Jajko częściowo nieświeże
Po reformie z 1999 roku polska służba zdrowia wkroczyła na drogę zmian rynkowych. Wkroczyła, ale tylko jedną nogą. A to oznacza, że nie wkroczyła w ogóle. Bo rynek nie może być „częściowy”. Albo jest, albo go nie ma. Tak jak jajko nie może być tylko częściowo świeże.
24.05.2007 | aktual.: 25.05.2007 13:57
Rok temu lekarze wywalczyli sobie strajkiem podwyżkę zarobków. Od tego czasu w służbie zdrowia nic się nie zmieniło. Działa tak samo, czyli źle. Wciąż istnieją wielomiesięczne kolejki do zabiegów, kwitnie korupcja, a lekarze narzekają na zbyt niskie zarobki. Wróciliśmy więc do punktu wyjścia. Znów mamy strajk lekarzy. Co zrobić, by przerwać ten zaklęty krąg? Jak uzdrowić służbę zdrowia?
Co zmieni podwyżka?
Fundusz płac lekarzy wzrósł w zeszłym roku o 30 procent. To dużo, jeśli brać pod uwagę wydatki z budżetu państwa, czyli z naszych podatków. Z drugiej jednak strony to wciąż mało. Praca lekarza jest ciężka i odpowiedzialna, wymaga wysokich kwalifikacji. Tymczasem są lekarze, którzy po podwyżce zarabiają „na rękę” nadal niewiele ponad tysiąc złotych miesięcznie.
Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy, który organizuje strajk, domaga się teraz bardzo wysokiej podwyżki. Chce, by lekarz bez specjalizacji zarabiał dwukrotną średnią krajową, czyli 5 tysięcy brutto miesięcznie, a lekarz ze specjalizacją – trzykrotną średnią, czyli 7,5 tysiąca.
Zdobycie tak dużych pieniędzy przez ministra zdrowia wydaje się nierealne, ale warto sobie zadać pytanie, czy gdyby jednak wprowadzono taką podwyżkę, służba zdrowia zaczęłaby działać lepiej? Na to pytanie odpowiedź jest prosta. Już w zeszłym roku Andrzej Sośnierz, obecny prezes Narodowego Funduszu Zdrowia, mówił: – Jednorazowa podwyżka płac nic nie zmieni, potrzebne są zmiany systemowe.
Przejrzyste kolejki
Niskie zarobki lekarzy nie są przyczyną tego, że służba zdrowia jest chora. To tylko jeden z objawów jej choroby. Sama podwyżka zarobków nie sprawi przecież, że zniknie łapownictwo i kolejki do zabiegów. Cztery lata temu w Fundacji Batorego odbyła się dyskusja pod hasłem: „Przejrzyste kolejki – jak skutecznie regulować dostęp do deficytowych świadczeń medycznych”.
– Myślę, że problemy z usługami kardiologicznymi rozwiązano tylko w Stanach Zjednoczonych, gdzie dokonano całkowitego urynkowienia – mówił wtedy światowej sławy kardiochirurg prof. Andrzej Bochenek. – My staramy się sprawiedliwie zarządzać kolejką. I co z tego? Niedawno dostałem taki list: „Mój ojciec jest przez was kłębkiem nerwów, od lutego go zbywacie, czeka na by-passy i Pan uważa się za lekarza! Ile trzeba dać w łapę, żeby dostać się do kliniki?”. Tak wyglądają realia tak zwanej dobrze zarządzanej kolejki – dodał profesor.
Postęp w medycynie jest ogromny. W leczeniu wykorzystuje się coraz droższe urządzenia, a pacjenci żyją coraz dłużej. Ale te sukcesy kosztują! Dlatego dotychczasowy system finansowania służby zdrowia jest zagrożony bankructwem. Składki na obowiązkowe ubezpieczenie zdrowotne wciąż rosną, ale nie są w stanie pokryć wszystkich kosztów. W prawie wszystkich krajach zachodnich pacjenci dopłacają do leczenia. Jest jasno określony standard, co się każdemu należy za składkę, a za co musi dopłacić. Te dopłaty pacjenci mogą sfinansować, wykupując dodatkowe ubezpieczenie. – Tymczasem u nas politycy wciąż boją się powiedzieć ludziom, że bezpłatność służby zdrowia jest fikcją – ocenia Adam Kozierkiewicz, dyrektor Ogólnopolskiego Związku Pracodawców Prywatnej Służby Zdrowia.
Zwierzęta mają lepiej
– Polska to dziwny kraj, w którym zwierzęta mają lepszą opiekę medyczną niż ludzie – napisał ktoś na jednym z internetowych portali. Poradnie weterynaryjne działają według zasad rynkowych. Właściciele pacjentów płacą za wykonane usługi bezpośrednio weterynarzom. Nie ma kolejek do zabiegów, łapówek.
Czemu więc nie sprywatyzuje się służby zdrowia dla ludzi? Eksperci oceniają, że na prywatne usługi medyczne Polacy wydają rocznie ok. 36 mld zł. Dobrze prosperuje kilkadziesiąt tysięcy prywatnych gabinetów lekarskich, ok. 150 prywatnych zakładów opieki zdrowotnej i prywatne szpitale.
Co wobec tego sprawia, że wciąż broni się publicznej służby zdrowia? Argument jest jeden. Co z tymi, których nie stać na leczenie? – Państwo powinno zagwarantować, przez obowiązkową składkę, tylko niezbędne minimum usług. Reszta zależałaby od zasobności portfela. Przecież teraz też tak jest, że bogatszego stać na droższe leki i zabiegi, nie mówiąc już o łapówkach – przekonuje dr Andrzej Sokołowski, prezes Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Szpitali Niepublicznych.
Pieniądze za pacjentem
Krzysztof Bukiel, prezes OZZL, przyznaje, że podwyżka płac nie uzdrowi polskiej służby zdrowia. Sam jest gorącym zwolennikiem przekształcenia szpitali w spółki prawa handlowego. Z Wojciechem Misińskim z Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu opracował ciekawy projekt zmian.
Projekt zakłada m.in. wolny wybór lekarza przez pacjentów, likwidację konkursu ofert lekarzy w NFZ i likwidację limitów usług, dopłaty do części usług przez pacjentów. Można by też było wykupić wyższy standard usługi, dopłacając różnicę między jej ceną a kwotą refundacji.
Zamiast składki zostałby natomiast stworzony tzw. bon zdrowotny. Polegałoby to na ustaleniu średniej kwoty z budżetu państwa, jaka przypada na jednego obywatela na rok. Bon miałby jednakową wartość, z ewentualną poprawką uwzględniającą wiek ubezpieczonego. – Bon to też składka. Są tylko dwie różnice: po pierwsze byłaby ona wyodrębniona z podatków nie na etapie ich zbierania, tylko po zebraniu, po drugie byłaby jednakowa kwotowo, a nie procentowo – wyjaśnia Krzysztof Bukiel. Każdy pacjent wybierałby firmę powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego, gdzie przekazywano by jego bon. Zapewniałoby to rozwój konkurencji. Pieniądze szłyby za pacjentem, a nie – jak obecnie – za lekarzem, któremu udaje się zawrzeć korzystniejszy kontrakt i uzyskać większy limit.
Kto się boi prywatyzacji?
Zwolennikiem projektu Bukiela i Misińskiego jest szef NFZ Andrzej Sośnierz. Liberalnych zmian w służbie zdrowia chce też minister Zbigniew Religa. Już w czerwcu ma przedstawić tzw. koszyk świadczeń podstawowych, czyli tych, które będą nam się należeć za obowiązkową składkę.
A zatem kto jest przeciw?
Przede wszystkim najważniejsi politycy rządzącej koalicji. Premier Jarosław Kaczyński i wiceminister zdrowia Bolesław Piecha twierdzą, że ludzie nie są przygotowani na współpłacenie za usługi medyczne.
Ale czy tylko oni?
Symptomatyczne, że strajk organizowany jest pod hasłem podwyżek płac. Nie ma natomiast postulatu prywatyzacji szpitali. OZZL zapewne dobrze wie, że część środowiska medycznego boi się prywatyzacji.
Ciekawą informację przyniosła niedawno „Rzeczpospolita”. Napisała, że pewien prywatny szpital ma kłopoty z pozyskaniem lekarzy, choć oferuje im dwukrotnie wyższe pensje niż państwowe placówki. Zabrania jednak swym pracownikom dorabiania gdzie indziej.
Wielu lekarzy potrafiło się jakoś „ustawić”. Łapanie godzin pracy i dyżurów to tu, to tam, dość częsta praktyka udzielania prywatnych porad w godzinach pracy etatowej, czy wreszcie, dla niektórych, branie łapówek, to sposób na radzenie sobie w obecnej, nieprzejrzystej rzeczywistości. Część tych lekarzy boi się zmian. Prywatyzacja nie oznaczałaby eldorado dla wszystkich. W warunkach konkurencji zyskaliby najlepsi lekarze i najlepsze placówki medyczne.
Co dalej?
Jest takie popularne powiedzonko, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Tym razem jest chyba odwrotnie. Wydaje się, że chodzi o pieniądze, a gra się toczy o co innego.
OZZL dobrze wie, że minister raczej nie wyczaruje gigantycznych pieniędzy na podwyżki. Co wtedy się wydarzy? Albo jakiś kompromis i za rok pewnie następny strajk, albo...
Krzysztof Bukiel nie kryje, że możliwe jest zwalnianie się lekarzy z państwowych placówek, żywiołowe przekształcanie ich w spółki prawa handlowego i zatrudnianie lekarzy na nowych zasadach. – Lekarze chcą się uwłaszczyć na majątku państwowym. To anarchia – komentuje wiceminister Piecha.
Bukiel przyznaje, że na takich przekształceniach może skorzystać wąska grupa lekarzy. Ale skoro to jedyna droga do wyjścia z socjalizmu...
Leszek Śliwa