam z tyłu. Stamtąd wychodzi się przez inny właz. Ponoć jest trudniej. Ostatecznie jednak robię mały krok naprzód. Ręce już się tak nie mylą, kolejność ruchów, które trzeba wykonać - też nie. Gorzej, jeśli chodzi o wypięcie z pasów. Tutaj znów pomaga instruktor. Po drodze jeszcze uderzam kaskiem w odwrócony dach kabiny, ale ostatecznie w miarę sprawnie wypływam na powierzchnię. Do ideału daleko, ale kompletnej klęski chyba jednak nie ponoszę. - Na morzu jest pewnie dużo gorzej: fale, panika, lodowata woda - zauważam. - To prawda, ale też rzadko dochodzi do sytuacji, że kabina śmigłowca czy samolotu tak szybko i to w całości napełnia się wodą, a potem jeszcze odwraca - odpowiada Draus.
Tymczasem zbliżamy się do finału. Rolety w oknach wędrują w dół, część świateł gaśnie. Hala pogrąża się w półmroku. Ruszają urządzenia odpowiedzialne za robienie fal i sztucznego deszczu. Czas na - deser. Na początek pnę się po sznurowej drabince podwieszonej do rampy. A ta kołysze się na wszystkie strony, deszcz zacina po twarzy, ale tym razem także się udaje. Wreszcie skok z 4,5-metrowej rampy wprost do wzburzonej wody. Instruktorzy z ośrodka wciskają mi w dłoń świecącą diodę. Gdybym zbyt długo nie wypływał z pogrążonego w półmroku basenu, łatwo mnie będzie namierzyć. Dwa podejścia. Niestety, pas.
Ośrodek nie zasypia
W wodzie spędziłem około dwóch i pół godziny. Zdążyłem zaledwie liznąć prawdziwego szkolenia. Tymczasem i marynarze, i piloci muszą ćwiczyć regularnie. Pierwsi raz w roku trenują skoki z podestu. Drudzy raz na pięć lat przechodzą kończący się egzaminem cykl szkoleniowy: symulator, tratwy ratunkowe, skoki. Jest też zadanie polegające na uwolnieniu się ze spadochronu, który wiatr ciągnie po powierzchni wody. Tego już niestety nie zdążyłem spróbować. Skok z rampy, spadochron, może nieco nurkowania... Będzie powód, by tutaj wrócić.
Łukasz Zalesiński, "Polska Zbrojna"