Jacek Żakowski: Regres centrum (Opinia)
PiS się umacnia. Liberalne centrum się zwija. Lewica się wynurza. PSL i Kukiz to wielkie niewiadome.
14.10.2019 | aktual.: 14.10.2019 11:12
Według wyników late poll PiS zyskał 6 procent wyborców i 4 mandaty w stosunku do 2015 r. Po czterech latach niezbornego rządzenia to sukces, nawet jeśli się pamięta, że Jarosław Kaczyński marzył o większości konstytucyjnej i że była to najbardziej nieuczciwa kampania wyborcza III RP, bo żaden rząd nie nadużywał aż tak aparatu państwa, by zdobyć poparcie wyborców.
Według tych samych wyników Koalicja Obywatelska straciła 4 procent poparcia i aż 35 mandatów w stosunku do tego, co 4 lata temu zdobyły łącznie PO i Nowoczesna. To jest silny cios zważywszy, że w koalicji znaleźli się też będący na fali wznoszącej Zieloni i liberalno-lewicowy przyczółek w postaci Barbary Nowackiej.
Niezbyt wierzę sondażom, ale ten wynik zdaje się być wystarczająco czytelny, by ocenić rezultat kluczowego starcia tych wyborów. Rywalizację dwóch głównych antagonistów polskiej polityki jednoznacznie wygrał Jarosław Kaczyński, a Grzegorz Schetyna ewidentnie przegrał.
Zła wiadomość dla Europy
Ten wynik to zła wiadomość dla polskiej demokracji i praworządności na najbliższe lata. Jest to też kiepska wiadomość dla Europy i Unii, bo - jak w "Il Fatto Quotidiano” pisali prof. Jan Zielonka z Oksfordu i prof. Stefania Bernini z Wenecji - "Polska jest trendsetterem, rodzajem żywego laboratorium, w którym dokonuje się próba stworzenia nowego człowieka. Dlatego wynik polskich wyborów parlamentarnych będzie miał szeroki socjopolityczny efekt w Europie i poza nią".
Mimo wyjątkowości PiS, łączącego narodowo-autorytarną tożsamość z mocno socjalnym programem, populistyczno-autorytarna międzynarodówka od Rzymu i Budapesztu po Moskwę, Waszyngton, Brasilię i Ankarę ma dziś co świętować. Polski trendsetter pokazał, że nowy populizm się trzyma i jest trwałym faktem w zachodniej polityce, a liberalne centrum się zwija i coraz słabiej dociera do wyborców.
W najbliższych kilku latach znaczenia tego wyniku nie osłabi to, że zapowiadająca się parlamentarna większość nie będzie miała silnego poparcia wyraźnej większości społeczeństwa. PiS zdobył wyraźną przewagę w Sejmie, ale przy sześćdziesięcioprocentowej frekwencji pisowskiej parlamentarnej większości odpowiada poparcie zaledwie co czwartego uprawnionego wyborcy. To znaczy, że niszczące Polskę i męczące Polaków polityczne napięcie raczej nie osłabnie, a najprawdopodobniej jeszcze się zradykalizuje.
Wzrost napięcia będzie spowodowany nie tylko pychą zwycięzców i stresem osłabionego liberalnego centrum, które zapewne się zradykalizuje, zwłaszcza jeżeli przegra też przyszłoroczne wybory prezydenckie. Radykalizacji konfliktów będzie też sprzyjało wzmocnienie Lewicy, która po czterech latach ze świeżą siłą wróciła do Sejmu, oraz zdecydowane zwiększenie stanu posiadania przez PSL, które miało przecież zaniknąć, a zdobyło dwa razy więcej mandatów niż przed czterema laty.
Gorzkie rozliczenia
Dwie główne siły polityczne, które od lat wzajemnie żywiły się polaryzacją, czeka teraz okres dość gorzkich rozliczeń. W obozie PiS już zapowiada je nie tylko Jarosław Kaczyński, ale też np. Jarosław Gowin.
Populistyczna prawica oczywiście wie, że zderzyła się ze szklanym sufitem mimo mobilizacji prawicowych wyborców i mimo wszystkich nadużyć, jakich się dopuściła w kampanii wyborczej. Jarosław Kaczyński wyraźnie rozumie, że czeka go ostra walka, jeśli nie chce, by ten twardy sufit jeszcze bardziej się za cztery lata obniżył i by odebrał mu władzę. Spełnianie wybujałych wyborczych obietnic będzie bowiem tym razem zdecydowanie trudniejsze, wulgarna propaganda państwowej telewizji będzie coraz mniej skuteczna, a wiszące w powietrzu wyroki Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej postawią pod znakiem zapytania zmiany w sądownictwie i może również dostęp do unijnych pieniędzy.
PiS nie może też liczyć, że Konfederację zadowoli paręnaście zdobytych mandatów. Wejście do Sejmu radykalna prawica potraktuje jako przyczółek w walce o realną władzę. Jeśli wyznawcy i koalicjanci Janusza Korwina-Mikke rzeczywiście zdobędą mandaty i utrzymają poparcie społeczne, Jarosław Kaczyński będzie miał bardzo duży ból głowy, bo będzie musiał prowadzić ostrą grę na dwa fronty.
W wojnie kulturowej PiS będzie musiał się mierzyć z bardziej radykalnym rywalem łączącym dwa fundamentalizmy - rynkowy i obyczajowy. Prezes, który ograniczył wpływy Macierewicza i jego kolegów, będzie też teraz miał ambitnych konkurentów w walce o życzliwość putinowskiej Rosji i jej sojuszników na świecie. Walcząc, by nie dać się zbyt daleko odsunąć od prawej politycznej ściany, Zjednoczona Prawica będzie musiała podejmować ryzyko strat w rywalizacji o wyborców centrowych.
A w rywalizacji o głosy wyborców socjalnych pojawi się Lewica - czyli nowy, wiarygodny konkurent. Walcząc z Lewicą, która nie zapomni i nie daruje władzy jej socjalnych obietnic, Jarosław Kaczyński będzie zaś zniechęcał do siebie elektorat rynkowy, który mieli mu dostarczyć Mateusz Morawiecki i Jarosław Gowin.
Wyzwanie dla PO
Rozdarcie między Lewicą i Konfederacją będzie dla PiS wyzwaniem podobnie poważnym, jak cztery lata wcześniej rozdarcie między Lewicą i Nowoczesna dla PO. Kaczyński to rozumie i już przesuwa akcenty ze "zmiany" na "odpowiedzialność" swojej polityki, ale to raczej nie starczy, jeśli wybuchnie spodziewany kryzys i skończy się czas prezentów, a wrócą cięcia - przynajmniej obietnic.
W jeszcze trudniejszej sytuacji znalazła się po wyborach druga część duopolu rządzącego Polską od piętnastu lat. Platforma nie może liczyć, że PSL i Lewica upoją się sukcesem, a jej motor polaryzacyjny radykalnie osłabnie. Najważniejsze zawołanie Schetyny "PiS jest zły, więc głosujcie na nas" straciło jakikolwiek sens, bo ci, którym nie podoba się dryfująca na prawo Polska "dobrej zmiany" mogą teraz równie dobrze wybierać Lewicę lub PSL. Kukiz i Kosiniak-Kamysz będą PO wyrywali wyborców liberalno-konserwatywnych, a Lewica będzie jej przez najbliższe lata odbierała socjaldemokratów.
Dla liberalno-prawicowego centrum taka sytuacja to dramat. Grzegorz Schetyna oczywiście widzi, że wprawdzie zdobył grupę nowych wyborców, ale wraz z całą partią znalazł się na bardzo cienkim lodzie. Jego strategia dramatycznie zawiodła. Ani integracja kilku środowisk, ani zwrot w kierunku socjalu, ani oddanie miejsca na czele marszałek Kidawie-Błońskiej nie dały sukcesu, bo go dać nie mogły. Wiele wskazuje na to, że w galaktyce Platformy jest jakaś czarna dziura wciągająca i anihilująca energię lub ją odpychająca.
Grzegorz Schetyna i jego koledzy muszą się teraz nad sobą poważnie zastanowić, jeśli chcą zatrzymać wyraźny już trend robiący z PO i całego liberalnego centrum formację schyłkową. Szansa na szybką refleksję i istotną zmianę jest jednak niewielka, bo na przeszkodzie stoją zbyt bliskie wybory prezydenckie. W ich obliczu Grzegorz Schetyna zapowiada raczej kontynuację, mówiąc o dalszych próbach integrowania środowisk oraz partii demokratycznych. Sęk w tym, że mając na koncie bolesną porażkę PO, nie będzie zachęcającym innych liderem takiej integracji. A z innej pozycji establishment Platformy raczej nie będzie jeszcze skłonny rozmawiać.
PO potrzebuje rewolucji mentalnej
Z punktu widzenia obrońców konstytucji źle to wróży wyborom prezydenckim. Przynajmniej w pierwszej turze trudno liczyć na wspólną ofertę, a jeśli opozycyjne partie wystawią już partyjnych kandydatów, każdy, kto z Andrzejem Dudą zmierzy się w drugiej turze, będzie miał duży problem.
Nic nie wskazuje, by poważniejsza refleksja mogła się w liberalnym centrum pojawić wcześniej niż po przegranych wyborach prezydenckich. Nie jest jednak pewne, czy także i wówczas PO będzie w stanie wyjść poza taktykę mieszania, od którego (jak uczył Kisiel) herbata (ani polityka) nie robi się słodsza, jeśli się wcześniej nie dosypie cukru. Sęk w tym, że jeśli liberalne centrum chce nie tylko przetrwać, lecz także stać się znów (jak za Tuska) główną siłą polskiej polityki, potrzeba nie tylko mieszania i cukru, ale też innej herbaty i może jeszcze cytryny.
Po blisko dwudziestu latach od swego powstania PO potrzebuje dziś nie zmiany, lecz rewolucji kadrowej i mentalnej. Jak bardzo jest to trudne, dobrze pokazuje historia SLD, który po kryzysie i utracie władzy w roku 2005 potrzebował aż czterech kadencji, by zderzyć się z twardym gruntem, poczuć pocałunek śmierci i w całkiem nowej postaci wrócić na rosnącą falę. Jeśli politycy i wyborcy liberalnego centrum chcą szybciej odzyskać pozycję, powinni więc raczej skorzystać z rozwiązania zastosowanego przez Tuska i jego kolegów, by się uratować z tonącej Unii Wolności.
Tamten manewr Tuska oznaczał odrzucenie dotychczasowego przywództwa, wyprowadzenie wartościowych aktywów, integrację z innymi grupami i stworzenie nowego podmiotu z zupełnie nowym językiem, nowym paradygmatem, nowym (przynajmniej symbolicznie) przywództwem, nową wiarygodnością, nową energią oraz nowymi nadziejami. Dopóki to się nie stanie, liberalne centrum będzie się zsuwało po równi pochyłej.
Nie sądzę, by PO była już dziś gotowa na taką radykalną zmianę. Na straży status quo stoi wciąż potężny partyjny establishment dysponujący potężnymi pieniędzmi, samorządami i aparatem. By taki manewr wykonać, politycy muszą mieć śmierć w oczach. Tusk umiał ją zobaczyć dość wcześnie, by uratować siebie i swoją formację, a potem dość szybko poprowadzić ją do sukcesu. Niestety dziś w liberalnym centrum żadnego Tuska nie widać. Może więc ratunek przed autorytaryzmem przyjdzie jednak skądinąd. Na przykład z Lewicy albo z PSL?
Jacek Żakowski dla WP Opinie