Izrael wykorzysta chaos w Syrii i zaatakuje Iran?
Istnieją przesłanki, że część elit izraelskich dąży do takiego obrotu wydarzeń w wojnie domowej w Syrii, który zmusiłby Iran do bezpośredniej i jawnej interwencji w obronie prezydenta Baszara al-Asada. Wywołałoby to reakcję innych państw, a w chaosie Izrael mógłby uderzyć na irańskie instalacje jądrowe. "Skutki uboczne" takiego ataku miałyby być dużo mniejsze niż w czasach "pokoju". Szaleństwo? Być może, ale takie plany są dziś na Bliskim Wschodzie czymś normalnym - pisze Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski.
09.07.2012 17:52
W cieniu ostatnich wydarzeń na Bliskim Wschodzie, a związanych z Arabską Wiosną - zwłaszcza wojną domową w Syrii, pogarszającą się sytuacją polityczną w Libii czy przejmowaniem władzy w Egipcie przez islamistów z Bractwa Muzułmańskiego - coś niepokojącego dzieje się wokół kwestii irańskiej.
Uwaga światowej opinii publicznej już od dłuższego czasu skupiała się na innych niż Iran punktach Bliskiego Wschodu, gdzie mieliśmy do czynienia z "gorącymi" wydarzeniami, w naturalny sposób bardziej zauważalnymi niż zakulisowy charakter sytuacji w Iranie. Cisza, jak generalnie (z krótkimi, niewielkimi przerwami) panuje od kilkunastu miesięcy wokół Iranu, nie wróży nic dobrego. Przypomina raczej ciszę przed burzą, która przetoczyć się może już niedługo przez cały Bliski Wschód i radykalnie zmienić nie tylko geopolitykę tego regionu, ale i całego znanego nam świata.
"Pobrzękiwanie szabelką"
Dopiero rozpoczęte niedawno w Iranie duże manewry wojskowe ponownie zwróciły uwagę międzynarodowej opinii publicznej na ten kraj. Świat ponownie przypomniał sobie na chwilę o Iranie, jego nieprzewidywalnym, radykalnym reżimie teokratycznym oraz rozbudowanym arsenale militarnym.
W tym kontekście przypomniano sobie również o zaawansowanym i całkowicie nieprzejrzystym programie nuklearnym, prowadzonym od trzech dekad bez należytej kooperacji z międzynarodowymi agendami powołanymi do nadzorowania tego typu aktywności państw. Programie, który z dużą dozą pewności można określić jako militarny, tj. mający na celu pozyskanie broni atomowej.
A same manewry? W zasadzie nic wielkiego, Irańczycy organizują takie co roku, już od wielu lat. Ot, więcej szumu medialnego, propagandy (głównie, co oczywiste, propagandy sukcesu) i sprawnego PR-u niż realnych konkretów. Gdyby to wszystko "wycisnąć" i "odsączyć", to pozostanie kilka sztampowych, ćwiczonych od dekad "manewrów piechoty w polu", połączonych z równie ogranymi operacjami sił morskich i obrony powietrznej kraju.
Najważniejszym (i realnie znaczącym z militarnego punktu widzenia) elementem tych ćwiczeń zdają się być jedynie strzelania rakiet balistycznych, choć także i tu nie sposób odcedzić faktów od propagandy. Można za pewnik przyjąć, że irańskie rakiety balistyczne typu "Shahab-3B" mają - jako odpowiedniki identycznych rozwiązań konstrukcyjnych Pakistanu i Korei Płn. - zasięg ok. 2-2,5 tys. km. Stanowią tym samym poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa całego regionu, nawet wtedy, gdy będą wyposażone jedynie w głowice konwencjonalne, o chemicznych czy jądrowych nawet nie wspominając.
Wszelkie pozostałe, prezentowane przez Irańczyków typy rakiet, to już zagadka. Czy to naprawdę prototypy (albo wręcz egzemplarze już wprowadzone do służby), czy jedynie sprawnie zmontowane atrapy, mające zmylić zachodnie wywiady? Nie dowiemy się tego dopóty, dopóki któraś ze stron geopolitycznej konfrontacji w regionie bliskowschodnim nie powie nagle "sprawdzam".
Zresztą, co roku irańskie manewry są w istocie coraz skromniejsze (przynajmniej w wymiarze realnym, bo w ujęciu PR-owskim i propagandowym dzieje się oczywiście całkiem na odwrót). Pierwsze z całej serii takich dużych ćwiczeń wojskowych sił zbrojnych Islamskiej Republiki, przeprowadzone pod koniec 2004, zgromadziły ok. 120 tys. żołnierzy różnych formacji i tysiące sztuk ciężkiego sprzętu (stanowiło to ok. 20 proc. ogółu sił zbrojnych Iranu). To była doprawdy porażająca swym rozmachem demonstracja siły, skierowana wobec Amerykanów, którzy dopiero co zajęli wówczas Irak i przebąkiwali coś o "osi zła", z Iranem na czele. Potem skala irańskich manewrów systematycznie malała, choć i tak wciąż mogła imponować rozmachem (np. 80 tys. ludzi w 2006 roku). Warto przy tym dodać, że irańskie siły zbrojne są nieprzerwanie od końca 2004 roku utrzymywane formalnie w najwyższym reżimie gotowości bojowej. To już niemal osiem lat...
"Zwarci, sprawni i gotowi"
Owo irańskie "pobrzękiwanie szabelką" ma dwa zasadnicze cele: pierwszy - najważniejszy - to pokazanie własnej opinii publicznej, że kraj jest "zwarty, sprawny i gotowy". Armia, a nade wszystko Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej, czuwają i nie omieszkają brutalnie odpowiedzieć na każdą obcą interwencję. A mają ku temu siły i środki, zwłaszcza w postaci owych arsenałów rakietowych i morskich sił asymetrycznych, zdolnych zablokować na długi czas strategicznie ważną Cieśninę Ormuz.
Przekaz jest jasny - reżim jest silny, trzyma rękę na pulsie i ma odpowiednie środki, aby nie tylko powstrzymać potencjalnego agresora, ale też zadać mu strategiczny cios, wymierzony w jego własne terytorium lub bazy w regionie (w zależności od tego, czy chodzi odpowiednio o Izrael, czy o USA).
Drugim celem jest pokazanie społeczności międzynarodowej, że Iran nie zawaha się użyć siły - także w niekonwencjonalny sposób - w obronie swych interesów i celów. A najważniejszym obecnie interesem i celem Teheranu jest pozyskanie własnej broni atomowej, jako środka najlepiej wspomagającego realizację jego długofalowych aspiracji regionalnych (Iran jako dominujące mocarstwo na Bliskim Wschodzie).
Nie ulega wątpliwości, że już od pierwszych chwil Arabskiej Wiosny Teheran postanowił wykorzystać ten, początkowo demokratyczny, a ostatecznie religijno-radykalny zryw jako doskonały parawan dla ukrycia swych działań w ramach programu nuklearnego. Działań, które pozwoliły w efekcie na radykalne przyspieszenie procesu wzbogacania uranu, znacznie przybliżając Iran do uzyskania przełomu w drodze do posiadania własnej broni atomowej.
Sześć ton wzbogaconego uranu
Ostatnie doniesienia na temat irańskiego programu nuklearnego, w tym informacje przekazywane przez ekspertów Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (MAEA), wskazują, że Irańczycy dysponują już pokaźną ilością uranu o 3,5 proc. poziomie wzbogacenia. Amerykański ośrodek analityczny ISIS (Institute for Science and International Security) szacuje tę ilość w swym ostatnim raporcie na ponad sześć ton.
Teoretycznie taka ilość uranu pozwoliłaby Teheranowi na wyprodukowanie do pięciu średniej wielkości głowic jądrowych. Warunkiem byłoby oczywiście wzbogacenie tej ilości uranu do 90 proc., co nie zajęłoby dużo czasu, biorąc pod uwagę ilość wirówek pracujących 24 godziny na dobę siedem dni w tygodniu w dwóch znanych nam dziś ośrodkach wzbogacania uranu. Istotne jest tu określenie "znanych nam" - nie można wykluczyć, że (jak twierdzi np. irańska opozycja demokratyczna na Zachodzie) Iran ma jeszcze co najmniej jeden (a może i dwa?) duży ośrodek wzbogacania uranu, nieznany na razie społeczności międzynarodowej, a pracujący od lat pełną parą.
Niezależnie od tych szacunkowych danych, które mogą mniej lub bardziej rozmijać się z rzeczywistością ze względu na brak rzetelnych informacji o stanie irańskiego programu nuklearnego, najważniejsza jest inna konkluzja wspomnianego raportu. Otóż według jego autorów, w ciągu minionych pięciu lat (od 2007 roku) Iran poczynił bardzo poważne postępy w swym programie nuklearnym.
Co więcej, wbrew temu, co oficjalnie potwierdzili Irańczycy na temat wzbogacania uranu - że nie przekroczyli poziomu 20 proc. - w maju br. eksperci MAEA znaleźli w niedawno ujawnionym ośrodku nuklearnym w Fordo (niedaleko Qom) ślady tego radioaktywnego pierwiastka wzbogaconego do co najmniej 27 proc. A to już dużo więcej niż potrzeba do użycia w aparaturze medycznej, jak oficjalnie argumentują to Irańczycy. Wszystko to oznacza, że Teheranowi nie przeszkodziły ani międzynarodowy ostracyzm, ani sankcje (nakładane już nie tylko przez Zachód, ale także - i to kilkukrotnie - przez Radę Bezpieczeństwa ONZ), ani też dyplomatyczne wysiłki podejmowane m.in. przez Unię Europejską. Nikt co prawda nie mówi tego jeszcze oficjalnie, ale wyraźnie widać już, że dyplomatyczne i polityczne starania na rzecz rozwiązania "kwestii irańskiej" zawiodły.
Jedyna opcja?
Dla każdego uważnego obserwatora stało się to jasne kilka tygodni temu, gdy "rozmowy ostatniej szansy" (kolejne takie zresztą w ostatnich latach) prowadzone z Irańczykami w Moskwie, zakończyły się fiaskiem. Parafrazując dawną wypowiedź prezydenta USA George'a W. Busha - wychodzi na to, że "na stole" pozostała już więc społeczności międzynarodowej tylko jedna, realna opcja zapobieżenia nuklearyzacji Iranu...
Czy świat jednak zdecyduje się na to rozwiązanie? Wydaje się to coraz bardziej wątpliwe. I to nie tylko ze względu na fakt, że nie ma wśród możnych tego świata zgody co do koniecznych obecnie do podjęcia kroków wobec Iranu (ba, nie ma nawet zgody, jeśli chodzi o samą ocenę stanu i charakteru irańskiego programu!). Rosja i Chiny widzą w Iranie ważnego sojusznika w krucjacie przeciwko Ameryce, Europa coraz rychlej stacza się w geopolityczną degrengoladę i przestaje się liczyć jako gracz międzynarodowy, a i w samych Stanach Zjednoczonych coraz głośniej mówi się o konieczności pogodzenia się z nuklearnym Iranem.
Znacznie jednak ważniejszy w tym wszystkim jest fakt, że sytuacja na Bliskim Wschodzie w półtora roku od wybuchu Arabskiej Wiosny coraz bardziej zaostrza się i komplikuje, dramatycznie ograniczając i tak niewielkie pole manewru dla ew. militarnych działań wobec reżimu w Teheranie. A Iran doskonale wykorzystuje zamieszanie, wywołane społecznymi rozruchami, rewoltami i wojnami domowymi w wielu krajach tego regionu. Nie tylko jako parawan dla intensyfikacji prac w ramach swego programu nuklearnego (poprzez wspominane odwrócenie uwagi społeczności międzynarodowej od swoich wirówek i wzbogacania uranu), ale też do zwiększania swych wpływów geopolitycznych oraz tworzenia (lub umacniania) skomplikowanej sieci regionalnych sojuszy, nieformalnych "układów wsparcia" i współpracy.
Polityka ta sprawia, że w chwili obecnej każdy ewentualny atak na Iran doprowadziłby zapewne do natychmiastowego rozprzestrzenienia się tego konfliktu na cały Bliski Wschód - od Bahrajnu, Arabii Saudyjskiej, Syrii, Libanu, Egiptu i Autonomii Palestyńskiej, przez Izrael, aż po Sudan i Jemen. Region stanąłby w ogniu wojny, jakiej nie widziano tam od pokoleń.
Szalone decyzje szalonych czasów
Taka perspektywa nie wszystkich chyba jednak przeraża. Istnieją przesłanki, by podejrzewać, że część obecnych elit izraelskich dąży do takiego obrotu wydarzeń w wojnie domowej w Syrii, który zmusiłby Iran do bezpośredniej i jawnej interwencji militarnej w obronie sojusznika, prezydenta Baszara al-Asada. To oczywiście spowodowałoby odpowiednią reakcję Turcji, Arabii Saudyjskiej i paru innych państw regionu, o USA i mocarstwach zachodnich nie wspominając.
W takim "tyglu" i chaosie Izrael miałby wówczas dokonać zmasowanej, chirurgicznej operacji uderzeń powietrzno-rakietowych, wymierzonej w irańskie instalacje jądrowe. Wówczas, w warunkach regionalnej wojny, geopolityczne "skutki poboczne" takiego kroku miałyby być dużo mniejsze niż w czasach "pokoju". Szaleństwo? Czysty makiawelizm? Być może, ale takie plany i założenia są dziś na Bliskim Wschodzie czymś normalnym i codziennym - szalone czasy wymagają nierzadko szalonych decyzji. Pytaniem bez odpowiedzi pozostaje jednak, co w takich szalonych realiach zrobić mają normalni ludzie, chcący żyć w spokoju i pokoju?
Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski