Hugo na długo
Limit dwóch kadencji prezydenckich zlikwidowany! Czy to się komuś podoba, czy nie, rewolucja w Wenezueli ma się nieźle. Opcje na przyszłość są jednak tylko dwie: albo pożre swoje dzieci, albo zdechnie z głodu.
02.03.2009 | aktual.: 02.03.2009 11:57
Późnym wieczorem 15 lutego gwiazdor wyszedł na balkon prezydenckiego pałacu Miraflores i zaintonował pieśń. U jego stóp falował ryczący tłum. Aż tak rozhisteryzowanych, oszołomionych uwielbieniem fanów nie widziano od czasów Beatlesów. Gwiazdor ani nie poraża barwą głosu, ani nie uwodzi prezencją, ale przecież Beatlesi też nie byli zabójczo przystojni. Liczy się wyczucie czasu – ze swą pieśnią trzeba przyjść do ludzi w idealnym momencie. W tym Hugo Chávez jest niemal niezawodny.
Osiem godzin prezydenta
Od niespełna 10 lat prezydent Wenezueli prowadzi swój własny talk-show. „Aló Presidente” nadawane jest od maja 1999 roku na wszystkich kanałach publicznej telewizji i radia. Choć przez większą część programu prezydent siedzi za biurkiem i przemawia do narodu, to na nudę narzekać nie można. W ramach przerywników są reportaże z wizyt roboczych, a całkiem często prezydent coś zaśpiewa. Bo bardzo lubi śpiewać – fani mogą kupić jego płytę z piosenkami ludowymi. Raz w swoim programie prezydent wypowiedział nawet wojnę Kolumbii! Choć zawsze wiadomo, kiedy prezydencki show się zacznie (w każdą niedzielę o 11), nigdy nie wiadomo, kiedy się skończy. Chávez decyduje o tym sam w trakcie programu. Najdłuższy odcinek trwał osiem godzin.
„Aló Presidente” – bezprecedensowe w skali świata zjawisko polityczno-medialne – jest kluczem do zrozumienia tego, co dzieje się w Wenezueli. Tam (jak chcą entuzjaści „socjalizmu XXI wieku”) nie panuje demokracja ani (jak pieklą się przeciwnicy Cháveza) dyktatura. W Wenezueli rządzi teatr. Rewolucja boliwariańska Cháveza, która w założeniu ma najpierw zapewnić powszechny dobrobyt i równość w jego ojczyźnie, a potem – jak pragnął tego w XIX wieku Simon Bolivar – zjednoczyć kraje Ameryki Łacińskiej, jest w praktyce największym przedstawieniem współczesnego świata.
Twórcą i gwiazdą tego przedstawienia jest oczywiście Chávez, ale ma on pod sobą ponad pięć milionów aktorów permanentnie pozostających w ekstatycznym uniesieniu. To oni ryczeli wniebogłosy, gdy najpierw przemawiał, a potem śpiewał do nich z balkonu tuż po ogłoszeniu wyników referendum, które dają mu możliwość dożywotnich rządów. To oni głosowali w tym referendum na „tak”. To oni na każde jego zawołanie idą tysiącami w czerwonych, roztańczonych pochodach przez ulice miast i miasteczek, przez klepiska slumsów. Druga połowa narodu, czyli pozostałe pięć milionów Wenezuelczyków, ogląda to przedstawienie ze smutkiem i przerażeniem.
Świat też patrzy. Może nie z przerażeniem, ale na pewno z uwagą. Nie bez powodów – jak wiadomo, każdy dobry teatr- może mieć sporą siłę oddziaływania. Najwięcej niepokoju budzi przyjaźń wenezuelsko-irańska. Chávez regularnie spotyka się z prezydentem Mahmudem Ahmadineżadem. Podpisane w ostatnich latach 82 umowy gospodarcze opiewają na kwotę 20 miliardów dolarów. Konsorcjum VenIran- na razie produkuje głównie maszyny rolnicze, ale nikt nie wie, jaką strategię rozwoju ma wpisaną w biznesplan. W instytucjach międzynarodowych – takich jak Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej – Wenezuela wspiera prawo Iranu do rozwoju programu nuklearnego. Jak ustalił Departament Skarbu USA, założony w 2007 roku w Caracas Banco Internacional de Desarollo jest w istocie ramieniem potężnego banku irańskiego finansującego tamtejszy program nuklearny. W ten sposób z pomocą Wenezueli Teheran omija sankcje i ma dostęp do globalnego systemu finansowego. W raporcie zaprezentowanym przed senacką komisją Dennis Blair, główny doradca
Baracka Obamy do spraw wywiadu, ostrzegał, że Wenezuela jest dla Iranu mostem, za którego pośrednictwem Teheran buduje wpływy w Ameryce Łacińskiej, pod samym nosem USA. Ten most ma wymiar całkiem konkretny: samoloty rejsowe na trasie Teheran–Caracas lądują w strefie lotniska o złagodzonej kontroli celnej i imigracyjnej.
Chávez nie ustaje też w wysiłkach, by jak najbardziej związać się z Rosją i ile tylko się da, namieszać w stosunkach rosyjsko-amerykańskich. Na sprzedaży broni do Wenezueli Rosjanie zarobili już cztery i pół miliarda dolarów. Chávez obiecał im też pierwszeństwo w eksploatacji nietkniętych jeszcze złóż surowców. Obejmując urząd, prezydent Dmitrij Miedwiediew nie ukrywał, że umacnianie wpływów Rosji w Ameryce Południowej będzie jednym z priorytetów jego polityki zagranicznej.
Amerykanie wiedzą, że ich pozycja na sąsiednim kontynencie słabnie wprost proporcjonalnie do tego, jak wzmacniają się wpływy Rosji. Ale niewiele mogą z tym zrobić. Ujmując sprawę obrazowo, tak ciężko harują w Iraku i w Afganistanie, że nie mają siły zajrzeć do przydomowego ogródka. A ogródek zarasta chwastami*. Jak zauważa Ray Walser, znawca Ameryki Łacińskiej z fundacji Heritage, chwile triumfu Chávez przeżywał we wrześniu. Po tym jak poparł rosyjską interwencję w Gruzji, Moskwa na wspólne manewry wysłała do Wenezueli dwa bombowce dalekiego zasięgu i kilka okrętów, w tym napędzany atomem krążownik „Piotr Wielki”. Był to jawnie wrogi gest wobec Waszyngtonu.
Mussolini tropików
– Kryzys ekonomiczny i nowa administracja w USA zmieniły dynamikę – mówi Walser. – Obama wyciąga rękę do Moskwy, a tej chwilowo pasuje, żeby ją przyjąć. Ale rosyjska dyplomacja ma to do siebie, że jest wyjątkowo mało obliczalna i wyjątkowo mocno interesowna. Gdy znów zajdzie potrzeba, Putin z Miedwiediewem wykręcą numer do pałacu Milaflores, a Chávez z radością podniesie słuchawkę.
Oczywiście jeśli nadal będzie tam mieszkał.
Wenezuela jest największym eksporterem ropy na półkuli zachodniej. Podpułkownik Hugo Chávez przejął stery w tym państwie w wyniku wolnych wyborów w 1998 roku. Sześć lat wcześniej chciał dokonać tego siłą, ale próba puczu, która kosztowała życie 14 osób, skończyła się dla niego dwoma latami więzienia. To wtedy obudził się w nim showman. Jego 70-sekundowa odezwa do towarzyszy broni nawołująca do zaprzestania walk została wyemitowana przez wszystkich nadawców i przykuła uwagę narodu. Ludziom spodobało się, że nieznany nikomu wojskowy miał odwagę stanąć przed kamerą i przyznać, że spartaczył, bo wcale nie pragnął przelewu krwi. Kupili go od razu. Mimo że poszedł siedzieć, Chávez wiedział, że gdy wyjdzie, biedny naród umęczony demokratycznymi, ale do cna skorumpowanymi rządami naftowej burżuazji prędzej czy później da mu władzę. Tak się stało i Chávez już od dekady reżyseruje swój – jak ochrzcili go amerykańscy publicyści – narcystyczno-leninowski show. Powszechne głosowania w różnorakich sprawach, które zawsze
są pretekstem do wieców, pochodów i oratorskich popisów gwiazdora, odbyły się za jego rządów 15 razy. Chávez przegrał tylko raz. Pokaz trwa, bo z pieniędzy za ropę wodzirej hojnie sponsoruje programy pomocy najbiedniejszym – zwane „misjami”. Świetnie gra też na nastrojach antyamerykańskich, z historycznych powodów mocno zakorzenionych w większości latynoskich narodów. Wreszcie Mussolini tropików – tak nazywa prezydenta Wenezueli słynny meksykański pisarz Carlos Fuentes – nie ma godnych siebie rywali. Jak mówi „Przekrojowi” Mark Falcoff, ekspert z American Enterprise Institute, jedynym programem rozczłonkowanej i pozbawionej lidera opozycji jest „nie dla Cháveza”.
Kryzys dusi rewolucję
Ale idą ciężkie czasy. Światowy kryzys gospodarczy nie ominął Caracas i dziś z tych trzech filarów, na których wspiera się boliwariański teatr: programów społecznych, słabej opozycji i wenezuelskiego antyamerykanizmu, tylko ten ostatni pozostaje nienadkruszony.
Ceny ropy naftowej, która zapewnia Wenezueli 93 procent zysków z eksportu i połowę przychodów do budżetu, spadły od lipca poprzedniego roku o 74 procent. A to przecież ropa dała Wenezueli pięć lat z rzędu wzrostu gospodarczego. To dzięki petrodolarom odsetek obywateli żyjących poniżej granicy ubóstwa w ciągu ostatnich 10 lat spadł według statystyk rządowych z 42 do 9,5 procent. To za naftowe pieniądze Chávez pobudował szkoły, szpitale i dotowane przez państwo supermarkety. Dziś system się rozpada. Instytut Badań Społecznych Ameryki Łacińskiej prześwietlił wenezuelskie „misje” i ustalił, że nie działa już 30 procent klinik, a sprzedaż w misyjnych supermarketach na skutek wzrostu cen spadła w ciągu kilku lat o połowę. 31-procentowa inflacja jest najwyższą na kontynencie, a większość ubogich znów korzysta głównie ze straganów. Pieniędzy będzie coraz mniej, bo niezależnie od niskiej ceny ropy państwowy gigant naftowy Petroleos de Venezuela jest tak zacofany technologiczne, że z roku na rok wydobywa coraz mniej
surowca. Eksperci twierdzą, że nawet jeśli ropa byłaby tak droga jak pół roku temu, boliwariańska gospodarka nie miałaby szans na przetrwanie. Korupcja, nieudolne państwowe zarządzanie, brak inwestycji zagranicznych i spadek atrakcyjności państwowych obligacji, które dziś są warte połowę tego co przed rokiem, to główne – poza tanią ropą – powody ekonomicznego rozkładu Wenezueli.
Igrzyska zamiast chleba
Ponad pięć milionów obywateli ciągle wierzy w rewolucję, bo pamięta czasy, kiedy było jeszcze gorzej. – Teraz jest kolej, telewizja satelitarna, a z mojej ulicy regularnie wywożą śmieci – mówi nam Nelson, 34-letni mieszkaniec Caracas.
Lutowe referendum likwiduje ograniczenie w liczbie kadencji, ale nie zapewnia automatycznie nikomu dożywotniej prezydentury. Także Chávezowi. Prezydent nie ma żadnych gwarancji, że w 2012 roku ludzie znów oddadzą głos na niego. Poprzednie wybory prezydenckie, w 2006 roku, wygrał w cuglach – zdobył 63 procent głosów. Teraz, w referendum, na „tak” było już tylko 54 procent wyborców, a przecież za pierwszym razem – w grudniu 2007 roku – Wenezuelczycy w ogóle nie zgodzili się na zmianę konstytucji. To była jego pierwsza i jedyna do tej pory porażka. Opozycja całkiem nieźle zaprezentowała się też w listopadowych wyborach samorządowych. Jej przedstawiciele rządzą w 5 z 22 stanów, a także w wielu miastach, między innymi w Caracas.
Co zrobi Chávez, jeśli szeregi jego wyznawców nadal będą się kurczyć? To, co mu wychodzi najlepiej: podkręci potencjometr.
– Po to przecież było to naprędce zorganizowane referendum – nie ma wątpliwości Ray Walser. – Gospodarka się sypie, więc Chávez znowu zrobił teatr na wielką skalę, a przy okazji zmobilizował swój elektorat i wykorzystał ostatni moment, żeby przeforsować potrzebną mu zmianę konstytucji.
Walser wątpi jednak, by prezydent zwrócił się kiedyś przeciw masom, które wyniosły go do władzy. – On nie ma zapędów totalitarnych, tylko autorytarne, a przede wszystkim niepohamowaną potrzebę występów. Będzie dalej zabiegami prawnymi ograniczał opozycji pole manewru i płomiennie przemawiał do tłumów. Jeśli do tego udałoby mu się ograniczyć szalejącą przestępczość, może rządzić jeszcze bardzo długo.
W to, że gwiazdor ma jakieś hamulce, nie wierzy Mark Falcoff. – Spodziewam się eskalacji rządowej przemocy – mówi. – Nie na darmo Chávez wzmacnia armię i tworzy gwardię narodową.
Przedstawienie musi przecież trwać. Za wszelką cenę?
Współpraca Sylwia Piechowska
Maciej Jarkowiec