Jacek Żakowski: Po co komu książki i gazety?
- Szok! Leszek Balcerowicz chce nowych podatków i likwidacji śmieciówek! Jeżeli ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, że nasz świat się rozpadł i rozpaczliwie próbuje zbudować się na nowo, to straci je po lekturze najnowszego raportu Forum Obywatelskiego Rozwoju – pisze Jacek Żakowski w felietonie dla Wirtualnej Polski. Publicysta wyjaśnia, co takiego się stało, że nawet liberałowie po latach „doktrynalnego uporu” zaczęli nagle „wracać na łono zdrowego ekonomicznego i politycznego rozsądku”. Żakowski opowiada również dowcip o wariacie, który myślał, że jest kotem, by z pointy wyciągnąć lekcję odnośnie zmian, z którymi mamy właśnie do czynienia.
FOR to fundacja Leszka Balcerowicza promująca tzw. libertarianizm, czyli ideologię skrajnie rynkową i antyetatystyczną. Reguła podstawowa libertarian: "im więcej państwa, tym gorzej; im więcej rynku, tym lepiej". Czyli: podatki są złe, regulacje są złe, każdy ma walczyć o swoje, a jak nie daje rady, to trudno (ewentualnie charytatywna litość, żeby nie zdechł).
Nigdzie na świecie libertarianizm w czystej formie nie doszedł do władzy. Ale poprzednie ćwierćwiecze na całym szeroko rozumianym Zachodzie upłynęło pod jego dużym wpływem. Libertarianom, którzy zwykle przedstawiają się jako liberałowie albo konserwatyści, nie udało się wprawdzie zdobyć władzy politycznej, ale dysponując gigantycznymi pieniędzmi wielkiego biznesu, kontrolując dużą część wielkich mediów, think-tanków czy grantów na badania, zdobyli globalną władzę symboliczną. To oni narzucili nieznany wcześniej język opisujący płacone we własnym kraju podatki i obowiązkowe składki jako zło, haracz, dowód zniewolenia jednostki przez państwową opresję, a zwłaszcza marnotrawstwo. Mantra libertarian brzmi: co państwo zabierze, to biurokraci zmarnują, a politycy rozkradną.
Kiedy libertarianie proponują dodatkowe podatki, to jest mniej więcej tak, jakby pies oddawał swoją kość kotu. Coś musi być nie w porządku. I z ich punktu widzenia tak jest. Po latach doktrynalnego uporu w sprawie obniżania podatków i obowiązkowych składek, libertarianie odkryli bowiem prostą i oczywistą prawdę, że ciągłe obniżanie podatków może oznaczać nie tylko zadłużanie państw, ale też kreowanie ukrytego długu, który wymusi podwyżkę podatków w przyszłości. I niemal jednocześnie zorientowali się, że ograniczanie zabezpieczeń socjalnych prowadzi z czasem do groźnych dla demokracji i rynku populistycznych buntów.
Przez wiele lat zachęcani przez libertarian politycy rozmaitych opcji (od SLD po PiS) "wyzwalali" kolejne grupy obywateli z konieczności płacenia różnych podatków i składek. Od progresywnego PIT przez ZUS po NFZ. Aż "wyzwoleni" poczuli się prekariuszami i zaczęli głosować na PiS oraz Kukiza, a Bank Światowy policzył, że do ich emerytur, na które nie płacą składek, lub płacą bardzo mało, możemy dopłacać nawet 1,5 proc. PKB, czyli na dzień dzisiejszy blisko 25 mld zł rocznie. W rzeczywistości być może jeszcze więcej, bo BŚ liczył koszt minimalnych emerytur, z których trudno wyżyć, więc trzeba doliczyć istotne wsparcie pomocy społecznej w postaci zasiłków mieszkaniowych, na leki itp. Razem może to kosztować blisko dziesięć procent obecnego budżetu. Z grubsza o tyle trzeba by podnieść podatki. Uffff!
Libertarianie - podobnie jak większość polityków - zdaje się zrozumieli, że dzisiejsze wyzwolenie niektórych oznacza większe zniewolenie ogółu w przyszłości. Dlatego w analizie FOR bliscy współpracownicy Leszka Balcerowicza, Aleksander Łaszek i Wiktor Wojciechowski, nieoczekiwanie zaczęli się domagać faktycznego zrównania podatków i składek od samozatrudnienia, umów o dzieło i zleceń z płaconymi przez zatrudnionych na etat. Jeszcze zaledwie rok temu takie pomysły miały łatę lewackich, socjalistycznych lub wręcz komunistycznych.
Po piętnastu latach budowania i umacniania szarej strefy na polskim rynku pracy, środowisko, które najbardziej te zmiany forsowało, wraca na łono zdrowego ekonomicznego i politycznego rozsądku. Może to oznaczać, że wysycha źródło wielkiego ideologicznego libertariańskiego eksperymentu i górę definitywnie bierze neopragmatyzm. To dobra wiadomość, bo politycy przestaną się bać, że cywilizując rynek pracy narażą się na mordercze ataki Leszka Balcerowicza, jakich doświadczyli np. cywilizując system emerytalny. Na małe hurrrra! można więc sobie pozwolić w imieniu społecznego, politycznego i ekonomicznego rozsądku. Idzie ku lepszemu.
Ale tylko częściowo... Znacie Państwo dowcip o wariacie, który myślał, że jest kotem? Po latach leczenia wariat opuszcza szpital. Odprowadza go lekarz. Idąc przez park upewnia się, że wszystko jest dobrze. "Na pewno pan wie, że pan nie jest kotem?". Wariat się niecierpliwi. "Ależ, panie doktorze..." - odpowiada z wyrzutem. Wtedy zza krzaków wybiega pies. Wariat hop na drzewo. Lekarz się załamał. "Przecież pan wie, że pan nie jest kotem!" - krzyczy do pacjenta. I słyszy: "Ja to wiem, ale czy on wie?".
Z polskimi libertarianami mamy dziś podobny problem niepełnej internalizacji (czyli przyswojenia) nowego poglądu. Libertariańska niechęć do podatków nie spadła przecież z nieba. Wyrosła z przekonania, że źródłem dobra jest odpowiedzialna za siebie jednostka (ew. rodzina), a wspólnoty - zwłaszcza obligatoryjne, jak państwo i społeczeństwo - stają się źródłem zła. Z takiego przekonania trudno wyprowadzić entuzjazm płatników do uiszczania podatków i składek. A brak entuzjazmu sprzyja unikaniu podatków, generuje koszty egzekucji, wymusza tworzenie parapolicyjnego państwa wszechobecnej kontroli.
W ten sposób szerzący się libertarianizm staje się rodzajem samospełniającej się pesymistycznej wizji funkcjonowania wspólnot. Bo między innymi przeciwstawia się wydawaniu pieniędzy na ich umacnianie. Póki libertarianie się i z tym nie uporają, ich zachęty do zwiększania obecnych ciężarów w imię ograniczenia wielkości obciążeń w przyszłości będą mało skuteczne. Nawet jeżeli politycy by ich znów posłuchali, zmowa unikania podatków zniweluje efekt. A stosunek libertarian do relacji jednostka-społeczeństwo (państwo, inne wspólnoty) się nie zmienia.
W tym samym raporcie, uzasadniając propozycję rezygnacji z obniżonych stawek vatu na różne towary, Łaszek i Wojciechowski piszą: "(...) C. Książki - nie jest to dobro pierwszej potrzeby (...) F. gazety i czasopisma - nie jest to dobro pierwszej potrzeby. G. imprezy sportowe (...) siedzenie na stadionie też jest niezdrowe".
Z punktu widzenia samotnej, odpowiedzialnej tylko za siebie, jednostki, jest to może słuszne. Ale jak takiej jednostce wytłumaczyć, dlaczego ma płacić na emeryturę, której może nie dożyć lub nie potrzebować, jeśli stanie się miliarderem? Być może z jej punktu widzenia czytanie, kibicowanie i w ogóle jakiekolwiek wspólnotowe przeżycie nie jest dobrem pierwszej potrzeby i może jest niezdrowe. Każde siedzenie (przy czytaniu czy przy kibicowaniu) jest w nadmiarze niezdrowe dla siedzącego. Ale z punktu widzenia wspólnoty, która za poduszczeniem FOR ma się domagać płacenia dodatkowych składek, są to akty konstytuujące, bez których ona nie istnieje. Dla społeczeństwa są to dobra pierwszej potrzeby.
W ostatnich latach wiele znaczących osób i środowisk z konieczności znacząco zmieniło poglądy lub postawy. Zazwyczaj w dobrym kierunku. Problem w tym, że często podstawą tej zmiany jest wyłącznie bezrefleksyjnie aprobowana konieczność. Bez zrozumienia sensu zmiany i jej głębszych przyczyn. A taka zmiana, która bardziej przypomina ustępstwo wobec szantażysty, niż świadomie podjęta decyzję, na dłuższą metę nie będzie skuteczna. Nie wystarczy uwierzyć, że nie jest się kotem. Trzeba wiedzieć, co to realnie oznacza.
Jacek Żakowski dla Wirtualnej Polski
Jacek Żakowski (ur. 1957)- publicysta "Polityki", kierownik Katedry Dziennikarstwa Collegium Civitas, autor piątkowych "Poranków TOK FM", kilkunastu książek i programów TV. "Dziennikarz Roku 1997", laureat m.in. Superwiktora, dwóch Wiktorów i nagrody PEN Clubu, nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego. Członek Towarzystwa Dziennikarskiego i Rady Funduszu Mediów.