Imigranci podzielili Europę
Imigrant to słowo, które w ostatnich tygodniach podzieliło nie tylko Europę. Kontrowersyjne
wypowiedzi niemieckiego polityka Thilo Sarrazina, decyzja Francji o deportacji z kraju bezrobotnych Romów czy drastyczne zaostrzenie prawa azylowego przez Austrię podzieliły opinię publiczną w wielu krajach Unii Europejskiej. Jedni twierdzą, że są to działania o podłożu rasistowskim, łamiące prawa człowieka, inni zaś znajdują wytłumaczenie dla tych stanowczych kroków czy opinii.
14.09.2010 | aktual.: 14.09.2010 11:06
Atmosferę niepokoju w samych Niemczech podgrzewa zbliżający się termin otwarcia się ich rynku pracy dla obywateli m.in. Polski. Kraj ten, który starał się jak najbardziej oddalić ten moment, zmierzyć się będzie musiał już wkrótce z ostatecznym otwarciem granic. Mimo, że nastąpi to dopiero w maju 2011 roku Niemcy już teraz obawiają się napływu nowych imigrantów.
Część niemieckich polityków z CDU już teraz postuluje o wprowadzenie minimalnej płacy dla pracowników sezonowych. Miałoby to ochronić niemieckich bezrobotnych w starciu z imigrantami, którzy prawdopodobnie godziliby się na pracę za mniejsze niż oni pieniądze. Na pomysł ten nie ma jednak pełnej zgody wewnątrz partii, jednak pokazuje on, że nadal otwarcie rynku pracy uważane jest przez niektórych polityków za zagrożenie.
Paradoksalnie, to właśnie imigranci mogą uratować niemiecką gospodarkę. Tłumaczył to ostatnio w wywiadzie dla "Hamburger Abendblatt" prof. Klaus Zimmermann z Niemieckiego Instytutu Badań Gospodarczych (DIW). - Pilnie potrzebujemy pracowników i imigrantów z zagranicy, przynajmniej 500 tys. osób rocznie, by na stałe zabezpieczyć naszą gospodarkę - alarmował w wywiadzie ekonomista. Niemcy bowiem, jak większość Europy, zaczynają coraz silniej odczuwać starzenie się społeczeństwa i brak młodych specjalistów kierunków inżynierskich, biologicznych czy ekonomicznych.
Na szczęście wielu niemieckich przedsiębiorców, szczególnie z regionów przygranicznych, podziela opinię profesora Zimmermanna. W związku z tym, w Szczecinie, miało miejsce spotkanie przedstawicieli firm z Polski i Niemiec. Rozmawiali oni o szansie, jaką będzie swobodny przepływ siły roboczej między obydwoma krajami, szczególnie między aglomeracją szczecińską a landami Brandenburgia i Meklemburgia-Pomorze Przednie.
Bo przecież zjawisko migracji, przemieszczania się w poszukiwaniu lepszych warunków do życia, nie jest żadną nowością. Choć, samo w sobie, jest z pewnością bardzo złożone nie tylko z socjologicznego i kulturowego, ale nawet psychologicznego punktu widzenia. Różne są bowiem powody, dla których ludzie decydują się na opuszczenie ojczyzny i rozpoczęcie nowego życia w zupełnie innym środowisku - polityczne, społeczne, religijne, a ostatnio najczęściej ekonomiczne. Przykładem niech będzie fala wyjazdów z Polski która miała miejsce w ostatnich latach, a której głównym celem były Anglia czy Irlandia.
Instytut Gallupa, najstarszy instytut badania opinii społecznej na świecie, przeprowadził badanie, które miało sprawdzić jak wyglądałoby przemieszczanie się ludności gdyby każdy mógł żyć w wybranym przez siebie miejscu. Pracujący przy badaniu socjologowie przepytali obywateli różnych państw świata, czy mając taką możliwość opuściliby swoją ojczyznę, a jeśli tak, to gdzie by się udali? Po przeanalizowaniu udzielonych odpowiedzi okazało się, że w idealnym świecie największy przyrost ludności odnotowałby Singapur. W czołówce znalazły się też m. in. Nowa Zelandia, Kanada czy Szwajcaria. Najwięcej osób, co nie dziwi, chciałoby opuścić pogrążone w biedzie i chaosie Sierra Leone, Haiti i Zimbabwe.
Badanie wykazało też, że nawet 15% obywateli Polski opuściłoby bez żalu ojczyznę. W Unii Europejskiej gorszy od Polaków stosunek do własnego kraju mieli tylko Litwini i Łotysze. Wyniki badania, choć niepokojące dla Polski, nie powinny jednak aż tak dziwić. Nie jest bowiem niczym nowym, że mieszkańcy krajów biedniejszych szukają lepszego życia na terenie bogatszych państw. Mieszkańcy tych dostatniejszych, szukają miejsc gdzie mogliby żyć jeszcze wygodniej.
Jednak faktem jest też, że imigranci, a także stosunek do nich, jest wyjątkowym barometrem nastrojów panujących w państwie w którym się osiedlają. Postrzeganie ich przez resztę społeczeństwa jak w soczewce skupia panujące w nim nastroje i ukazuje jak na dłoni społeczne lęki. Gdy "nowy" kraj jest w dobrej kondycji polityczno-gospodarczej przyjezdni traktowani są w sposób przyjazny, co najwyżej obojętny. Jednak gdy dobra passa się kończy, emigranci najczęściej stają się przysłowiowymi chłopcami do bicia. Oskarża się ich o podbieranie etatów "miejscowym" i psucie rynku pracy, poprzez godzenie się na często gorsze warunki finansowe. W sytuacji zagrożenia najłatwiej bowiem zaatakować "innych", nawet kiedy oskarżenia nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością lub są jej wyraźnym uproszczeniem.
Jak pokazują ostatnie wydarzenia strach przed innością pomieszany ze strachem o zachowanie własnej tożsamości zaczyna być w ogarniętej kryzysem gospodarczym Europie coraz większym problemem. Nie bez winy są często jednak sami imigranci, szczególnie ci, którzy nie są zainteresowani integracją ze społeczeństwem w którym przyszło im żyć. A takich, jak pokazują badania prowadzone w Niemczech, jest całkiem sporo.
Według szacunków, które przedstawił ostatnio w Berlinie minister spraw wewnętrznych Thomas de Maiziere, nawet 15% mieszkających tam imigrantów nie chce zintegrować się z niemieckim społeczeństwem. Te osoby nie chcą uczestniczyć w kursach językowych i izolują się w swoich małych społecznościach, mówił polityk. Niestety taką postawą sami budują wokół siebie mur nieufności, który oddziela ich później od reszty społeczeństwa. Bardzo często bowiem to sami imigranci tworzą zaklęty krąg, z którego bardzo trudno się wyrwać i powielają negatywne stereotypy i uprzedzenia. To zaś prowadzi do stygmatyzacji i coraz większego oddalania się ich od reszty społeczeństwa. Po części, to co dzieje się teraz w Europie, jest właśnie wynikiem tego procesu.
Z Berlina dla polonia.wp.pl
Emilia Kałka