Historia pewnych negocjacji. Leszek Miller: ja mordowałem się 10 godzin, Morawieckiemu wystarczy minuta
Najbliższy szczyt unijny w Brukseli zaważy na losie całej Wspólnoty na najbliższe kilka lat. - Nie da się porównać tegorocznego szczytu z tym w 2002 roku. Różnica jest podstawowa: ja mordowałem się w Kopenhadze przez 10 godzin, a premierowi Morawieckiemu wystarczy minuta na decyzję - mówi w rozmowie z WP Leszek Miller. W rocznicę negocjacji w stolicy Danii były premier odsłania kulisy rozmów sprzed 18 lat, które utorowały Polsce drogę do Unii Europejskiej. Z politykiem rozmawiamy także o jego wypadku na pokładzie rządowego helikoptera Mi-8 pod Piasecznem.
13 grudnia 2002 roku w Kopenhadze doszło do kluczowych negocjacji unijnych - podczas kilkugodzinnych rozmów Polska uzyskała preferencyjne warunki akcesji, dzięki którym niecałe półtora roku później dołączyła do grona państw Unii Europejskiej. W kolejną rocznicę tych wydarzeń rozmawiamy z byłym premierem, a obecnym europosłem Leszkiem Millerem.
Piotr Białczyk, Wirtualna Polska: Z jakim uczuciem wylatywał pan na negocjacje w Kopenhadze? Presja musiała być ogromna, bo z jednej strony krajowe parcie na szybkie wejście do Wspólnoty, z drugiej strony opór koalicjanta w sprawach akcesyjnych dotyczących rolnictwa.
Leszek Miller, były premier, obecnie europoseł: Najpoważniejszy opór był wtedy ze strony Unii Europejskiej i prezydencji duńskiej, dlatego że KE uważała, że negocjacje się skończyły. 13 grudnia miano oficjalnie poinformować o zakończonych negocjacjach, zrobić wspólną fotografię, napić się kieliszka szampana i zjeść uroczysty obiad u królowej. My uważaliśmy, że negocjacje przebiegają w inny sposób i mieliśmy kilka spraw do załatwienia. Dlatego było pewne napięcie, bo nie wiedzieliśmy, czy nasi partnerzy – przede wszystkim duński premier Aleksander Fogh Rasmussen – zgodzą się na kontynuację niezamkniętych negocjacji. Na początku szczytu dowiedzieliśmy się, że tylko Polska ma pewne sprawy do załatwienia. Padło stwierdzenie, że jeśli nie jesteśmy przygotowani do zakończenia negocjacji, to można przecież Polski nie przyjmować do Unii. Początek był bardzo groźny.
Z jakiej pozycji rozpoczynał pan negocjacje? Pomimo upływu lat opinie nadal są sprzeczne. Jedni zarzucali panu, że dobrze pan negocjował, gdyż miał pan "skłonność do niezagłębiania się w szczegóły". Z kolei premier Rasmussen ocenił, że był pan "nieustępliwy". Która wersja zdarzeń jest bliższa prawdzie? Co było najtrudniejsze w tych negocjacjach?
Ja rozmawiałem tylko o szczegółach! Było kilka spraw na stole – najważniejszą kwestią był dodatkowy miliard euro, bo groziło nam, że będziemy płatnikiem netto już w pierwszym roku naszego członkostwa. Z drugiej strony była presja ze strony koalicjanta – PSL i wicepremiera Jarosława Kalinowskiego dotycząca kwoty mlecznej. Dziś może to brzmieć humorystycznie, ale wtedy był to poważny problem. Poza tym na agendzie były dopłaty bezpośrednie, chcieliśmy otrzymać większe zakresy tych dopłat w porównaniu ze "starą" Unią. Wreszcie kwestia 7 proc. VAT-u na mieszkania i uzyskanie kwalifikacji pielęgniarek. To były same szczegóły.
Belgijska gazeta "La Dernicre Heure" oceniła, że polska delegacja w Kopenhadze sprawiała wrażenie "stałego bywalca europejskich korytarzy, który nie waha się podbijać stawki, żeby wymóc na innych ostatnie ustępstwa". Brytyjski dziennik "Guardian" określił taktykę negocjacyjną jako "akrobacje premiera Leszka Millera". To w końcu gdzie leżał ten negocjacyjny klucz, dzięki któremu udało się otworzyć Polsce drzwi do Unii Europejskiej?
Sukces polegał na tym, że na kilka tygodni przed szczytem unijnym objechałem wszystkie ważniejsze stolice i rozmawiałem z najważniejszymi premierami w Unii Europejskiej. Zależało mi na tym, aby uzyskać ich zrozumienie i przychylność. Tłumaczyłem, że Polska musi wejść do Wspólnoty na najlepszych warunkach, bo jeśli tego nie zrobimy, to nie wygramy w referendum. Trzeba przypomnieć, że ówczesna opozycja była silnie antyunijna i ten podział na "zwolenników" i "przeciwników" Unii Europejskiej był bardzo silny. Prym wiodła Liga Polskich Rodzin, Samoobrona, ale też stanowisko PiS było takie niechętne. Do tego były jeszcze związki zawodowe rolników - mnóstwo organizacji przeciwstawiało się naszej akcesji.
Miałem świadomość, że jeśli odpuściłbym negocjacje, to przegramy referendum. A ja dostarczyłbym argument opozycji, że na złych warunkach nie warto wchodzić do Unii Europejskiej. Dlatego walczyliśmy o ten miliard euro, dzięki któremu Polska nie została płatnikiem netto od pierwszego dnia we Wspólnocie. Jednak o to musieliśmy zabiegać ponad 10 godzin. I finalnie nasze postulaty zostały przyjęte.
Kto w tamtym momencie nam najbardziej pomógł? Którzy politycy ułatwili naszą późniejszą akcesję do Unii i na ile pańska rozmowa w kuluarach z kanclerzem Niemiec pomogła pchnąć rozmowy?
Faktycznie, najbardziej nam pomógł kanclerz Gerhard Schroeder, ale też premier Wielkiej Brytanii Tony Blair oraz szwedzki szef rządu Goran Persson. Oni wtedy nadawali ton Unii Europejskiej. Nie ma co ukrywać, że decydujący był głos Berlina. Pamiętam, że na dwa lub trzy tygodnie przed szczytem w Kopenhadze poleciałem do domu Gerharda Schroedera do Hanoweru i tam razem z Guenterem Verheugenem (ówczesny komisarz KE ds. rozszerzenia UE - red.) próbowaliśmy znaleźć jakieś rozwiązanie. Wiedziałem, że w sytuacji krańcowej mogę liczyć na kilku znaczących polityków europejskich i to był ten klucz do sukcesu.
Szczyt w Kopenhadze kończy się późnym wieczorem 13 grudnia 2002 roku. Ląduje pan w nocy w Warszawie i co pan robi?
Byliśmy bardzo dumni wracając z Kopenhagi, uważaliśmy, że zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić, aby zakończyć te negocjacje na najlepszych warunkach. Nasi koledzy i partnerzy z rządu szczerze nam zazdrościli, bo oni przyjechali do Kopenhagi uznając, że nie ma szans na uzyskanie czegokolwiek.
O drugiej nad ranem odbyło się posiedzenie Rady Ministrów, gdzie rząd oficjalnie przyjął zakończenie negocjacji. O 3 byłem u prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, żeby formalnie też go o tym poinformować. Kilka dni później zdałem relację w Sejmie i Senacie, a potem już przystąpiliśmy do organizacji referendum. Chcieliśmy, aby nie tylko większość parlamentarna decydowała o akcesji, ale wszyscy Polacy. Referendum przyniosło dobry wynik - blisko 80 proc. uczestników opowiedziało się "za" wejściem do Wspólnoty przy 58-procentowej frekwencji.
Podczas rozmowy z byłym premierem nie mogliśmy uciec od zbliżającego się szczytu unijnego w Brukseli, podczas którego ma zostać przyjęty budżet Wspólnoty. Po raz pierwszy w historii wypłaty środków unijnych mają zostać powiązane z przestrzeganiem zasad praworządności. Twarde weto wobec projektu niemieckiej prezydencji zgłosić mają Polska oraz Węgry.
W połowie grudnia mija 18 lat od negocjacji w Kopenhadze. Wydaje się, że ta "pełnoletniość" zostanie skonsumowana wetem polskiego premiera wobec unijnego budżetu. Co takiego się stało, że Warszawa zmieniła swój punkt widzenia?
Cała Polska się bardzo zmieniła. Jeśli premier Mateusz Morawiecki mówi, że wstępowaliśmy do innej Unii Europejskiej niż obecnie, to Unia może spokojnie powiedzieć, że przyjmowała inną Polskę niż obecnie. Co więcej, Polska dziś nie miałaby szans, aby zostać przyjęta do Wspólnoty, szczególnie po tych "zmianach" w wymiarze sprawiedliwości.
Jeżeli faktycznie do tego weta dojdzie, to tracimy ogromne pieniądze liczone w miliardach euro i resztki reputacji. Bez wątpienia poniesiemy olbrzymie koszty polityczne, choć Polska i tak ma obecnie fatalną opinię w Brukseli, bo jest ciągle wywoływana przy każdej dyskusji o praworządności. Wiele krajów UE czeka na te unijne środki, bo ciężko zostały dotknięte pandemią. I właśnie te kraje dowiadują się, że tych pieniędzy nie zobaczą, bo Polska ma jakieś niezrozumiałe fanaberie.
Weto to fanaberie?
Jeśli nasi partnerzy słyszą, że rozporządzenie o warunkowości wypłat środków unijnych z przestrzeganiem zasad praworządności zabierze komuś suwerenność, ograniczy tożsamość i doprowadzi do skolonizowania, to oni z rozbawieniem ruszają ramionami. Oni nie boją się tego zapisu, a nawet cieszą się z niego, bo widzą potrzebę jego stworzenia. Unia chce mieć pewność, że transferowane środki unijne będą wykorzystane zgodnie z prawem.
Technika negocjacyjna z wetowaniem w Brukseli zawsze miała na celu "podbicie stawki". I raczej tego narzędzia używano, aby wywalczyć większe pieniądze lub uzyskać jakieś preferencyjne warunki. Teraz chodzi o regułę praworządności. Warszawa i Budapeszt chcą wetować, ale czy to nie jest może jakaś głębsza gra pozorów?
W przypadku Węgier sprawa jest prosta - to do cna skorumpowany reżim, który konsumuje pieniądze unijne w sposób skryminalizowany. Środki trafiają do rodziny premiera oraz jego "rodziny politycznej". Unia Europejska ma tego dosyć.
Natomiast jeśli chodzi o Polskę, to mamy tu do czynienia z walką wewnętrzną. Morawiecki, wracając z negocjacji w lipcu, chwalił się wielkim sukcesem i pokazywał, ile otrzymamy w ramach Wieloletnich Ram Finansowych oraz Funduszu Odbudowy. Cały czas była narracja o 750 miliardach. Wtedy nie miał żadnych zastrzeżeń do budżetu i do klauzuli z zasadą praworządności, którą już wtedy przyjęto.
Dziś polski premier mówi co innego i to jest wynik walki wewnętrznej w PiS. Zbigniew Ziobro ma świadomość, że nie można się zgodzić na takie powiązanie, bo to będzie oznaczało koniec tzw. reformy sądownictwa. A on chce ostatecznie spacyfikować te środowiska i podporządkować sędziów do własnej woli politycznej.
Nie znamy jeszcze wyniku szczytu, ale załóżmy, że weto zostanie użyte. Jak premier Morawiecki będzie próbował wytłumaczyć tę decyzję, skoro - jak pan sam wspomniał, jeszcze w lipcu budżet unijny był fetowany? Jaki sygnał wyśle całej Wspólnocie?
Pewnie będzie opowiadać te brednie, że Polska się nie ugięła, że zachowano naszą suwerenność, że działano w interesie innych krajów unijnych. Ostatecznie Polska pożegna się ze słowem solidarność, bo weto nie zaszkodzi tylko Polsce, ale także wszystkim krajom Unii, które czekają na odruch solidarności, który pomógłby im walce ze skutkami pandemii koronawirusa.
Co prawda przez rok będzie działało prowizorium budżetowe, ale mówiąc w skrócie: zostaną dokończone programy, którym wcześniej nadano bieg. Ale nie będzie żadnych nowych inwestycji, programów typu Erasmus+. Na samym Funduszu Spójności Polska straci kilka miliardów euro.
Oprócz tego jest Fundusz Odbudowy, który szacowano na 750 mld euro. Prawdopodobnie 25 krajów złoży się na niego w innym trybie, np. umowy międzyrządowej. Może do tego dojść nawet poza unijnymi mechanizmami, a kraje, które zdecydują się na taki ruch, będą ten fundusz solidarne spłacać. Oczywiście bez Polski, bo my nie dostaniemy ani centa. Inni będą mieli pieniądze, a my nie.
Jako negocjator, który ma spore doświadczenie w krajowej i zagranicznej polityce: co by pan teraz doradził premierowi? Co Mateusz Morawiecki może jeszcze zrobić podczas negocjacji?
One są już praktycznie skończone. Mateusz Morawiecki ma tylko do wyboru albo zgłosić weto, albo przyjąć ofertę olbrzymich pieniędzy, którymi jeszcze niedawno się zachwycał. On rzeczywiście stoi w obliczu bardzo ważnego, wręcz historycznego wyzwania. Może zgłosić weto i tym samym ugnie się przed interesami Zbigniewa Ziobry.
Ale ma także drugą możliwość: może podjąć twardą decyzję i stwierdzić, że najważniejszy jest interes Polski całej Unii Europejskiej. Mateusz Morawiecki ma szansę na to, aby być okrzykniętym największym szkodnikiem w historii nowej Polski, albo człowiekiem mającym tyle odwagi, żeby wystąpić przeciwko swoim politycznym szefom.
Zarówno szczyt w 2002 roku w Kopenhadze, jak i tegoroczny w Brukseli określane są jako "historyczne". Gdy porównać te oba wydarzenia - kto ma ciężej. Leszek Miller w 2002 roku, gdy negocjował stanowisko z koalicjantem PSL ws. rolnictwa, czy Mateusz Morawiecki w 2020 roku pod presją Zbigniewa Ziobry ws. weta?
To są sytuacje bardzo trudne do porównania, bo ja wtedy walczyłem o interesy własnych obywateli. Tutaj weto uderza w Polskę i całą Wspólnotę. Ja miałem przestrzeń negocjacyjną, którą sobie wywalczyłem, Morawiecki ma właściwie sytuację jednowymiarową bez pola manewru. Teraz może zaaprobować lipcowe ustalenia albo się im przeciwstawić.
Różnica polega na tym, że ja się mordowałem w Kopenhadze przez 10 godzin, a premierowi Morawieckiemu wystarczy minuta na podjęcie decyzji. A skutki w obu sytuacjach są potężne.
Z Leszkiem Millerem rozmawialiśmy 4 grudnia - były premier oczekiwał na lotnisku na samolot. Dla dawnego lidera Sojuszu Lewicy Demokratycznej 4 grudnia to symboliczna data - świętuje on wtedy swoje drugie "narodziny".
4 grudnia mija 17 lat od wypadku rządowego helikoptera Mi-8 pod Piasecznem. Pan był wtedy na pokładzie, wraz z delegacją wracaliście z Barbórki. Po tylu latach zdarza się panu jeszcze czasami wspominać ten moment?
Oczywiście, że ten moment wspominamy. My do tej pory – a mówię w liczbie mnogiej, bo chodzi mi o wszystkie osoby, które były na pokładzie tamtego dnia - spotykaliśmy się każdego 4 grudnia. I wznosiliśmy "toast za życie" - tak świętowaliśmy fakt naszego szczęśliwego ocalenia.
W tym roku "świętowanie życia" będzie chyba utrudnione?
Tak, niestety pandemia koronawirusa pokrzyżowała plany wielu osobom, także i nam. Ale wracamy zawsze myślą do tych zdarzeń i z pewnością jeszcze dziś odbędę rozmowy telefoniczne z moimi kolegami i przyjaciółmi, z którymi byłem na pokładzie tego wypadku.