Instytut Przeczyszczenia Narodowego
Z teczek w IPN-ie można się dowiedzieć, kto był wielki, a kto mały. Kto zwodził SB, a kto ubijał z nią interesy. Wystarczy tylko uważnie wczytać się w akta.
Instytut Pamięci Narodowej jest jak wielki magazyn z butami. Z tym że w kartonach zamiast obuwia leżą życiorysy. Jakie? Nikt tego do końca nie wie. Trzeba zajrzeć do środka, by się o tym przekonać. Każdy sam decyduje: zdjąć pokrywę i uwolnić zmory przeszłości czy żyć w nieświadomości.
Można tak jak Andrzej Ostoja-Owsiany, były senator z województwa łódzkiego, zajrzeć do wewnątrz i po lekturze swojej teczki stracić przytomność. - Miałem w życiu tylko jednego przyjaciela - wyszeptał potem. - Traktowałem go jak brata. I właśnie się dowiedziałem, że to on na mnie przez te wszystkie lata donosił. Teraz wiem, skąd miał pieniądze na te drogie cygara.
Tajnym współpracownikiem o pseudonimie „Wacław" okazał się zmarły przed laty szanowany łódzki socjolog i opozycjonista doktor Andrzej Mazur, po którym w archiwach IPN-u pozostały setki meldunków.
Można tak jak profesor Leon Kieres, prezes Instytutu Pamięci Narodowej, który do dziś pamięta bladą twarz Ostoi-Owsianego i woli się trzymać z dala od własnej teczki. Boi się bólu i zawodu, który mógłby go spotkać, gdyby dowiedział się, że ktoś z bliskich zachował się niegodnie. - Kto tam zajrzy, nie będzie miał spokoju do końca życia - mówi.
Jak wejść do teczki
Jeśli już jesteś pewny, że chcesz poznać swoją przeszłość, musisz osobiście złożyć kwestionariusz w jednym z 10 oddziałów IPN. Do swojej teczki może zajrzeć tylko osoba pokrzywdzona, czyli taka, przeciwko której SB gromadziła dokumenty. Gdyby Czesław Kiszczak nie kazał spalić na przełomie lat 80. i 90. archiwum bezpieki, sprawa byłaby prosta, bo każda osoba rozpracowywana przez SB miała teczkę figuranta, w której mieściła się cała zebrana wiedza o niej: raporty tajnych współpracowników, podsłuchy, przechwycone listy, intymne kontakty, opinie z zakładu pracy, uczelni - wszystko, co mogło się przydać w łamaniu człowieka. Takie same teczki mieli też tajni współpracownicy, którzy pomagali SB w niszczeniu figuranta.
Ale że teczek zostało bardzo mało, to z chwilą złożenia kwestionariusza rozpoczyna się poszukiwanie dokumentów we wszystkich 10 oddziałach IPN-u w Polsce.
Jeśli figurant działał na przykład w ruchu Wolność i Pokój, trzeba sprawdzić prowadzone przez SB, a związane z WiP-em SOR-y (Sprawy Operacyjnego Rozpracowania), SOS-y (Sprawy Operacyjnego Sprawdzenia), SO (Sprawy Obiektowe), SOO (Sprawy Obserwacji Operacyjnej) oraz OZI (osobowe źródła informacji).
Praca ta zajmuje archiwistom IPN-u zwykle kilka miesięcy i jest to znaczny postęp, bo gdy w roku 2001 rozpoczęto udostępnianie dokumentów, niektórzy czekali nawet dwa lata.
Jeśli IPN odmawia przyznania ci statusu pokrzywdzonego, może to znaczyć, że albo nie znaleziono żadnych o tobie dokumentów, albo dokumenty świadczą, że byłeś tajnym współpracownikiem lub funkcjonariuszem SB.
Pokrzywdzony dostaje kopie, na których wszystkie nazwiska są zamazane na czarno. - Wtedy jest jeszcze czas, by się zastanowić, czy chce się znać prawdę - mówi Paweł Machcewicz, dyrektor Biura Edukacji Publicznej IPN. - Prawdę można poznać za cenę rozpadu przeszłości. To są sprawy bardzo bolesne, bo najczęściej donosili przyjaciele i znajomi.
Jednak na życzenie pokrzywdzonego wszystkie kryptonimy tajnych współpracowników i funkcjonariuszy SB mogą być odtajnione. To pracochłonne zadanie. Kryptonimy się powtarzają. Najwięcej jest Nowaków, Biedronek i Słowików. Trzeba uważać, by nie pomylić jednego Nowaka z drugim. Pokrzywdzonego o danych osobowych jego prześladowców IPN informuje osobnym pismem.
Tadeusz Wołyniec, opozycjonista z Koszalina, jako pierwszy przedstawił dziennikarzom całą odtajnioną przez IPN listę osób, które niszczyły mu życie. Wśród nich znalazł się Maciej Kobyliński, prezydent Słupska, dyrektor wydziału słupskiego ratusza, znany na Pomorzu adwokat i dwóch prokuratorów. Ale dopiero sprawa Małgorzaty Niezabitowskiej, na którą natknął się w swojej teczce były redaktor „Tygodnika Solidarność" Krzysztof Wyszkowski, ze względu na głośne nazwisko rozpoczęła wielką debatę o ujawnianiu agentów.
- I będzie się pojawiać coraz więcej takich nazwisk - mówi Paweł Machcewicz. - W ciągu najbliższych miesięcy ludzie zaczną dostawać masowo swoje teczki i tego się nie da już zatrzymać. A pokrzywdzeni mają prawo ujawniać nazwiska.
- Będą przypadki ujawniania nazwisk autorytetów, o których ja już wiem, a inni się dopiero dowiedzą - mówi Bernadetta Gronek, dyrektor Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN. - Na początku lat 90. wiedza płynąca z tych dokumentów mogłaby zmienić Polskę, a teraz to tylko może wzburzyć ludzi.
Są w IPN-ie materiały, które mogą dotknąć spraw świętych dla Polski - przyznaje Leon Kieres. - Pytają mnie, czy po tym wszystkim nie będziemy musieli pisać od nowa historii Solidarności. Czy nie zostanie pogrzebany cały etos Solidarności. Odpowiadam wtedy, że nie, bo my wtedy walczyliśmy o prawdę i co najwyżej dotkną nas boleśnie informacje, że niektórzy szli z nami, nie mając do tego prawa. Teraz trzeba będzie przeorać świadomość, by dłużej nie tłumić prawdy.
Otworzyć teczki
Archiwum IPN to prawie 80 kilometrów akt, z czego zaledwie 15 kilometrów to teczki przekazane z UOP. Z nich pochodzi wiedza na temat agentów i funkcjonowania SB. Do teczek mają dostęp nie tylko pokrzywdzeni, ale też historycy i dziennikarze. Ci ostatni nie mogą jednak w żaden sposób ujawniać ani tajniaków, ani esbeków, którzy działali po lipcu 1983. Tajemnica państwowa wieczyście chroni dane osób, które udzieliły pomocy organom państwa powołanym na mocy ustawy. W tej definicji mieści się również SB. Jest jeszcze zbiór zastrzeżony, stworzony na wniosek szefów służb specjalnych, w którym tajemnicą pozostaje nawet to, co jest w tym zbiorze. Wiadomo, że są to jakieś dokumenty zastrzeżone ze względu na bezpieczeństwo państwa i poza prezesem nikt nie wie, co tam jest.
- Nie mogę nawet powiedzieć, co te dokumenty zawierają - mówi profesor Kieres. - Mogę tylko powiedzieć, że nie chronimy tam tajnych współpracowników. Teczek zamknąć się już nie da. A też nie można ich trzymać, tak jak teraz, uchylonych. Leon Kieres mówi, że nie można dopuścić, by pokrzywdzeni, upominając się o prawdę, byli oskarżani o krzywdzenie swoich prześladowców. Uważa, że zamiast tych, którzy produkowali dokumenty SB, a dziś występują w roli ekspertów, lepiej dopuścić do archiwum więcej instytucji.
To, o czym profesor Kieres wspomina nieśmiało, historyk Antoni Dudek mówi głośno. Choć ma dopiero 38 lat, przeciwnicy lustracji już go okrzyknęli stalinowskim propagandzistą, bo opowiedział się za szerokim otwarciem archiwów. - Niech każdy zajrzy i sam sobie wyrobi zdanie, czy ktoś, kto donosił, był czy nie był agentem. IPN nie powinien się zajmować wyrokowaniem w tej sprawie, tylko udostępnianiem dokumentów - mówi Dudek. - Kiedy otworzy się archiwa i miną pierwsze emocje, tylko historycy będą się nimi później interesować.
Vademecum agenta
To nie w czasach stalinowskich, ale za ministra Czesława Kiszczaka liczba tajnych współpracowników SB sięgnęła szczytu. Pod koniec 1988 roku było ich 98 tysięcy. Do Kiszczaka należy też kolejny rekord z roku 1984, w którym udało się zwerbować prawie 19 tysięcy nowych współpracowników (dwa razy więcej niż przez całe lata 60.). Być może w ten sposób bezpieka chciała uniknąć powtórki z roku 1980, gdy niespodziewanie wybuchła Solidarność. Wtedy na 19 tysięcy komisji zakładowych udało się wsadzić agenta tylko w co dziesiątej - a generał Kiszczak wyznawał zasadę Berii, że jedyna skuteczna metoda kontroli nad społeczeństwem to rozwój agentury.
Do zasobów IPN powinny trafić wszystkie dokumenty SB sporządzone do końca 1989 roku, nawet teczki agentów i TW, którzy potem przeszli na służbę Urzędu Ochrony Państwa. Proces przekazywania materiałów oficjalnie się zakończył.
Choć na przełomie lat 80. i 90. spalono około 60 tysięcy teczek agentów, ślad ich pracy pozostał. - Wszystkiego zniszczyć nie można. Jeśli TW spotkał się z oficerem prowadzącym, to spisany raport wkładano do teczki pracy TW, a kopie wędrowały po rozgałęzionej maszynerii, trafiając niekiedy w dziesiątki teczek innych osób rozpracowywanych przez SB - tłumaczy Antoni Dudek. - Na podstawie tych rozsianych raportów, konfrontowanych z innymi danymi, można w wielu przypadkach ustalić personalia agenta skrywającego się za pseudonimem. Poznać jego imię, nazwisko czy rok urodzenia. Wiadomo wówczas, kto donosił, choć teczka pracy, która jest swoistą duszą agenta, za czasów Kiszczaka została spalona. To zwykle za mało, by Sąd Lustracyjny uznał kogoś za agenta, ale dociekliwy historyk czy pokrzywdzony często nie ma wątpliwości.
Tropem może być zapomniana drobnostka, jak chociażby prośba oficera prowadzącego o dodatkowy przydział reglamentowanej wówczas benzyny dla tajnego współpracownika. Tak było z Krzysztofem Sidorkiewiczem, byłym wojewodą bydgoskim, którego oficer zapewniał, że zniszczył jego teczkę pracy. Rzecznik Interesu Publicznego wydobył z urzędu paszportowego dokument, który wskazywał na współpracę z SB. Choć Sidorkiewicz skarżył się, że został przez SB oszukany, zrezygnował z urzędu. - Nikt, kto zachował się wtedy szkaradnie, nie może spać spokojnie - mówi Grzegorz Majchrzak, który w 1990 roku przyszedł pracować w archiwach MSW i razem z nimi zawędrował do Instytutu. Ale nie podoba mu się pomysł ujawniania listy agentów w Internecie. Bo na taką listę mógłby trafić konsultant, który w roku 1973 raz udzielił SB pomocy i potem trzymał się od służb z daleka.
- Gdybyśmy zrobili stronę „agenci online" - mówi Kieres - to do jednego worka wrzucimy tych, którzy za pieniądze niszczyli innych, i tych, których złamano. Bywało, że ktoś podpisał współpracę, ale widać z teczki, że ją pozorował, nie szkodził innym i chociaż był osaczony, to w końcu odmówił. Potrafił się zerwać, choć bardzo się bał.
Godność w cenie średniej krajowej
Antoni Dudek uważa, że wiele spraw jest mitologizowanych. Na przykład to, że większość teczek dotyczy opozycji politycznej.
- Opozycjoniści są w zdecydowanej mniejszości - mówi Dudek. - Do lat 80. SB znacznie więcej uwagi poświęcała artystom, naukowcom, stowarzyszeniom i zakładom pracy niż słabiutkim środowiskom opozycyjnym. Teczki dotyczą przede wszystkim inteligencji. W połowie lat 70. cztery procent Polaków miało wyższe wykształcenie, a wśród TW aż 38 procent. - SB chciała wiedzieć, co się dzieje w środowiskach opiniotwórczych, a nie co knuje rolnik z małej wioski - mówi Dudek. Jeśli chodzi o zawód, najwięcej donosicieli było wtedy wśród techników (2973), inżynierów (2321) i księży katolickich (2155). - To prawda, że współpracę wymuszano szantażem - mówi Paweł Machcewicz. - Ale większość pracowała dla pieniędzy. Zwykle godność ludzką można było kupić już za połowę średniej krajowej, czasem dorzucano paszport. I to jest porażająca wiedza.
Z teczki
Działacz KPN Maciej Gawlikowski z Krakowa podzielił tajnych współpracowników SB ze swojej teczki na dwie grupy: złamanych i oddelegowanych. Do pierwszych należy TW „Winiarski", któremu po aresztowaniu w 1982 roku SB zaproponowało paszport w jedną stronę, na co ten przystał z ochotą. Poproszono przy tej okazji, by opisał swą działalność w KPN-ie. Mając już odręcznie spisany raport, SB zamiast paszportu zaproponowała współpracę, szantażując chłopaka tak długo, aż się zgodził. - On już pewnie wie, że się wszystkiego domyślam, ale wobec niego można zastosować taryfę ulgową. W każdym jego raporcie widać, że się bardzo szamocze i nie chce nikomu zaszkodzić - mówi Gawlikowski.
Co innego TW „Janek", jeden z sześciu tajnych współpracowników wprowadzonych do krakowskiego KPN-u w roku 1988, gdy Konfederacja zaczęła funkcjonować półjawnie. Przyjechał do Krakowa z prowincji, bezpieka załatwiła mu studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej i aż do rozwiązania SB spłacał ten dług. Potrafił wyliczyć kilkadziesiąt osób biorących udział w zakonspirowanym spotkaniu. Nie znał wszystkich, więc opisywał ich kolor włosów, szczegóły garderoby i stanowisko zajmowane podczas dyskusji. - Z tych notatek widać, jak ta gnida pławi się w tym kapowaniu i próbuje się podlizać ubekowi swą spostrzegawczością - mówi Gawlikowski, który, by mieć absolutną pewność, czeka na decyzję IPN-u w sprawie odtajnienia agentów. Choć, jak przyznaje, do ich identyfikacji nie jest to konieczne. - Bo jeśli raz w życiu spotkałem się z Henrykiem Karkoszą, rozmawialiśmy w cztery oczy, a z tego spotkania znalazłem w swojej teczce szczegółowy raport podpisany przez „Monikę", to nietrudno się domyślić, kto jest kapusiem.
Ale nawet gdy IPN potwierdzi Gawlikowskiemu to, czego się on domyśla, i tak nic nie może z tym zrobić. - Co najwyżej splunę przez ramię, gdy spotkam takiego „Janka". Niech mu łydki drżą ze strachu - mówi Gawlikowski.
Prawie 17 tysięcy osób złożyło już w IPN-ie wnioski, by ubiegać się o status pokrzywdzonego.
- Chcą poznać prawdę - mówi o nich dyrektor biura udostępniania i archiwizacji Bernadetta Gronek, której podlegają wszystkie IPN-owskie archiwa. Choć po lekturze jest trochę uodporniona na podłości, wertując akta SB, wciąż jeszcze się dziwi. Na przykład, gdy czyta o znanej przed laty aktorce, która prosi swojego oficera prowadzącego, by pomógł tak wszystko zorganizować, żeby mąż zostawił jej samochód po sprawie rozwodowej.
Paweł Machcewicz zapamiętał kobietę, która dostała od esbeka nazwisko kolejnej osoby do rozpracowania. - To będzie łatwe - ucieszyła się - bo jestem z nią blisko zaprzyjaźniona.
Z lektury teczek profesor Ryszard Terlecki dowiedział się, że jego ojciec Olgierd był nie tylko znanym literatem, ale też tajnym współpracownikiem o pseudonimie „Lachowicz" i przez 35 lat dostarczał SB cennych informacji. W teczce było nawet pokwitowanie na zakup wieńca, który oficer prowadzący kupił, idąc na pogrzeb swojego TW.
Cezary Łazarewicz