Inteligencja – między etosem a korporacją
Inteligencja – między etosem a korporacją
„Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu” – powiada filozof. Nasilona świadomość istnienia jakiegoś zjawiska pojawia się dopiero wtedy, gdy samo zjawisko zaczyna zanikać w rzeczywistości. I tak rzecz zdaje się przedstawiać w przypadku inteligencji. Im mniejsza jest jej rola w życiu społecznym, tym chętniej się o niej rozprawia.
12.06.2007 | aktual.: 12.06.2007 08:17
Od pewnego czasu z wyżyn politycznej elity spływa ku społecznym nizinom nie zawsze przyjemnie pachnący potok słów o roli, losie i „etosie” polskiej inteligencji. Strumień ten sączył się niegdyś w retoryce KOR, w której miał dwie odnogi. Rewizjonistyczną, która utożsamiała „inteligenckość” z marcem ’68 r., oraz pozytywistyczną, która sięgała do tradycji starszej, opisanej w „Rodowodach niepokornych” Bohdana Cywińskiego. Już w tych zamierzchłych czasach lewica opozycyjna starała się zrobić z „inteligenckości” swój monopol, a poglądy i postawy ludzi sobie niemiłych określała mianem „antyinteligenckich”. W kręgu, który później stworzył „Gazetę Wyborczą”, była to skądinąd zawoalowana forma ustawicznego oskarżania przeciwników o moczaryzm i antysemityzm.
Etos i kasta
Po okrągłym stole potok frazesów o inteligencji wylewał dwukrotnie. Po raz pierwszy w obozie Mazowieckiego, w czasach „wojny na górze”. Po raz drugi po zawiązaniu koalicji PiS z Samoobroną. Ta zdrada interesów klasowych, jakiej dopuścił się PiS wobec wykształciuchów, wywołała istny festiwal podkreślania „inteligenckości” niektórych partii, gazet i środowisk. Zamiast podziału na lewicę i prawicę, postkomunę i „obóz postsolidarnościowy” cechą polskiej rzeczywistości ma być podział na inteligentów – tych czytających „Gazetę Wyborczą”, „Dziennik”, oglądających z zapartym tchem „Szkło kontaktowe” – i na nieinteligencką, moherową czerń.
Mocy tego zaklęcia, które skądinąd obnaża mentalność kastową, jaka cechuje naszych obrońców demokracji, ulegli po części także panowie prezydent i premier. Prezydent stwierdzał, że „prawdziwą inteligencją” są ci naukowcy, którzy chcieli lustracji. „Gazeta Wyborcza” twierdziła, że jest odwrotnie. Z kolei w wywiadzie, jakiego premier Jarosław Kaczyński udzielił Joannie Lichockiej i Igorowi Janke z „Rzeczpospolitej” (13 maja 2007), słowa „inteligencja” i „inteligencki” powtarzają się po kilka razy w każdym pytaniu i odpowiedzi.
„Pański rząd jest źle postrzegany przez inteligencję” – biją na alarm dziennikarze „Rzeczpospolitej”. – „Skąd się to bierze?”. Przede wszystkim trzeba odpowiedzieć na pytanie, co to jest inteligencja– tłumaczy premier. „(…) można wyjaśniać to pojęcie na dwa sposoby. Jeden – że inteligencja to członkowie pewnych korporacji zawodowych, którzy poczuwają się do lojalności wobec nich. I drugi – odwołujący się do etosu inteligenckiego. To przede wszystkim etos służby innym – ludowi, społeczeństwu, narodowi – wreszcie państwu. W moim rozumieniu inteligenci to ludzie, którzy coś z tego tradycyjnego etosu zachowali. Nie jestem przekonany, czy tak rozumiana inteligencja jest w wielkiej części przeciwko nam.
PiS (…) ma wizerunek partii antyinteligenckiej– grzmią jednak dalej niezrażeni tą ripostą rozmówcy. Biada rządowi, jeśli natychmiast nie pozyska poparcia Wisławy Szymborskiej, Smecza i nie „wyeksponuje” ministra Kazimierza Michała Ujazdowskiego, „który reprezentuje środowiska wewnątrz PiS lepiej postrzegane wśród inteligencji” i który „mógłby być łącznikiem z inteligencją”.
Czy rząd może się narażać pani Szymborskiej
Na nic więc przywoływanie przez premiera tradycji Siłaczek i Judymów. Na nic: Przepastne wyżyny, Myśli o niemyśleniu, Umysły zamknięte, Hańby domowe, Czerwone msze, Salony. Na nic piętnastoletnia krytyka kultury postkomunizmu w „Arcanach”, „Gazecie Polskiej” i w kilkunastu innych miejscach. Dla dziennikarzy „Rzeczpospolitej” polska kultura współczesna to nadal, wyłącznie, politycznie poprawny matrix, pielęgnowany przez „autorytety” i kolorowe pisemka z „niezbędnikami inteligenta”. Inteligencja to nie żadni Judymowie, tylko „salon”. Rząd powinien się do tego salonu mizdrzyć, a jak się nie mizdrzy, to – według pani Lichockiej i pana Janke – „nie wykorzystuje szansy”. Nie wiem, czy to celowo prowokacyjna forma rozmowy, eksponująca punkty widzenia godne „Przeglądu”? A może to szczera chęć poradzenia rządowi, żeby tak bardzo nie narażał się pani Szymborskiej, bo jak się dalej będzie narażał, to zaraz przyjdzie potężna inteligencja i załatwi rząd „smeczem”?
Ubolewam, że niektórzy młodzi dziennikarze ciągle tkwią w okowach starych schematów, nie wiedząc, skąd się te schematy wzięły, i nie zauważając, że ich czas mija właśnie teraz, na naszych oczach, i to w sposób bezpowrotny. Nie dostrzegają, że gdyby obecny rząd zaczął nagle, zgodnie z ich sugestiami, zabiegać o poparcie u Smecza, Wajdy, Olbrychskiego, rzeszy antylustracyjnych naukowców i obrońców doktora G., a co gorsza, gdyby takie poparcie uzyskał, byłoby ono pocałunkiem śmierci i dla tego rządu, i dla jakiegokolwiek sensownego programu przebudowy postkomunistycznego państwa.
Z drugiej strony, nie budzi mojego entuzjazmu także powoływanie się premiera na zmitologizowany etos dawnej inteligencji. Nie wątpię w jego szczerość, ale ofiarnicza teoria inteligencji jako wspólnoty służby i poświęcenia także jest w ostatecznym rachunku teorią klasy wybranej. Klasy obarczonej misją wobec ludu, a więc – chcąc nie chcąc – mającej do owego ludu stosunek paternalistyczny, przeradzający się łatwo i nieuchronnie w poczucie własnej wyższości.
Istnieje oczywiście wielka różnica między tymi dwoma sposobami postrzegania inteligencji jako grupy społecznej. Czym innym jest przekonanie, że „filozofowie, poeci, artyści, córki ich i kochanki” (patrz: Zygmunt Krasiński, „Nie-Boska komedia”) są arystokracją społeczeństwa socjalistycznego – czym innym powoływanie się na „rodowody niepokornych”. Ale w dalszej perspektywie oba te stanowiska prowadzą do uznania klasowej odrębności inteligencji i jej społecznego prymatu.
Takie konsekwencje obu sposobów myślenia – realne i potencjalne – uważam za wysoce szkodliwe zarówno dla kształtowania nowoczesnej struktury społeczeństwa, jak i dla atmosfery życia publicznego. Jeżeli myślimy serio o demokracji i państwie solidarnym, to powinniśmy zapomnieć o konserwowaniu wszelkich mitologii kastowych. A do tego sprowadzają się w istocie dzisiejsze pretensje do bycia inteligencją i spory o to, kto nią jest.
Urażona pycha wykształciuchów
Jeśli przyjąć, że „prawdziwa inteligencja” kiedykolwiek w Polsce istniała, było to dawno, a jakiekolwiek pretensje kastowe były jej z gruntu obce. Wątpię, czy ludzie, którzy w II połowie XIX wieku, po studiach w Szkole Głównej (jak było w literaturze) albo w rosyjskim seminarium nauczycielskim (jak było w rzeczywistości), szli na wieś uczyć dzieci dawnych pańszczyźnianych chłopów, myśleli o sobie w tych kategoriach, jakie późniejszym pokoleniom narzucił Żeromski i dwudziestowieczni socjologowie. Po prostu wysadzeni z siodła potomkowie szlacheckich rodzin brali się do pracy w szkole, w mieście, na kolei, zostawali zarządcami cudzych folwarków i cegielni. Zdarzało się, że gubili (!) hrabiowskie dyplomy swoich przodków (jako szpargały bezużyteczne w nowych czasach), żenili się z córkami oficjalistów, nie martwiąc się więcej o to, „kto kogo rodzi”. Mieszkali wśród chłopów i kolejarzy, a ich dzieci bawiły się z dziećmi sąsiadów.
Ci prawdziwi polscy inteligenci nigdy się inteligentami nie mianowali. Wiedzieli i rozumieli, czym był nadmiar kastowości w poszlacheckim społeczeństwie XIX i początków XX wieku. Odcinali się od społecznego snobizmu, kultywowanego na ogół, jak wszystkie snobizmy, przez wzbogaconych parweniuszy. Nie myśleli o sobie jako o członkach jakiejś nowej elity, marzyli o wolności i o równości dla wszystkich. Tacy ludzie pierwsi szli walczyć w latach 1914–1921, potem budowali Odrodzoną, a jeśli ktoś z nich szczęśliwie przeżył II wojnę, to wykańczali go stalinowcy. To wszystko.
A potem przyszła Polska (o ironio!) Ludowa. Z kwestionariuszami osobowymi, podsuwanymi obywatelom w każdej sytuacji urzędowej, w których obok daty urodzenia i innych podstawowych danych trzeba było obowiązkowo wypełnić rubrykę „pochodzenie społeczne”. I w tej rubryce obok pochodzenia „robotniczego” i „chłopskiego” figurowała kategoria: „inteligencja pracująca”. Ta właśnie marksistowska klasyfikacja z czasów PRL wydaje się po większej części odpowiedzialna za popularność inteligenckiej identyfikacji dawnego elektoratu Tadeusza Mazowieckiego i za urażoną pychę dzisiejszych wykształciuchów. W przeszłości formowały ją też pośrednio „punkty za pochodzenie” przy egzaminach wstępnych na studia (nieprzysługujące osobom z „inteligencji pracującej”) oraz socjologiczna moda na dywagacje o inteligencji.
Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu
Ale, jak powiada filozof: „sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu”. Nasilona świadomość istnienia jakiegoś zjawiska pojawia się dopiero wtedy, gdy samo zjawisko zaczyna zanikać w rzeczywistości. I tak rzecz zdaje się przedstawiać w przypadku inteligencji. Im mniejsza jest jej rola w życiu społecznym, tym chętniej się o niej rozprawia. Dotyczy to zwłaszcza inteligencji w podstawowym tego słowa znaczeniu, jako zdolności do poprawnego rozumowania oraz zdobywania i wykorzystywania wiedzy. Dał to zresztą do zrozumienia w cytowanym wywiadzie Jarosław Kaczyński, zwracając uwagę, że nasz realny dorobek w nauce i twórczości kulturalnej wypada po roku 1989 niezbyt imponująco. Zwłaszcza jeśli spoglądać na polską naukę, literaturę, teatr czy film w kontekście międzynarodowym. Rzetelna ocena aktualnego stanu dziedzin, które warstwa inteligencka kształtuje bezpośrednio, jest skądinąd zadaniem pilnym. Na razie wolno zauważyć, że trzeba posiadać wyjątkowo słabą zdolność samodzielnego myślenia, żeby dać się na długie lata podbić
ideologii tak marnej intelektualnie jak ideologia „Gazety Wyborczej”.
Z innego punktu widzenia odwoływanie się dziś do „etosu inteligencji” wydaje się wyjątkowo nieskuteczną zasadą identyfikacji zbiorowej. Nieskuteczność tego typu retoryki przećwiczyła, z wiadomym skutkiem, dawna Unia Wolności. Toteż kiedy tu i ówdzie dają się słyszeć futurologiczne dywagacje o nowej partii, którą mogliby podobno założyć Jan Rokita i Kazimierz Marcinkiewicz z gronem czterdziestolatków zniesmaczonych estetycznie obecną koalicją, to nie potrzeba wielkiej przenikliwości, żeby przewidzieć wynik takiego eksperymentu. Jest on z góry skazany na niepowodzenie.
Ale mniej okazjonalne, programowe odwoływanie się do „etosu inteligencji” mogłoby się też źle skończyć dla PiS. Po pierwsze, wszelkie specjalne wyróżnianie tradycji inteligenckiej w obliczu mieszanego społecznie elektoratu tej partii byłoby oczywistym błędem politycznym. Po drugie, jedyną efektywną zasadę kumulowania energii społecznej w działaniu dla Polski, w zasięgu naszego doświadczenia historycznego, reprezentuje ruch „Solidarności” z lat 1980–1981. A ruch ten nie był ruchem inteligenckim, robotniczym czy chłopskim – tylko był oparty na wzajemnej, życzliwej i partnerskiej współpracy różnych grup i środowisk zawodowych.
Szkoda, że to wyjątkowe doświadczenie tak szybko zostało później zapomniane. Lewica geremkowska odrzuciła je w imię „Europy”. Prawica UPR-owska – w imię walki z „demokracją” i związkami zawodowymi. Ale kto w tym ruchu świadomie uczestniczył, ten ma obowiązek przypominać o jego wartości i o tym, o co w nim naprawdę chodziło.
Śladu tamtego doświadczenia można się było doszukać w PiS-owskim haśle „solidarnego państwa”. Jakżeż jednak budować to państwo solidarne, wywołując z grobu ducha inteligenckiego mesjanizmu i ogłaszając jego moralny monopol na służbę publiczną? Słusznie premier przypomina o tradycji AK. Ale co w takim razie z tradycją Batalionów Chłopskich i mikołajczykowskiego PSL? Czy ta druga tradycja nie jest też dobrem ogólnonarodowym?
Etos jako maska korporacjonizmu
Nadmierne przejmowanie się tradycją inteligencką może się również okazać gwoździem do trumny programu „taniego państwa”. Nie uważam bynajmniej, że państwo ma być tanie, to znaczy słabe militarnie czy niezdolne do obrony interesu narodowego w wymiarze gospodarczym i energetycznym. Ale trzeba sobie zdawać sprawę, że tradycja inteligencji jest w znacznej mierze tradycją urzędniczą. Prawnicy i humaniści – a także inni absolwenci szkół wyższych – z natury rzeczy szukają państwowych posad. Artyści marzą o mecenacie państwowym, który pozwala im uniezależnić się od publiczności. Stąd tak rozumiana inteligencja wytwarza stały nacisk na rozbudowę organów państwa, wywiera presję na tworzenie coraz to nowych regulacji prawnych, kreujących administracyjnie rynek dla jej usług i miejsca pracy w biurokracji.
Z „etosem inteligenckim” idzie w parze – niestety – etatyzacja życia. Jest ona szkodliwa nie tylko ze względu na rozrost biurokracji i przejmowanie realnej władzy przez działające w jej obrębie korporacje. Etatyzacja przynosi też szkody samej inteligencji. Artystów zamienia w urzędników państwowego aparatu kultury, architektów w inspektorów wydziałów architektury itp. itd. Od etosu inteligencji do korporacjonizmu nie jest znowu tak daleko i korporacjonizm może też zasłaniać swoje doraźne interesy „etosem”. Co też widzimy na każdym kroku.
Andrzej Waśko