Polityka"Hymn Kaczyńskiego - największa wpadka, jaką widziałem"

"Hymn Kaczyńskiego - największa wpadka, jaką widziałem"

Charyzma Jarosława Kaczyńskiego absolutnie na mnie nie działa. W kampanijnym spektaklu prezentuje nie najlepsze aktorstwo. Jest kiepskim aktorem. Jego „oczywista oczywistość” może trafiać tylko do ludzi bardzo naiwnych – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską wybitny aktor Daniel Olbrychski. Członek komitetu honorowego Bronisława Komorowskiego zdradza, dlaczego głosuje na kandydata Platformy oraz odsłania kulisy najnowszego filmu. - Jak ktoś mówi o wpadkach Komorowskiego, to niech najpierw nauczy Jarosława Kaczyńskiego hymnu. To była największa wpadka, jaką widziałem w moim życiu - dodaje.

"Hymn Kaczyńskiego - największa wpadka, jaką widziałem"
Źródło zdjęć: © PAP

29.06.2010 | aktual.: 04.01.2011 14:11

WP: Joanna Stanisławska: Czym kandydat Platformy Pana do siebie przekonał?

Daniel Olbrychski:- Z uwagą śledzę polityczną drogę pana Bronisława Komorowskiego, którego znam od wielu lat i bardzo lubię. Uważam, że to jeden z najbardziej odpowiedzialnych i poważnych polityków. Jego widzenie sytuacji w Polsce i na świecie jest mi bliskie. Mam do niego pełne zaufanie. Taki prezydent bardzo by nam się przydał. Nie robię nic przeciw, tak jak niektórzy, którzy powtarzają, że trzeba zrobić wszystko, by prezydentem nie został Jarosław Kaczyński. Rozpatruję wszystko na spokojnie, uważam, że jeżeli Polska ma się dynamicznie zmieniać na lepsze w ciągu najbliższych dwóch lat, które pozostały do wyborów parlamentarnych, to potrzebna nam jest wspaniała współpraca między rządem a Pałacem Prezydenckim, a nie walka dwóch zawziętych obozów. Gdyby Jarosław Kaczyński został prezydentem, to mając do dyspozycji bardzo silny oręż w postaci weta, do takiej walki ciągle by doprowadzał. Polityk nie byłby politykiem, gdyby nie chciał na tym lekko, kosztem obozu przeciwnego, pograć przed wyborami, a jego
brat tego narzędzia zdecydowanie nadużywał. Chłodne rozumowanie każe mi popierać Bronisława Komorowskiego jako najlepszego kandydata, zwłaszcza, że Polska właściwie suchą nogą wyszła z kryzysu ekonomicznego, który dotknął nawet Manhattan. Nie możemy tego zaprzepaścić. Gdy rok temu kręciłem w Nowym Jorku, kryzys można było zobaczyć gołym okiem - puste restauracje, dużo mniejszy ruch w sklepach.

WP: Rozumiem, że stosunkowo bezbolesne przejście kryzysu poczytuje Pan za zasługę rządu Platformy?

- Tak, sądzę, że zawdzięczamy to mądrości polityków Platformy z Tuskiem na czele. Patrzę z dużym szacunkiem na to, jak nasz kraj jest zarządzany w tym trudnym okresie.

WP: Jakie ma Pan wrażenia po niedzielnej debacie? Jak się Panu podobała? Kto zwyciężył?

- Debata utwierdziła mnie w przekonaniu, że to Bronisław Komorowski jest najlepszym kandydatem. Naturalnie to jemu kibicowałem. Na każdy temat posiadał obszerną wiedzę, umiał w sposób jasny i precyzyjny zaprezentować swoje stanowisko, podczas gdy jego „szermierzowi politycznemu” starcie w cztery oczy i to jeszcze na oczach widzów niebyt wyszło. Komorowski jest wspaniale przygotowany do swojej przyszłej roli.

WP: Więc nie remis, jak wskazywała większość komentatorów, ale wygrana Komorowskiego w tej debacie?

- Zdecydowanie wygrana. O remisie mówiła fanatycznie zajadła pani prof. Staniszkis, co oznacza, że Komorowski musiał być naprawdę dobry.

WP: Mówi Pan o tym, że Polsce potrzebny jest dynamizm, ale zdaniem wielu Bronisławowi Komorowskiemu energii brakuje, zarzuca mu się, że jest niczym ciepłe kluchy.

- Nic podobnego, w niedzielnej debacie odniosłem wrażenie, że Komorowski miał zdecydowanie więcej energii. To Kaczyński przysypiał, być może z powodu niedawnej choroby. Jestem aktorem, więc wiem, że przed kamerami raptem robi się ciepło, człowiek czuje się gorzej. To mogło być przyczyną jego niedyspozycji.

WP: A czy Bronisławowi Komorowskiemu nie brakuje charyzmy?

- A czym jest charyzma? Jeśli to coś, co promieniuje z człowieka, to promieniował Bronisław Komorowski. WP: Czyli potrafi porwać tłumy?

- Zdecydowanie tak. Jest bardzo przekonujący. A jego przeciwnik Kaczyński w tym kampanijnym spektaklu prezentuje nie najlepsze aktorstwo. Jest słabym aktorem. Jego „oczywista oczywistość” może trafiać do ludzi bardzo naiwnych. Zresztą już tego słynnego sloganu nie używa.

WP: Czy nie obawia się pan, że okres wakacyjny negatywnie wpłynie na frekwencję?

- Życzyłbym sobie żeby nie wpłynął. Sam wracam z wakacji, nie tylko w związku ze zdjęciami, które wkrótce zaczynam, ale po to, żeby zagłosować.

WP: Wierzy pan w zwycięstwo Bronisława Komorowskiego?

- Zdecydowanie tak.

WP: A co jeśli ten scenariusz się nie sprawdzi i to Jarosław Kaczyński wygra?

- Nie zakładam takiego scenariusza. Polacy muszą iść do tych wyborów, gdziekolwiek są znaleźć najbliższą przynależną im urnę.

WP: Boi się pan powrotu IV RP?

- Nie, już nie. Zresztą nie do końca wiem, co ona oznacza. IV RP kojarzy mi się tylko z głupimi rządami PiS-u z przystawkami. Pamiętamy, co się wtedy działo i do tego już Polacy, mam nadzieję, nie dopuszczą. Nikomu do głowy nie przyjdzie, żeby odgrzebywać metody, które wtedy były w użyciu.

WP: Liczne wpadki – mówienie o wyjściu Polski z NATO czy oskarżanie krakowiaków i poznaniaków o skąpstwo - nie przeszkodzą Bronisławowi Komorowskiemu w zwycięstwie?

- Jeśli już mamy być złośliwi, to niech ten, kto tak mówi najpierw nauczy Jarosława Kaczyńskiego polskiego hymnu. O większej wpadce nie słyszałem w swoim długim życiu.

WP: A czy Janusz Palikot nie szkodzi trochę Bronisławowi Komorowskiemu w tej kampanii?

- Nie sądzę. Są ludzie, którzy go lubią i tacy, których bardzo drażni. Ja należę do jego miłośników, choć uważam, że czasami mógłby się troszkę powstrzymać. Np. to, co zrobił w Lublinie niezbyt mu się udało. Gdy jego działania są zabawne i skuteczne, nie mam nic przeciwko nim.

WP: Od tygodnia jesteśmy świadkami śmiałych umizgów Platformy do SLD. Czy Platformie nie grozi przechył w stronę lewicy?

- Jestem w tej chwili na wakacjach, dałem sobie trochę od polityki spokój, licząc, że zmierza ona w dobrym kierunku. Zrobiłem tylko wyjątek i byłem w Złotej Górze na wiecu wyborczym Platformy, gdzie chodziłem w T-shircie „Głosuję na Bronka”. Sprawy umizgów do lewicy specjalnie nie śledzę.

WP: Zaakceptowałby pan koalicję Platformy z SLD?

- Aż tak tego wszystkiego nie analizuję, gdybym miał to robić, sam bym został politykiem i pewnie bym miał w tej materii niemałe osiągnięcia (śmiech). Znam wiele osób z SLD, które bardzo cenię i lubię. Jestem daleki od tego, by obawiać się nierozsądku ze strony tej formacji.

WP: Władysław Bartoszewski po tym jak oficjalnie poparł Bronisława Komorowskiego otrzymywał listy z pogróżkami, czy panu również zdarza się otrzymywać anonimy?

- Nie, być może mało kto zna moje adresy.

WP: Czy słowa profesora o „hodowcy zwierząt futerkowych” nie były zbyt ostre?

- Prof. Bartoszewski to człowiek, który sam umie się ocenzurować. Skoro tego nie robi, to znaczy, że całkowicie za swoje słowa odpowiada, z wyżyn swojego intelektu potrafi ocenić sytuację. Jestem ostatnią osobą, która by krytykowała profesora, jest on dla mnie absolutnym autorytetem. WP: A czy tak jak Andrzej Wajda uważa Pan, że „gra toczy się o wszystko” i ta kampania jest rodzajem wojny domowej?

- Te słowa bardzo Andrzejowi wytknięto. Tymczasem kilka dni później sam prezes PiS rozpoczął swoje wystąpienie od stwierdzenia „pora zakończyć tę wojnę”. On również nazwał tę sytuację po imieniu, ale nad tym przemówieniem było cichutko. Dlaczego więc jemu wolno, a Wajdzie nie? Wajda z pewnością jest dojrzalszym człowiekiem niż Kaczyński, przeżył już niejeden ustrój i w każdym realizował swoje filmy, jego twórczość była nieustającą walką z układami, w jakich przyszło mu pracować. W pewnym sensie również jest politykiem, znacznie poważniejszym od tego pokolenia, które teraz walczy o władzę.

WP: Wierzy Pan w przemianę Jarosława Kaczyńskiego?

- Trudno mi uwierzyć w głęboką psychologiczną zmianę. Nie trzeba być zawodowcem, żeby wiedzieć, że zachowanie polityka jest obliczone na to, by odnieść sukces w kolejnych starciach z przeciwnikami politycznymi. Jarosław Kaczyński widocznie uznał, że korzystniej dla niego będzie swoje zachowanie w tej kampanii trochę zmienić.

WP: Dużą rolę w tej kampanii, choć nieoficjalnie, bo bez wsparcia sztabu PiS, odegrał film Ewy Stankiewicz „Solidarni 2010”, który powstał we współpracy z Janem Pospieszalskim. Widział Pan ten film? Jakie zrobił na Panu wrażenie?

- Oczywiście, że widziałem, już w pamiętny poniedziałek, tuż po ogłoszeniu przez Jarosława Kaczyńskiego decyzji o przystąpieniu do wyborczego wyścigu. Znając świetnie fanatyczne wręcz przekonania polityczne Pospieszalskiego i Ewy Stankiewicz, z którą popełniłem film fabularny, wiedziałem czego się spodziewać i się nie rozczarowałem. Zobaczyłem film propagandowy niczym z Łunaczarskiego, ideologa wczesnego stalinizmu, czy Goebbelsa, z tą różnicą, że Hitler i Stalin mieli zdolniejszych dokumentalistów. Czarno-białość tego obrazu, jego kompletna jednostronność, staranność w dobieraniu rzekomo spontanicznie wypowiadających się ludzi była tak nachalna, że nie dziwię się, że sztab PiS-u skorzystał z niego tylko jednorazowo. Na szczęście mam wrażenie, że odbiór tego filmu w 99% był prawidłowy i jednoznacznie negatywny. To haniebny film w założeniu i wulgarny, nieudolny w wykonaniu.

WP: Firma Gutek Film wycofała się z dystrybucji fabularnego debiutu Ewy Stankiewicz pt. „Nie opuszczaj mnie”, w którym zagrał pan jedną z głównych ról. Spekuluje się, że przyczyną byli właśnie „Solidarni 2010”. Nie ma pan o to żalu?

- Nie wiem, jakie były powody tej decyzji, być może moralne. Zawsze jest trochę przykro, bo na ten film - podobno interesujący, choć jeszcze go nie widziałem - złożyła się praca znakomitego zespołu. Ewa też bardzo wiele serca w ten film włożyła, bo to też historia losu jej ojca, który umierał podobnie jak ja umierałem w tym filmie, szczerze jej współczuję, ale wyzwoliła negatywne emocje na swój temat i musiała się z tym liczyć. Widocznie, w ocenie dystrybutora, przekroczyła pewne granice, które artystów powinny obowiązywać, nie można być przecież nachalną szczekaczką pewnej propagandy. Czegoś tak ordynarnie nienawistnego i obrzydliwego nie popełnili nawet twórcy związani ze Zjednoczeniem Patriotycznym "Grunwald", ugrupowaniem pseudopatriotycznym i szowinistycznym.

WP: Wkrótce rozpoczyna Pan zdjęcia do „Bitwy Warszawskiej” w reżyserii Jerzego Hoffmana, w której ma Pan zagrać marszałka Józefa Piłsudskiego. Jak Pan podchodzi do osoby marszałka, jak Pan go ocenia?

- To jedna z najciekawszych postaci w polskiej historii. To nie będzie duża rola, będę tylko symbolicznie wkraczał w akcję, w momentach historycznych, trudno więc mi pogłębić psychologicznie tę postać. Czytam co się tylko da na ten temat, spotykam się z najwybitniejszymi historykami, do których należy także ujmująca postać na forum naszej polityki prof. Tomasz Nałęcz. Nie wiem, na ile moja praca wzbogaci, to co na ekranie widzowie zobaczą, ale chcę być jak najbardziej sam dla siebie w porządku, że zbadałem całą wiedzę na temat marszałka.

WP: Obaj bracia Kaczyńscy przyznawali się do fascynacji osobą marszałka. Niektórzy politycy PiS twierdzili, że prezes realizuje wizję „silnego państwa” Piłsudskiego.

- Widocznie nie wszystko zrozumieli z myśli marszałka, przypuszczam, że tak uważnie jak ja nie przeczytali literatury na ten temat. Ale ja się poważnie przygotowuję do roli (śmiech). Moim zdaniem bracia Kaczyńscy chcieli odegrać rolę jako Kaczyńscy, a nie jako spadkobiercy idei marszałka. Kompletnie mi nie pasuje to, co próbuje w polityce robić Jarosław Kaczyński do mądrości, głębi, dalekowzroczności Józefa Piłsudskiego w pojmowaniu historii i polityki. WP: Po śmierci Piłsudskiego pojawiła się legenda, ugruntowana także przez sposób, w jaki go żegnano. Teraz część publicystów mówi o "nowym micie prawicy" w przypadku legendy Lecha Kaczyńskiego. Na ile jest to uzasadnione?

- Piłsudski był legendą już za życia. Z jego charyzmy i cementującej roli dla społeczeństwa, które jeszcze nie było państwem, ale narodem pod trzema zaborami, zdawali sobie sprawę przywódcy państw ościennych, dlatego Piłsudski był kokietowany przez wszystkie strony. To było widoczne już kiedy był młody. Nie ma żadnej analogii do żadnego współcześnie żyjącego polityka. Bracia Kaczyńscy nie budzą też tak skrajnych emocji. Są dosyć konfliktowymi politykami bardzo średniego wymiaru. Lech niestety zginął tragicznie, wydawał mi się zawsze bardziej sympatyczny, z cudowną, mądrą panią Marią u boku, dodająca mu wiele uroku i ciepła. Czas Jarosława Kaczyńskiego w polityce bardzo szybko minie.

WP: Lech Kaczyński spoczął obok marszałka Piłsudskiego na Wawelu. Ten pochówek wzbudził kontrowersje części mediów, wyborców i polityków.

- Z pogrzebem na Wawelu trochę zrobiliśmy im krzywdę. Marię Kaczyńską znałem osobiście, to była skromna, bardzo mądra osoba. Wydaje mi się, że ona sama z taką decyzją czułaby się nie najlepiej. Całe życie braci Kaczyńskich i ich legenda, a także ich ojca, była związana z Warszawą. Zrozumiałbym, gdyby pochowano ich w kwaterze powstańczej, Lech Kaczyński miał przecież wielkie zasługi dla pielęgnacji kultu bohaterskich powstańców. Krakowiacy są trochę zdziwieni, królowie i naczelnik milczą, więc zostawmy te grobowce w spokoju.

WP: Po co dziś taki film powstaje, co ta historia przyniesie współczesnemu widzowi?

- Z pewnością ten film wszystkich aspektów tego okresu nie wyczerpie. Należę do pokolenia, w którym o roku 1920 w ogóle nie uczono, coś tam wspominano, że jacyś agresywni polscy politycy wdali się w kijowską awanturę i nic więcej. Jeśli nie miało się mądrych rodziców i dziadków - ja akurat miałem to szczęście - to nie miało się wcale wiadomości na ten temat. Choć od dwudziestu lat mamy dostęp do tej wiedzy bardzo szeroki, dotychczas nie powstał jeszcze film, dlatego bardzo dobrze, że zabrał się za to Jurek. W „Bitwie Warszawskiej”, jak na fabułę przystało, będą i wątki osobiste, i wymyślone, i romantyczne, i postacie historyczne – Lenin, Trocki z jednej strony, marszałek Piłsudski i jego adiutant Wieniawa z drugiej. Sam bym taki film chętnie zobaczył. Wydaje mi się, że zobaczymy ciekawe, nie tylko historyczne, widowisko. Jurek Hoffman liczy też na to, że jego film zostanie ze zrozumieniem przyjęty przez widownię rosyjską.

WP: Można odnieść wrażenie, że po katastrofie smoleńskiej ogólny nastrój w stosunkach polsko-rosyjskich jest lepszy, o czym świadczy chociażby emisja filmu „Katyń” Andrzeja Wajdy w porze najlepszej oglądalności w ogólnopaństwowej telewizji rosyjskiej. Zgodzi się Pan z tym?

- Rzeczywiście ze strony rosyjskiej mogliśmy zobaczyć szerokie otwarcie na problem Katynia. Decyzja o emisji filmu Wajdy miała ogromne znaczenie. Dziesiątki milionów Rosjan miały okazję zobaczyć ten film, a trzeba pamiętać, że to społeczeństwo, które nie bardzo wiedziało, gdzie jest Katyń i co tam się zdarzyło. Pokazanie tego filmu przyspieszyło dojrzewanie społeczeństwa o kilka pokoleń.

WP: Czy myśli Pan, że to trwały symptom zmiany?

- Pozwalam sobie w to wierzyć. Każda zmiana pozostawia jakieś rzeczy już nieodwracalne. Jak się raz człowiek czegoś dowie, nad czymś się zastanowi to to zostaje.

Z Danielem Olbrychskim rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)