Granica w przybliżeniu
W Jałcie i Poczdamie ustalono przesunięcie wschodniej granicy powojennych Niemiec na zachód, na linię rzek Odry i Nysy (Łużyckiej). Trudno powiedzieć, w jakim stopniu przewiezieni z ZSRR do sowieckiej strefy okupacyjnej (Brandenburgia, Saksonia) niemieccy komuniści zdawali sobie sprawę z rozmiarów szoku, jaki przyniosła społeczeństwu niemieckiemu ta nowa granica.
Powszechne na lewym brzegu rzek nastroje rewizjonistyczne wzmagał fakt, że duży odsetek uciekinierów i wypędzonych z dawnego niemieckiego wschodu zatrzymał się – na krócej, dłużej lub na stałe – właśnie w landach wschodnich. W 1949 r. mieszkało ich tu 4,3 mln, stanowiąc ok. 25 proc. społeczeństwa (w Niemczech zachodnich ok. 16 proc.). Mimo trudnych warunków życiowych znaczna część wysiedleńców pragnęła pozostać jak najbliżej nowej granicy, wierząc – jak donoszono w lutym 1946 r. z Guben – że „pewnego pięknego dnia przejdą znowu przez Nysę”.
Powtórka z Lebensraum
Wysiedleńcy stanowili grupę nacisku, z którą musiało się liczyć kierownictwo niemieckich partii lewicowych – KPD, SPD, a później SED. Otto Grotewohl, przewodniczący SPD w strefie radzieckiej, już 26 września 1945 r. oskarżył w Lipsku Polskę o „żądania nacjonalistyczne”. Na przełomie lat 1945–1946 polityk ten wręcz zaadaptował retorykę narodowosocjalistyczną: „Demokracja w Niemczech będzie tylko wówczas zdolna do życia, gdy naród niemiecki otrzyma swój Lebensraum, który mu się należy z racji jego liczebności. W domu zmniejszonym o jedną trzecią nie może żyć naród 65-milionowy. Dlatego też rzeki Odra i Nysa nie mogą być granicą”.
Utworzenie SED w kwietniu 1946 r. niewiele zmieniło. Zwłaszcza że przed zaplanowanymi na jesień 1946 r. wyborami komunalnymi partia musiała liczyć się z opinią wyborców. Na aplauz słuchaczy zasłużył Wilhelm Pieck, domagając się 5 maja 1946 r. w rodzinnym Guben przesunięcia granicy na wschód. Po podobne argumenty sięgali podczas spotkań wyborczych również inni działacze – zarówno komunistyczni, jak i chadeccy. „Neues Deutschland”, organ komunistów, zamieszczał fragmenty wystąpień, co było jawną sugestią, że zdaniem całej SED definitywne rozstrzygnięcia graniczne są kwestią (raczej niedługiej) przyszłości. Jak pisał we wrześniu 1946 r. szef Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie Jakub Prawin, wschodnioniemieccy komuniści lawirują „między obawą utraty kredytu w społeczeństwie, a koniecznością zajęcia stanowiska zgodnego z podstawowymi założeniami partii. (...) Z jednej strony [SED] potępia demagogiczne rozdmuchiwanie kwestii [granicy] w służbie reakcji, z drugiej sama głosi, że zrobi wszystko, aby na konferencji
pokojowej głos niemiecki w sprawie przyszłych granic został wysłuchany, czyli w sposób mniej bojowy i okólny stwierdza to samo: że granicy nie uznaje i walczyć będzie o jej zmianę”. Działacze SED zaczęli składać broń dopiero na przełomie 1947 i 1948 r., kiedy nie chcąc popaść w całkowitą izolację musieli szukać zbliżenia z państwami obozu radzieckiego, w tym z Polską. To jednak wymagało jasnej deklaracji granicznej. Pieck, który po dwóch latach od wspomnianego wyżej wystąpienia w Guben znowu pojawił się (1 maja 1948 r.) w rodzinnym mieście, tym razem zawiódł słuchaczy – ani słowem nie wspomniał o zmianie granicy. O tym, że Odra i Nysa przestała dzielić, a zaczęła łączyć, demonstracyjnie – wielkimi literami na pierwszej kolumnie – poinformował 30 września 1948 r. dziennik PPR „Głos Ludu”. W końcu 1947 r. niemieccy wypędzeni coraz bardziej tracili nadzieję na powrót, dopuszczając natomiast możliwość przejścia Polaków jeszcze bardziej na zachód. W styczniu 1948 r. takie pogłoski były na tyle powszechne, iż
liczne rodziny niemieckie opuszczały rejon przygraniczny. Nie były to bynajmniej obawy bezzasadne.
Wszystkie koryta delty
W Polsce bowiem nie brakowało głosów domagających się znacznych nawet korekt granicy. Kiedy 24 lipca 1944 r. Stalin omawiał z przedstawicielami PKWN przebieg granicy, delegacja polska zasugerowała, że posiadanie nie tylko Szczecina, ale i Rugii byłoby sprawą kluczową dla obronności kraju. Trudno powiedzieć, czy odpowiedź Stalina: „Otrzymacie po następnej wojnie”, była tylko żartem.
W każdym bądź razie, kiedy wiosną 1945 r. do zdefiniowanej w Jałcie nowej zachodniej granicy Rzeczypospolitej dotarli przedstawiciele polskich władz, linię Odry i Nysy interpretowali w jedyny logiczny dla nich sposób, uważając, że oba brzegi będą należały do Polski. Wyjaśnienia radzieckiej administracji wojskowej, iż powinni ograniczyć się do części Frankfurtu, Guben lub Görlitz położonych na prawym brzegu Odry i Nysy, przyjmowane były z niedowierzaniem i zawodem. Ale nie rezygnowano i na przykład w Poczdamie Mikołajczyk domagał się całego ujścia Odry oraz całego jej dorzecza (z lewobrzeżnymi dopływami). W lipcu 1945 r. w poznańskim Instytucie Zachodnim opracowano „Polskie żądania terytorialne na zachodzie od ujścia Nysy do ujścia Odry” (wydane w 1946 r. w formie broszury), lokujące początek postulowanej granicy na wschód od Greifswaldu.
Miejscem najwcześniejszej konfrontacji, i to trójstronnej: polsko-radziecko-niemieckiej, był już wiosną i latem 1945 r. rejon Szczecina. Faworyzowani przez radziecką administrację niemieccy komuniści bynajmniej nie byli w tej rozgrywce stroną słabą. Jeszcze przed Poczdamem polskie władze zostały dwukrotnie zmuszone do opuszczenia miasta, nad którym zarząd przejął niemiecki burmistrz, komunista Erich Wiesner. Decyzja poczdamska tylko w bardzo ogólny sposób zarysowała granicę w rejonie Zalewu Szczecińskiego, bez zwracania specjalnej uwagi na realia i stronę czysto praktyczną. Już po Poczdamie polskie MSZ próbowało wynegocjować taką granicę, aby w miarę możliwości Zalew został uznany za wody zamknięte polskie. „Całość drogi wodnej Odry musi być w ręku jednego państwa, a więc Polski, wraz w wszystkimi trzema korytami delty” – argumentowano. Polacy utargowali niewiele i 21 września podpisano w Schwerinie porozumienie w zasadzie potwierdzające ustalenia poczdamskie. * Narodowa Odra*
Porozumienie to nie było jednak dla Polski równoznaczne z porzuceniem walki o korekty graniczne zarówno w rejonie Zalewu Szczecińskiego, jak i dalej na południe. Praktycznie przez cały 1946 r. tak w Warszawie, jak i na szczeblu regionalnym (m.in. w Szczecinie) intensywnie pracowano nad różnymi wariantami granicy zachodniej. Wysuwano argumenty zarówno natury moralno-historycznej (np. rekompensata za krzywdy wojenne), jak i – przede wszystkim – gospodarcze. Wskazywano na sztucznie podzielone miasta czy linie kolejowe łączące co prawda miejscowości w jednym państwie, ale po drodze przecinające parokrotnie granicę (np. Szczecin–Nowe Warpno lub Görlitz–Zittau).
Dowództwo Wojsk Ochrony Pogranicza narzekało, że obecna granica, bardzo trudna do ochrony, nie jest barierą dla nielegalnego transferu ludzi i towarów. Również Sztab Generalny zgłaszał własne dezyderaty graniczne, motywując to kwestiami obronnymi (podkreślano, że graniczne polskie miasta są ze strony niemieckiej w zasięgu nie tylko artylerii, ale i broni maszynowej). Wszystkie argumenty były podporządkowane jednemu celowi: „Rzeka Odra ma być narodową rzeką polską”.
Trudno autorytatywnie stwierdzić, na ile wierzono w powodzenie działań, na ile zaś była to tylko gra mająca na celu utrzymanie stanu posiadania. W każdym bądź razie w ostatnich miesiącach 1946 r. i na początku 1947 r. najważniejszym zadaniem Biura Prac Kongresowych MSZ stało się przygotowanie traktatu pokojowego z Niemcami, na pierwszym planie stawiając polskie roszczenia terytorialne na lewym brzegu Odry. Rozpoczęto intensywny lobbing na forum międzynarodowym. W październiku 1946 r. prezydent Szczecina Piotr Zaremba został wysłany na Międzynarodowy Kongres Urbanistyczny w Hastings, gdzie nie tyle prezentował rozwój swego miasta, co nieoficjalne informował brytyjski Foreign Office o polskich postulatach granicznych za Odrą i Nysą.
W listopadzie 1946 r. MSZ wysłało przewodniczącemu delegacji polskiej na sesję ONZ w Nowym Jorku dyrektywy w sprawie granicy zachodniej. „Niepozostawienie Odry w jednych rękach – argumentowano – będzie zarzewiem stałych konfliktów w Europie i zatargów granicznych”. Domagano się całej wyspy Uznam i Zalewu Szczecińskiego, całkowitego i wyłącznego posiadania Odry ze wszystkimi portami i urządzeniami (znajdującymi się najczęściej na jej zachodnim brzegu). Podzielone graniczne miasta – Frankfurt/Słubice, Görlitz/Zgorzelec czy Guben/Gubin miały zostać ponownie zjednoczone – tym razem w granicach Rzeczypospolitej. Nie domagano się już Rugii, wysuwając jednak postulat jej demilitaryzacji. Grę o przesunięcie granicy Warszawa ostatecznie zarzuciła w 1948 r. * Codzienność podzielona*
Jednocześnie, niezależnie od wielkiej polityki, po obu stronach Odry i Nysy toczyło się normalne życie, jeśli oczywiście realia lat 1945 czy 1946 można takim mianem określić. Zarówno Polacy, Niemcy, jak i administracja radziecka musieli sobie radzić z nową, graniczną codziennością. Zresztą początkowo była to raczej umowna linia niż rzeczywista granica i nikt nie był w stanie zapanować nad przelewającymi się przez nią masami ludzi. Jedni Niemcy uciekali z „odzyskanych” przez Polskę ziem, dziesiątki (a może i setki) tysięcy innych – wracało z wygnania. W obie strony wędrowali – często na własną rękę – dawni robotnicy przymusowi, więźniowie kacetów, jeńcy wojenni, na zachód zaś polscy i żydowscy uciekinierzy lub po prostu awanturnicy szukający łatwego zarobku. Niemcy mieszkający po obu stronach granicy traktowali ją jako nieco uciążliwe, lecz tymczasowe utrudnienie, swobodnie komunikując się z krewnymi lub znajomymi po drugiej stronie Odry i Nysy. Tamę temu swobodnemu przepływowi ludzi (i towarów) władze
polskie próbowały postawić podczas przygotowań do tzw. wysiedleń przedpoczdamskich (rozpoczętych 20 czerwca 1945 r.). Jednak podobnie jak wcześniej iluzoryczna była granica, takim samym okazało się w dużej mierze jej zamknięcie. Przecięła ona bowiem organizmy miejskie, których infrastrukturę budowano od pokoleń. Teraz zaś polskie i niemieckie części nie mogły bez siebie funkcjonować. Na przykład w Zgorzelcu gazownia pozostała po stronie polskiej, ale elektrownia i wodociągi po niemieckiej. Całkowicie zależne od Frankfurtu były Słubice (pierwszy bank ruszył tutaj już w 1945 r., ale apteka dopiero w 1952 r.). W Guben pozostała gazownia, rzeźnia i dworzec kolejowy. Ujęcie wody Świnoujścia leżało po stronie niemieckiej, a prąd długo jeszcze sprowadzano z Hamburga.
Tak więc dosłownie z chwilą przejęcia przez Polaków wschodnich części granicznych miast zaistniała konieczność ścisłej kooperacji ze stroną niemiecką, znalezienia jakiegoś rozsądnego konsensu zapewniającego w miarę sprawne działanie. Tutaj też najszybciej dochodziło do swoistego porozumienia polsko-niemieckiego i odsunięcia na bok uprzedzeń. Zwłaszcza że fachową siłę roboczą mogli stanowić początkowo tylko Niemcy, miejscowi lub doprowadzani codziennie zza granicy. Dlatego też wysiedlenia przeprowadzane przez Wojsko Polskie w czerwcu i lipcu 1945 r. były dla osób odpowiedzialnych za funkcjonowanie zakładów przemysłowych i infrastruktury miejskiej istnym dopustem boskim. Apelowano więc o zaniechanie brutalnych zachowań wobec wysiedlanych i pozostawienie niemieckich fachowców.
Zaludnienie przygranicznych obszarów stanowiło bowiem po stronie polskiej jeszcze przez wiele lat dosłownie ułamek stanu poprzedniego. Na przykład w Gubinie było w grudniu 1945 r. ok. 3,5 tys. mieszkańców, a w sierpniu 1949 r. – nieco ponad 5 tys. (a miasto pomieściłoby pięć razy więcej). Tymczasem po drugiej stronie rzeki przeludnienie (i bezrobocie)
było stanem równie trwałym jak po polskiej wyludnienie i chroniczny brak rąk do pracy. Po polskiej stronie była też znacznie lepsza aprowizacja. Nic dziwnego, że jeszcze pod koniec 1947 r. połowa z ponad tysiąca górników z kopalni węgla brunatnego w Turowie codziennie przychodziło z Niemiec. * Szmugiel przyjaźni*
Takich przykładów przymusowej – ale stosunkowo dobrze funkcjonującej – współpracy było znacznie więcej. Odbudowa dworca kolejowego w Guben była wspólnym polsko-niemieckim przedsięwzięciem. To tam przyjeżdżali osiedleńcy z Polski, potem transportowani na wschodni brzeg Nysy po prowizorycznym moście. Dochodziło do pierwszych całkowicie prywatnych kontaktów – od wykrzykiwanych poprzez rzekę wyzwisk (np. w Guben/Gubinie) do obopólnie korzystnego przemytu.
Szmuglem zajmowali się zresztą nie tylko mieszkańcy nowego pogranicza. W warunkach powszechnego chaosu i korupcji władze graniczne, mimo teoretycznie obowiązujących paszportów, co najmniej do końca 1945 r. respektowały przeróżne przepustki i zezwolenia wydawane przez rozmaite, nie zawsze państwowe, instytucje (jak np. „Kawiarnia Warszawska” w Wałbrzychu). W czarnorynkowych operacjach, nieraz na olbrzymią skalę, uczestniczyły także firmy i instytucje państwowe, w tym Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego.
Wprowadzone na przełomie lat 1945–46 restrykcje paszportowe miały niewielkie znaczenie dla mieszkańców pogranicza, będących w stanie znaleźć słaby punkt w najlepiej nawet strzeżonej granicy. Warunki geograficzne ułatwiały przechodzenie przez zieloną granicę, a niski poziom moralny (i niskie zarobki)
funkcjonariuszy jej pilnujących – przekupstwo. Dopóki też podzielone graniczne miasta były od siebie uzależnione, a w polskich fabrykach i kopalniach pracowali niemieccy robotnicy – przemyt kwitł w najlepsze. W takim stopniu, że komitet PPR w Zgorzelcu wydał 30 czerwca 1948 r. specjalny okólnik: „Przemytnik to wróg naszego bohaterskiego Narodu! Przemytnik to szpieg! (...) Więcej ani jedno deko tłuszczu nie przepuścimy przez granice naszego Ludowego Państwa”.
Martwa granica
Konieczność walki ze szmuglem stała się dla władz centralnych jednym z pretekstów do zarzucenia uregulowania małego ruchu granicznego. Takiego związku nie widziała natomiast administracja rejonów przygranicznych, już wiosną 1946 r. domagająca się wprowadzenia regularnego małego ruchu granicznego. Na jasnych regulacjach prawnych zależało także dowództwu WOP, zmuszanemu do opierania się na rozwiązaniach prowizorycznych. Im jednak dalej od granicy (a bliżej stolicy), tym stosunek do ułatwień granicznych był mniej liberalny. „Z naszego punktu widzenia – argumentowały władze – trzeba przyjąć zasadę, że nowa granica winna głęboko dzielić dwa państwa i dwa narody, by świadomość tej granicy głęboko wryła się w psychikę ludności niemieckiej”. Zarówno w MSZ, jak i w MON uważano, że ruch jest minimalny i jak dowodził wiceminister obrony gen. Karol Świerczewski: „Dla tych nielicznych wypadków nie trzeba od razu otwierać ogólnego małego ruchu granicznego”. W rezultacie kwestię uchylenia granicznej furtki złożono w
głębokiej szufladzie, wracając do pomysłu dopiero po ćwierćwieczu – w 1972 r.
W chwili powstania NRD (1949 r.) granica na Odrze i Nysie była już praktycznie martwa i układ zgorzelecki (1950 r.) bynajmniej jej nie reanimował. Wskutek sprzeciwu – tym razem strony niemieckiej – nie znalazły się w nim zapisy ułatwiające przekraczanie „granicy przyjaźni”. Ożywała zazwyczaj przy okazji państwowych lub partyjnych świąt, ale i wtedy zdarzało się, że delegacje musiały się spotykać tylko pośrodku granicznych mostów.
Jerzy Kochanowski