Heimat Eriki Steinbach
Przewodnicząca niemieckiego Związku Wypędzonych nie została wypędzona. Erika Steinbach miała półtora roku, gdy w 1945 roku jej matka postanowiła wrócić z Pomorza do Niemiec. Sześć lat wcześniej okupanci wysiedlili z tych samych terenów 70 tysięcy Kaszubów i Polaków.
25.09.2003 | aktual.: 25.09.2003 12:40
Straciłam moje ojczyste strony - tak Erika Steinbach tłumaczyła swoją decyzję o kandydowaniu na przewodniczącą niemieckiego Związku Wypędzonych. Gdy w 1998 roku objęła to stanowisko, powiedziała, że wie, jak zmusić Polskę do "uleczenia zbrodni wypędzenia" - wystarczy, aby Niemcy nie zgodziły się na nasze przystąpienie do Unii Europejskiej. Trzy lata temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą" nadal twardo broniła praw "wypędzonych".
- Nie mogłam głosować za traktatem regulującym granicę polsko-niemiecką w 1990 roku. Sądzę, że wielu Polaków z Kresów Wschodnich postąpiłoby podobnie, gdyby przyszło im przegłosować dzisiejszy przebieg granicy wschodniej - mówiła. Spuściła z tonu, gdy dziennikarz Jerzy Haszczyński położył na stole kartkę z jej drzewem genealogicznym.
Z rysunku wynikało, że Erika Steinbach przyszła na świat w 1943 roku w Rumi jako córka 27-letniego żołnierza armii okupacyjnej. Ten przybył do Polski z głębi Niemiec, z Frankfurtu nad Menem. Matka Eriki Steinbach pochodziła z Bremy, miasta położonego kilkaset kilometrów od dzisiejszej granicy z Polską. W Rumi pod Gdynią malutka Erika spędziła tylko półtora roku swojego życia. W styczniu 1945 roku matka przyszłej szefowej Związku Wypędzonych uciekła przed nadciągającą armią radziecką. Nie porzuciła rodzinnego domu, tylko wynajmowane mieszkanie.
Kilka dni później, gdy sprawa dzięki polskiemu dziennikarzowi nabrała rozgłosu, Erika Steinbach przeszła do kontrataku. - A gdzie jest powiedziane, że ochroną wielorybów może się zajmować tylko wieloryb? - pytała.
Polacy, raus!
Gdy opowiadam tę historię Benedyktowi Wietrzykowskiemu, szefowi Stowarzyszenia Gdynian Wysiedlonych, mój rozmówca nie potrafi ukryć poirytowania. - Ani ona wypędzona, ani przesiedlona - mówi Wietrzykowski. - Jej ojciec jak tysiące żołnierzy i urzędników niemieckich przyjechał do Gdyni jako okupant.
Jeszcze zanim Wilhelm Hermann, ojciec Eriki, zjawił się z narzeczoną w okupowanej Polsce, w 1939 roku rozpoczęła się pierwsza w dziejach II wojny światowej gigantyczna akcja przesiedleńcza. Nie przesiedlano jednak Niemców. To Niemcy potrzebowali wolnych mieszkań. By zrobić dla nich miejsce, z Gdyni i okolic wypędzono 70 tysięcy Polaków. Stowarzyszenie Gdynian Wysiedlonych twierdzi nawet, że było ich około stu tysięcy.
Erika Steinbach stanęła na czele Związku Wypędzonych dzięki temu, że w ramionach matki w 1945 roku opuściła Rumię. Czy jednak dom, w którym mieszkała z rodzicami, nie był wcześniej własnością Polaków, jednych z wielu wygnanych na mocy decyzji Himmlera w roku 1939? Aby zrozumieć oburzenie Stowarzyszenia Gdynian Wysiedlonych, musimy cofnąć się do początków II Rzeczypospolitej. Władze młodego państwa zdecydowały, że wobec skomplikowanej sytuacji politycznej w Gdańsku budowa wielkiego polskiego portu ruszy w małej wsi Gdynia. W ciągu kilku miesięcy nadmorska okolica stała się dla dziesiątków tysięcy rodzin z głębi kraju prawdziwym eldorado. Z terenów byłej Kongresówki za chlebem ruszyła w kierunku Gdyni prawdziwa wędrówka ludów. Gdy 1 września 1939 r. na Westerplatte spadły pierwsze niemieckie bomby, w powiecie morskim mieszkało już ponad sto tysięcy polskiej ludności napływowej.
Po wkroczeniu Niemców pojawił się problem: co z tymi Polakami zrobić? Nowy namiestnik Rzeszy na okręg Gdańsk - Prusy Zachodnie Albert Forster bardzo szybko doszedł do wniosku, że mieszkańcy Gdyni i okolic nigdy nie ulegną germanizacji. Postanowił, że trzeba sprowadzić tam ludność niemiecką. - Wszystkim innym, a przede wszystkim niepewnemu polskiemu elementowi, powiedziano brutalnie: "Raus!" - mówi historyk Zofia Szreder, autorka pracy "Eksterminacja ludności Gdyni w latach okupacji hitlerowskiej".
Klucze w drzwiach
Piekło zaczęło się w Gdyni 15 października. Jadwiga Kocuniak, która w 1939 roku miała siedem lat, wspomina: "Rano, kiedy jeszcze spaliśmy, ulicą Wielkopolską jechał samochód i przez tubę nakazywał opuszczać domy i mieszkania. Zaraz potem w progu stanął Niemiec z karabinem i kazał się śpieszyć. Wszyscy byliśmy oszołomieni i przerażeni. Dostaliśmy tylko pół godziny na spakowanie rzeczy. Ale kto to miał nieść? Najstarsza siostra miała 10 lat, następna pięć i najmłodsza półtora roku".
Akcja oczyszczania terenu z "elementu polskiego" szła dość opornie. Zachowało się niemieckie "Sprawozdanie z doświadczeń nad wysiedleniem ludności polskiej z Orłowa" sporządzone dla kierownictwa SS. Raport stwierdza, że "nie jest celowym przeprowadzanie wysiedleń w tak szybki sposób, gdyż ludność w panice zachowuje się w sposób niezorganizowany". Ludzie w drogę w nieznane zamiast ciepłej odzieży czy lekarstw brali pamiątki rodzinne. Jedna z wysiedlonych wspomina nawet o pewnej rodzinie, która szła na dworzec z trumienką małego dziecka, którego najwyraźniej nie zdążyła pochować.
Transporty z wysiedlonymi kierowano do Generalnej Guberni. Bałagan był tak duży, że Hans Frank, generalny gubernator, poskarżył się w Berlinie. Awanturował się, że nie ma jak wyżywić wysyłanych mu przesiedleńców. Jedna z ankietowanych przez Zofię Szreder mieszkanek Gdyni wspomina przyjazd transportu do Częstochowy. Matka wysiedlonej rodziny poprosiła kogoś o pomoc. Tłumaczyła, że jej rodzinę wysiedlono. Nikt jej nie wierzył. Mieszkańcy Częstochowy byli pewni, że przyjechała grupa jakichś przestępców albo co najmniej rodzin ludzi, którzy mają coś na sumieniu. Nikomu w głowie się nie mieściło, że można kogoś za nic wyrzucić z mieszkania i wysłać w inny rejon Polski.
- O tym, jak Niemcy traktowali wysiedlanych, niech świadczy punkt ósmy obwieszczenia o akcji - mówi historyk Zofia Szreder. - Punkt ten jest najbardziej przejmujący i symboliczny: "Przy opuszczeniu mieszkania wszystkie klucze należy pozostawić w drzwiach". Te klucze w drzwiach śnią się ludziom do dziś.
Dwa pokoje z widokiem
W "oczyszczonej" z Polaków Gdyni i okolicznych miejscowościach Niemcy rozlokowali tysiące żołnierzy, urzędników i ściągniętych z Niemiec pracowników portowych. W ciągu kilku miesięcy Niemcy zamienili Gdynię w wielki port wojenny i węglowy. Na Oksywiu zaczął działać poligon doświadczalny, na którym prowadzono prace nad pociskami V-1 i V-2. W Rumi, skąd również wysiedlono Polaków, Niemcy rozbudowali lotnisko cywilne i zaczęli szkolić tam przyszłych pilotów. Na lotniskach w Rumi i Pucku ruszył także montaż bombowców.
Właśnie tam, do stacjonującej w Rumi Szkolnej Kompanii przy Szkole Strzelców Pokładowych, trafił dwudziestoparoletni feldfebel Wilhelm Karl Hermann. Początkowo zamieszkał razem z innymi podoficerami w dzisiejszej dzielnicy Biała Rzeka. Przypuszczalnie wynajmował pokój u jakiejś kaszubskiej rodziny. Nie wiadomo, czym dokładnie się zajmował. W styczniu 1943 roku Hermann ożenił się z Eriką Grote (akt ślubu do dziś znajduje się w archiwum urzędu stanu cywilnego). Mała Erika, która wiele lat później przyjęła po mężu nazwisko Steinbach, urodziła się 25 lipca tego samego roku.
Dziś po domu w Białej Rzece nie ma ani śladu. Z kolei po wielkim lotnisku w Rumi pozostał jedynie plac zarośnięty trawą. Służy jako plac manewrowy do szkolenia kierowców. Wkoło wyrosły osiedla domków jednorodzinnych. Na jednym z nich przy ulicy Dębogórskiej stoi zakład uzdatniania wody. To w tym budynku, jak głosi powtarzana z ust do ust plotka, urodziła się Erika Steinbach. Dwupokojowe mieszkanie jej rodziców - "mała ojczyzna", na którą się powołuje - miało się znajdować na pierwszym piętrze.
Berlin, Wrocław, Gdynia
- Nikt Eriki Steinbach i jej matki stąd nie wypędzał - oburza się Ludwik Bach, dyrektor Domu Kultury w Rumi. - Uciekła sama i dobrze zrobiła. Los Niemców, którzy nie zdążyli uciec przed Armią Czerwoną, był opłakany. Sołdaci mordowali i gwałcili.
Ewakuacja z Pomorza kilku milionów Niemców rozpoczęła się pod koniec roku 1944. 30 stycznia 1945 r. z Gdyni wyruszył w swój ostatni rejs statek pasażerski "Gustloff". Zatonął trafiony trzema torpedami kilka minut po godzinie 21, grzebiąc na dnie morza sześć tysięcy osób. Eriki Steinbach nie było wśród pasażerów. Jej matka jako żona podoficera, a więc osoby mało ważnej, nie została wpuszczona na statek. Musiała uciec z Polski inną drogą.
Ludwik Bach nie rozumie, co uprawnia Erikę Steinbach do członkostwa w Związku Wypędzonych. Nie zostawiła domu na terenach utraconych przez III Rzeszę, nie porzuciła grobów przodków. Z Rumią łączyło ją niewiele - jej rodzice stamtąd nie pochodzili, a ona urodziła się w Polsce tylko dlatego, że ojciec dostał przydział wojskowy na Pomorzu. Zgodnie z niemieckim prawodawstwem "wypędzonym" jest każdy, kto zamieszkiwał teren państwa niemieckiego w granicach z 1937 roku lub poza nim (mniejszości niemieckie na przykład w Rumunii czy na Węgrzech), a wskutek działań wojennych musiał opuścić swój dom. Według Piotra Burasa, politologa z Instytutu Studiów Historycznych PAN, status wypędzonego może przysługiwać również tym Niemcom, którzy mieszkali lub pracowali na terenach okupowanych przez Wehrmacht i opuścili je z rozkazu władz niemieckich.
- W ten sposób syn Adolfa Hitlera urodzony w Warszawie także mógłby czuć się wypędzony - ironizuje w rozmowie z "Przekrojem" Jerzy Haszczyński.
Według niemieckich statystyk po zakończeniu wojny do Niemiec zostało przymusowo przesiedlonych ponad 15 milionów Niemców. Sam Związek Wypędzonych liczy obecnie ponad dwa miliony członków. Stowarzyszenie Gdynian Wysiedlonych to kilkuset staruszków. Dwa lata temu, gdy rozpoczęła się dyskusja o pomniku, który upamiętniłby dramat przesiedleń, zaproponowali, aby zamiast w Berlinie lub Wrocławiu powstał on w Gdyni. Po ostatnich wystąpieniach Eriki Steinbach i jej wizycie w Polsce do pomysłu nikt już nie wraca.
MICHAŁ WÓJCIK
Świadectwa wypędzonych
MARCIN PELA:
Moi dziadkowie pochodzili spod Żywca. Mieli trzy córki i czterech synów. Za dużo, aby utrzymać taką gromadę. Mój ojciec "wyemigrował" przed wojną do Gdyni za chlebem. I udało się. W 1934 roku rodzice wybudowali dom, żyliśmy dostatnio. W 1939 roku, we wrześniu, gdy wkroczyli Niemcy, odbyła się na jednym z placów segregacja. Kto z Oksywia - wystąp! Wystąpił mój ojciec i nigdy już go nie zobaczyłem. Prawdopodobnie zginął rozstrzelany w Piaśnicy. A mógł się przyznać, że służył w armii cesarskiej w I wojnie światowej. Nie zrobił tego. Może by go nie zabili? Mnie z matką wysiedlono w paĄdzierniku. Po pięcioletniej katorżniczej pracy na rzecz III Rzeszy wracałem do domu pieszo.
320 kilometrów. Z mego domu nie znalazłem nawet cegły. Dziś mam wybaczyć, zapomnieć, pojednać się? Nigdy!!! Pytam, czy dziś w jakiejś szkole poświęcono chociaż 10 minut na zapoznanie młodzieży ze zbrodniami popełnionymi na mieszkańcach Gdyni? Niestety, już tak jest z Polakami, że dary piszą na marmurze, a krzywdy na piasku.
HELENA JANKOWSKA:
Do 14 października 1939 r. mieszkałam w Orłowie - między Gdańskiem a Gdynią. Ojca od razu zabrali. Gestapo, żołnierze? Nie wiem. Miałam 17 lat, ale nie pamiętam. Gdy zaczęła się akcja wysiedlenia, zamiast zabrać rzeczy najpotrzebniejsze, to zabrałam nowy garnitur ojca, bo mi szkoda było zostawić, i łyżwy, bo tak się z nich cieszyłam. Mówili, że za sześć tygodni wszystko się skończy. Matkę wyrzucili pod Bydgoszczą z pociągu. Nigdy więcej już jej nie zobaczyłam. Wojnę spędziłam w majątku grafa von Stolberga. Pięć lat u niego pracowałam na polu. To był dla mnie szok, bo ja przecież byłam z miasta, uczyłam się w szkole handlowej, byłam tancerką... W jakich warunkach mieszkałam po wysiedleniu? Tego się nie da opisać. Na 10 osób - jeden bochenek chleba dziennie. Pomieszczenie bez ogrzewania. Ja nigdy tego nikomu nie mówiłam. Ja kradłam takie worki na ziemniaki, takie z dużymi oczkami. Kilka złotych nici w pionie i takie szare w poziomie.
Ja to prułam i robiłam z tego pończochy. Był świerzb, wszy... Wyszłam za mąż tam, na miejscu. Za pierwszego lepszego. Chłopaki ze wsi nie dawali nam spokoju, ciągle napadali i wie pan... A tak już miałam spokój. Do Gdyni wróciłam w 1947 roku.