Historyk Sławomir Koper o miłości powstańczej
Według oficjalnych statystyk w czasie Powstania Warszawskiego zawarto 256 ślubów. Szacuję, że było ich dwa razy tyle. Do prawdziwego rozkwitu miłości doszło jednak w niemieckim obozie jenieckim w Oberlangen, do którego trafiło ok. 1,8 tys. sanitariuszek i łączniczek z Powstania. Dziennie odbywało się tam po kilka ślubów - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Sławomir Koper, historyk, autor książki "Miłość w Powstaniu Warszawskim", która trafi do księgarń na początku września. Koper opowiada też o wzruszającej historii miłosnego trójkąta.
WP: Agnieszka Niesłuchowska: We wrześniu wychodzi pana książka o miłości w Powstaniu Warszawskim. O poszukiwaniu bliskości i miłości w ekstremalnych warunkach traktuje także najnowszy film Jana Komasy „Miasto ‘44”. Jest zapotrzebowanie na pokazywanie odbiorcom Powstania od codziennej, ludzkiej strony?
Sławomir Koper: Myślę, że potrzeba poznawania codzienności powstańczej jest bardzo duża, szczególnie, że Polacy mają skłonność do mitologizowania historii, sprowadzania wojen, powstań, wyłącznie do walki, heroizmu, twórczości powstańczej. Miłość pojawia się w tle, ale wiele się o niej nie mówi. A przecież była motorem napędowym. To dzięki niej powstańcy widzieli cel, trwali, znosili niewyobrażalne piekło.
WP: Stąpa pan po kruchym lodzie.
- Zdaję sobie sprawę, że niektóre opisywane przeze mnie wątki mogą się nie spodobać. Ale uważam się za historyka życia codziennego. Jestem przekonany, że warto odbrązawiać narodowe świętości, bo tylko w ten sposób możemy poznać lepiej realia, tło danego wydarzenia, bohaterów. Warto, by młodzi ludzie wiedzieli takie rzeczy, znali kulisy, przestali myśleć, że nasza historia była ciężka i nudna. Ona była trudna, ale barwna, ciekawa, a wręcz pasjonująca. Bez poznania kontekstu, życia codziennego młodzież będzie od niej uciekać.
WP: Długo pan pracował nad „Miłością w Powstaniu Warszawskim”? Dlaczego zainteresował się pan akurat tym tematem?
- Pochodzę z Warszawy, dlatego temat Powstania zawsze był mi bliski. Łącznie pracowałem nad książką kilka miesięcy. Nie było jednak łatwo zdobyć interesujący mnie materiał. Był problem z dostępem do źródeł. Korzystałem ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego, zgromadzonych w archiwum muzeum obszernych wywiadów z powstańcami. Dużym ułatwieniem były także biogramy powstańcze. Dzięki wyszukiwarce na stronie 1944.pl mogłem dojść do ładu, dowiedzieć się, kto jest kim, ponieważ jeden powstaniec miał po kilkanaście pseudonimów, którymi posługiwali się równolegle inni powstańcy. Samych „Basiek” czy „Zosiek” było po kilkadziesiąt. Oprócz tego opierałem się na pamiętnikach, relacjach i bezpośrednich rozmowach z żyjącymi uczestnikami powstania. Niestety, nie zawsze te rozmowy były proste. W kilku wypadkach w ogóle zrezygnowałem z opisywania tego, co usłyszałem.
WP: Dlaczego?
- Gdy przeanalizowałem trzy wywiady przeprowadzone w odstępie kilkunastu lat z jedną z sanitariuszek Powstania zauważyłem, że niektóre fakty wzajemnie sobie przeczyły. Różnice dotyczyły chronologii zdarzeń, imion, miejsc. Podobnie było z osobami, z którymi spotykałem się po parę razy i za każdym razem mówiły co innego. Trudno się dziwić, wiek robi swoje. Uznałem, że nie ma sensu wyciągać z nich na siłę wspomnień. Tym bardziej, że niektórzy mówili o uczuciach z powściągliwością, nie chcieli wracać do tamtych dni. Było to dla mnie w pełni zrozumiałe. Na szczęście udało mi się rozmawiać też z osobami, którym mimo upływu lat, pamięć służy doskonale. 91-letnia Barbara Bobrownicka-Fricze, sanitariuszka zgrupowania „Róg”, batalionu „Bończa” wyjaśniła mi luki w jednej powstańczej historii miłosnej, w której czegoś mi brakowało. Bez skrępowania opowiadała o swoich dawnych znajomych, poznałem dzięki temu, a właściwie ułożyłem w kolejności niesamowitą historię trójkąta miłosnego. To najbardziej wzruszająca historia
powstańcza, którą usłyszałem…
WP: Powie pan więcej?
- Podczas Powstania Warszawskiego Jadwiga Cholewianka ps. Giga była sanitariuszką w kompanii, do której należał jej narzeczony Wincenty Rankowski ps. Wicek. Gdy został postrzelony w głowę przez niemieckiego snajpera, ledwo uszedł z życiem. Kula przebiła hełm, rozerwała ucho, otarła się o głowę. „Giga” wyciągnęła go z ognia. Mieli się pobrać, ale w jej życiu pojawił się Edward Łopatycki ps. Młodzik, niesamowicie odważny chłopak z Lwowa, który uciekł z Oświęcimia. Pod koniec sierpnia 1944 roku został ciężko ranny podczas walk o Katedrę św. Jana. Los chciał, że to pani Jadwiga przeniosła go z ulicy w bezpieczne miejsce i opiekowała się nim w szpitalu. Zakochali się w sobie bez pamięci. Sytuacja patowa – dwóch mężczyzn kochających kobietę z tego samego oddziału i kręgu towarzyskiego.
WP: Kogo wybrała?
- Pani Jadwiga pozostała wierna „Wickowi”. Dzień po kapitulacji Powstania Warszawskiego wyszła za mąż. „Młodzik” nie pojawił się na uroczystości. Po wyjściu z obozu jenieckiego w Fallingbostel nie chciał wracać do Polski. Uczył się angielskiego, chciał pływać po morzach i ocenach. Myślał, że zapomni o ukochanej, ale tęsknota była silniejsza. Wrócił do Polski i wstąpił do klasztoru kamedułów na krakowskich Bielanach. Zrobił to z powodu zawiedzionej miłości.
WP: Co było dalej?
- W 1950 roku Wincenty Rankowski pojechał w podróż służbową na Mazury. Pech chciał, że doszło do tragicznej pomyłki, wpadł w ręce antykomunistycznych partyzantów – żołnierzy wyklętych i został przez nich zastrzelony. Rodzina dostała nawet pismo z przeprosinami. Wiadomość o śmierci "Wicka" dotarła do „Młodzika”. Wzbudziła w nim mieszane uczucia. Z jednej strony nie mógł pogodzić się ze stratą kolegi, z drugiej - wiedział, że jego ukochana jest wolna. Opuścił mury klasztorne. Oficjalnym powodem jego decyzji było to, że miał zbyt radykalne poglądy. W gruncie rzeczy, chciał wrócić do „Gigi”. Krótko później pobrali się i zamieszkali w Otwocku. Byli szczęśliwym małżeństwem przez niemal 50 lat. W 1997 roku „Młodzik” zmarł, a pani Jadwiga żyje do dziś. Niestety nie mogłem z nią porozmawiać, jest po udarze. Gdy stanąłem pod drzwiami mieszkania państwa Łopateckich moją uwagę przykuł jeden szczegół – wisząca na drzwiach wizytówka z pierwszymi literami ich imion i nazwiskiem. Tabliczka miała na oko 50 lat. Pomyślałem
wówczas, że zapewne pan Edward mocował ją gdy wprowadzali się do nowego mieszkania. To bardzo poruszające. Osobiste dotykanie historii znaczy więcej niż pamiętniki, relacje. WP: Ile rozmów z uczestnikami Powstania i ich rodzinami złożyło się na pana książkę?
- Opisałem trzy historie. Pozostała część oparta jest na pamiętnikach, relacjach i innych materiałach wspomnieniowych m.in. o miłości Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, który podobnie jak jego żona Barbara Drapczyńska zginęli w Powstaniu, a także Janie Nowaku-Jeziorańskim i Jadwidze Wolskiej, jednej z par, która pobrała się w sierpniu 1944 roku.
WP: Według oficjalnych danych podczas Powstania Warszawskiego 256 par zawarło związek małżeński. Według pana w rzeczywistości było ich znacznie więcej.
- Szacuję, że ślubów odbyło się dwa razy tyle. W świetle prawa (18 sierpnia dowódca Powstania Antoni Chruściel „Monter” wydał rozkaz regulujący kwestię zawieranych w czasie Powstania małżeństw – przyp. red.), przed przyjęciem sakramentu, powinny być wygłoszone zapowiedzi. A w wielu przypadkach po prostu takiej możliwości nie było. Bo gdzie je wygłosić? W zrujnowanym kościele? Piwnicy? Na barykadach? Poza tym nie zawsze była możliwość usankcjonowania takiego związku. Dopełnienie formalności nie było możliwe, bo np. kapelan lub dowódca, który był świadkiem na ślubie, zginął w czasie Powstania. Bywało i tak, że jeden z małżonków zginął, a drugi nie zgłaszał po wojnie informacji o zawartym małżeństwie.
WP: Decyzja o ślubie zapadała ad hoc, ceremonie, tak jak pamiętny ślub Jana Nowaka-Jeziorańskiego, trwały zaledwie kilka minut. Jak wyglądały te uroczystości? Ile powstańcy dziś z nich pamiętają?
- Na oświadczyny z reguły nie było czasu. Przyszły pan młody mówił do koleżanki: słuchaj, po raz pierwszy mam na sobie całe spodnie, pobierzmy się. Pamiętajmy, że ślub w takich okolicznościach miał, paradoksalnie, wiele plusów. Nic nie kosztował, nie trzeba było prosić o zgodę rodziny, ani specjalnie się stroić. Panie ubierały się w pożyczone bluzki, sukienki, większe lub mniejsze o kilka numerów buty. Panowie, głównie ci, którzy walczyli na Starówce i Śródmieściu, szli do ślubu w niemieckich panterkach, bowiem w tym rejonie zdobyto duże zapasy ubrań czołgistów niemieckich. Na Mokotowie mężczyźni pobierali się w ubraniach roboczych. Jeśli udało się zdobyć trochę wody, przed ceremonią prali koszule. Na ogół jednak było to niemożliwe – wodociągi nie działały. Podczas przyjęć weselnych brakowało wszystkiego z wyjątkiem wódki. Był też koniak, rzadziej wino.
WP: Skąd brały się takie ilości alkoholu?
- Głównie z zapasów niemieckich. W każdej zdobytej przez Polaków instytucji, budynku była dobrze zaopatrzona przez Niemców piwniczka. Jak się wczytać w męskie pamiętniki, temat alkoholu przewijał się w nich cały czas. Problem był z jedzeniem. Z reguły podczas przyjęć weselnych jadano zbożową zupę plujkę, rzadziej mięso. Powstańcy radzili sobie jak mogli, zjadali nawet psy i koty. Rarytasem było zdobycie niemieckiej konserwy.
WP: Prezenty dla nowożeńców też były nietypowe, jeśli w ogóle były…
- Miały wymiar symboliczny. Jedna z łączniczek, której historię opisuję, mówiła, że w ramach prezentu koledzy roznieśli za nią wszystkie meldunki. Parom starano się też zapewnić kąpiel w wannie lub wolny pokój, by mieli chociaż noc poślubną.
WP: Świeżo upieczeni małżonkowie bali się rozłąki, śmierci?
- Ludzie przyzwyczaili się do sytuacji, w jakiej przyszło im żyć. Nie bali się śmierci, nie mieli czasu, aby o niej myśleć, oswoili się z tym życiem. W każdej chwili mogli zginąć na wiele sposób, od spadającej bomby, pocisku z moździerza, kuli snajpera. W jednym z pamiętników odnalazłem zapis rozmowy powstańców, którzy w połowie sierpnia stacjonowali na Starówce. Była noc, palili papierosy. Nieco wcześniej jeden z nich dowiedział się, że jego narzeczona została zamordowana na Ochocie przez ukraińskie oddziały specjalne. Chłopak mówi do kolegów: „No cóż, pewnie przerobili moją Jolkę na mydło. Ładna była to może zrobili z niej mydło toaletowe”. I współtowarzysze wybuchnęli śmiechem. To przykład, w jaki sposób ludzie radzili sobie z traumą, jak ich psychika broniła się przed faktami. Dzięki takiemu podejściu nie odchodzili od zmysłów. Wiedzieli, że są w sytuacji beznadziejnej, ale nie mogli się załamywać.
WP: Silną potrzebę wiązania się młodych ludzi podczas Powstania Warszawskiego nazwano epidemią miłości. Pan dodaje, że to nie jedyna epidemia.
- To prawda, niewielu wie, że po niej przyszła druga, na większą skalę. Do prawdziwego rozkwitu miłości doszło w niemieckim obozie jenieckim w Oberlangen, do którego trafiło ok. 1,8 tys. sanitariuszek i łączniczek z Powstania. Obóz wyzwoliła I Dywizja Pancerna gen. Maczka. W krótkim czasie zawarto ponad 300 ślubów, co było chyba rekordem jeśli chodzi o czas i miejsce. Kobiety wiązały się najpierw z pancerniakami, później – ze spadochroniarzami, polskimi lotnikami służącymi w RAF. Jeden z powstańców, który wyruszył na poszukiwania swojej ukochanej do Oberlangen, przeżył szok. Gdy wszedł do wyzwolonego obozu zobaczył swoje dawne koleżanki z mężczyznami w eleganckich, wyprasowanych brytyjskich mundurach, dwumetrowymi dryblasami na angielskim żołdzie.
W książce poruszam też wolnej miłości zarówno w czasie pierwszej, jak i drugiej epidemii. Znalazłem kilka relacji wskazujących na to, że seks bez zobowiązań był w czasie powstania i po wyzwoleniu obozu w Oberlangen na porządku dziennym. Głównie o „żołnierskich przygodach” wspominali w pamiętnikach mężczyźni, kobiety z kolei opowiadały, że np. marzyły o tym, by mieć romans z bohaterem. I trudno się temu dziwić. Powstańcy mieli po dwadzieścia lat, wiedzieli, że mogą zginąć w każdej chwili.
WP: Po zakończeniu powstania wiele par rozdzielono, część uciekła do rodziny, pozostali trafili do obozów. Wiele par odnalazło się po latach rozłąki?
- Według szacunków od 9-15 tys. powstańców trafiło do niewoli, z czego większość została po wojnie na Zachodzie i już nie wrócili. Wiele par osiedliło się w Wielkiej Brytanii, USA czy Francji. Niektórzy rozdzieleni szukali swoich „połówek” w Polsce, wracali do Warszawy. Z moich informacji wynika, że na fali powrotów, w 1947 roku, miała miejsce kolejna fala ślubów. Wbrew pozorom, choć ukrywali się przed komunistami, mieli ze sobą łączność. Odnalezienie się było kwestią czasu, bowiem poczta pantoflowa działała doskonale. Zawsze znalazł się ktoś, kto wiedział o kimś. W ten sposób zakochani się odnajdywali. Ale bywało i tak, że miłość wygasła.
WP: Pary powstańcze przeżyły ze sobą po kilkadziesiąt lat. Były silne dzięki wspólnym wspomnieniom, przeżyciom?
- Z pewnością był to silny fundament. Powstańcze małżeństwa trwały do końca, nie słyszałem o żadnym rozwodzie. Ci ludzie darzyli się wielką miłością, szacunkiem, wyznawali te same wartości.
Sławomir Koper - historyk, autor m. in.: "Tajemnic i sensacji świata antycznego", "Miłości, seksu i polityki w starożytnej Grecji i Rzymie", "Śladami pierwszych Piastów", "Wędrówek po Polsce piastowskiej", "Spaceru po Lwowie", "Życia prywatnego elit II Rzeczypospolitej". Aktualnie specjalizuje się w okresie międzywojennym dziejów Polski i historii polskiej obyczajowości XIX stulecia.
"Miłość w Powstaniu Warszawskim" ukaże się 11 września nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne.