Grzegorz Wysocki: Kaczyński znalazł "wyjaśnienie". Niebezpieczne praktyki zaklinania "brunatnej" rzeczywistości
Żenujące, szkodliwe i bardzo niebezpieczne były zaklinające rzeczywistość słowa Jarosława Kaczyńskiego o "prowokatorach" wypowiedziane w czasie poniedziałkowego wywiadu na antenie TVP. Ale też – powiedzmy sobie wprost – były one lapidarnym podsumowaniem podobnych, pojawiających się od dawna, publicznych głosów wielu przedstawicieli rządu i mediów "dobrej zmiany".
To przecież oczywiste, że w Polsce nie istnieje rasizm, ksenofobia czy szowinizm. Hasło kontrmanifestantów "Faszyzm nie przejdzie" nie ma u nas żadnej racji bytu i – najwyraźniej – było przejawem zbyt bujnej wyobraźni antyfaszystów. Bo przecież faszyzmu ani jego zwolenników u nas od lat nie ma, a jeśli nawet kiedyś jacyś byli, to ostatnich wykurzyliśmy za granice kraju w okolicach 1945 roku (i nie mówi się "faszyści", tylko "Niemcy").
To nie faszyzm, to prowokacje
Jeżeli nawet zdarzają się rasistowskie czy – ogólniej – nienawistne hasła, transparenty czy zachowania, to mamy do czynienia z prowokacjami. "Ci, którzy chcą zaszkodzić Polsce, wiedzą, jak to zrobić" – mówił Kaczyński przeprowadzającej wiernopoddańczy "wywiad" Danucie Holeckiej. Zdaniem prezesa bardzo prawdopodobne były prowokacje, choć – żeby nie było – "tego rodzaju haniebne bzdury" to i na marszu i w Polsce "margines marginesu".
Zobacz: Kontrowersyjne hasła na Marszu Niepodległości
Czyli, w wolnym przekładzie na język polski, pokrzykiwanie o "białym honorze, białej dumie", radosne przyśpiewki ("Cała Polska śpeiwa z nami, wypier…ć z uchodźcami!"), transparenty (o "czystej krwi" i o tym, że albo Europa będzie biała, albo nie będzie jej w ogóle) czy "miły" starszy pan mówiący dziennikarzowi TVP o potrzebie "odsunięcia od władzy żydostwa" – wszystkie te "ekscesy" i "incydenty" były dziełem bliżej przez prezesa niezidentyfikowanych wrogów Polski, "dobrej zmiany" i pisowskich rządów, a kto wie, czy i nie samego Kaczyńskiego.
Do wrogów tych należą, jak doskonale wiemy, m.in. lewacy i liberałowie, feministki i ekolodzy, ubeckie wdowy i stare upiory bolszewickie oraz wegetarianie i cykliści. Wolno więc domniemywać, że to właśnie oni – oraz im podobne, niebezpieczne i nienawidzące Polski, elementy – jak co roku, 11 listopada, założyli na swe ogolone głowy kominiarki i okulary słoneczne, do torby zapakowali race, petardy i portfele pełne dolarów od Sorosa, a następnie wyruszyli na miasto, by raz jeszcze dać wyraz swej nienawiści do Polski, PiS-u i Prezesa.
W czym problem?
Można żartować i szydzić, bo też trudno zachować powagę w konfrontacji z tego rodzaju słowną ekwilibrystyką Jarosława Kaczyńskiego (i innych przedstawicieli jego rządu, np. Mariusza Błaszczaka czy Patryka Jakiego), ale wypowiedź Kaczyńskiego jest szkodliwa i niebezpieczna przede wszystkim dlatego, że relatywizuje i rozmywa naprawdę ogromny problem. Kaczyński, mówiąc o bardzo prawdopodobnych prowokacjach i "marginesie marginesu", usprawiedliwia, a może wręcz neguje, istnienie narastającej "brunatnej fali".
Ot, paradoks – w teorii tak Kaczyński czy Duda, jak i Prawo i Sprawiedliwość odcinają się od jakichkolwiek związków z antysemityzmem, rasizmem i ksenofobią, a w praktyce (a nawet w - uspokajających z założenia – deklaracjach) wychodzi jak zwykle.
Zgoda, rzeczywiście jest tak, że jedna strona widzi na marszu wyłącznie "nazioli", "faszystów" i "kiboli", a druga – wyłącznie uśmiechniętych rodziców z uśmiechniętymi dziećmi, matki z wózkami i starszych patriotów zakochanych w swej ojczyźnie. Tylko czy owa druga strona, strona najwyraźniej "myśląca pozytywnie" i widząca szklankę do połowy pełną, naprawdę nie ma problemu z tym, że rodziny z dziećmi oraz pogodni staruszkowie maszerują ramię w ramię z ONR-owcami i "wszechpolakami"? Więcej nawet – czy to zgodne maszerowanie pospołu nie stanowi w tej chwili clue problemu?
Apel do rządu
Publicysta Piotr Wójcik celnie skomentował "co najmniej absurdalne" zadowolenie rządu z tego, że na tegorocznym Marszu Niepodległości było spokojnie: "Skoro nieniepokojona przez nikogo grupa nazioli mogła z odsłoniętymi twarzami nieść rasistowskie transparenty i wykrzykiwać nazistowskie hasła, to dlaczego miałaby się wplątywać się w jakieś burdy? Osobiście jednak wolę, żeby dochodziło do zadym, niż żeby na ulicach miast naszego kraju tolerowano rasistowskie hasła i nazistowskie symbole".
Wójcik zaapelował do ministra Błaszczaka, by kończył z tego rodzaju "spokojem" i jak najszybciej powsadzał wszystkich wznoszących nazistowskie hasła "tam, gdzie ich miejsce": "A potem proszę się zająć organizacjami, które postulują "separację rasową". Nawet za cenę paru awantur na ulicach".
Czy sam lament i krzyk powstrzymują "brunatną falę"?
Od dobrych paru lat po 11 listopada rozpoczyna się – i trwa zazwyczaj przez kilka kolejnych dni – rytualny lament w mediach, swoista publicystyczna jazda obowiązkowa. W tym roku nie inaczej, a może nawet bardziej. Każdy szanujący się liberalny czy lewicowy komentator powinien wręcz zabrać głos, by mu ktoś przypadkiem nie zarzucił, że "pozostał obojętny", że "nie zareagował należycie" albo że "milczał, gdy trzeba było krzyczeć".
No właśnie. Tylko, co to w tym wypadku znaczy "zareagować należycie"? Czy to jedyne na co nas stać? Czy nie jest to li tylko uspokajanie własnego sumienia i "odhaczenia" obowiązkowego rytuału na zasadzie – napisałem ostro, co sądzę o tych "naziolach", więc mogę spać spokojnie?
Bezradność i bezsilność – to chyba nasze podstawowe reakcje na to, co się dzieje. Co się powtórzyło. Co powtarza się co roku. I co – wszystko na to wskazuje – coraz bardziej wymyka się nam spod kontroli.
Nie wiem, czy najbardziej sensownym i konstruktywnym rozwiązaniem jest otwarte apelowanie (jak to cytowane wyżej) do rządu o naparzanie się z uczestnikami Marszu, ale wiem, że na pewno nie jest nim zaklinanie rzeczywistości przez prezesa Kaczyńskiego i mówienie o bliżej niezidentyfikowanych, wrogich Polsce, prowokatorach.
Grzegorz Wysocki, WP Opinie