ŚwiatGorąca arena. Czy Bliski Wschód jest skazany na krwawe wojny?

Gorąca arena. Czy Bliski Wschód jest skazany na krwawe wojny?

Sytuacja na Bliskim Wschodzie nie napawa optymizmem - nie takich efektów oczekiwano po niedawnej Arabskiej Wiośnie. Niepokoje, chaos i walki w Jemenie, Iraku, Iranie, Libii, Egipcie, Tunezji, Libanie, czy w końcu w Syrii, w której trwa wojna, sprawiają, że światowym mocarstwom kończą się pomysły na rozwiązanie licznych kryzysów. Jak pisze Tomasz Otłowski w "Polsce Zbrojnej", w obecnej sytuacji, nie można wykluczyć, że najgorsze dopiero przed nami, a konflikt w Syrii nie tylko nie będzie ostatnim na Bliskim Wschodzie, ale być może nie będzie nawet najkrwawszy.

Gorąca arena. Czy Bliski Wschód jest skazany na krwawe wojny?
Źródło zdjęć: © Polska Zbrojna | UN / Mark Garten

14.01.2014 08:15

Bliski Wschód i Afryka Północna (zwane regionem MENA, od Middle East & North Africa - Bliski Wschód i Północna Afryka) pogrążają się w coraz większym chaosie, choć akurat w wypadku tej części świata wydawałoby się, że już gorzej niż dotychczas być nie może. A jednak - wszystko wskazuje na to, że sytuacja w tym regionie ewoluuje w niekorzystnym kierunku, a światowe mocarstwa nie tylko nie bardzo wiedzą, co z tym problemem zrobić, ale wręcz same są w pewnym stopniu przyczyną zachodzących tu negatywnych procesów i wydarzeń.

Najbardziej zauważalnym elementem sytuacji na obszarze MENA jest seria konfliktów wewnętrznych, które od pewnego czasu targają kilkoma z państw regionu. Choć w większości noszą znamiona wojen domowych, nie wszędzie są jednak tak określane. Tymczasem między tym, co się dzieje w Syrii, a tym, z czym mamy do czynienia w Iraku i Jemenie, istnieje wyłącznie różnica skali wydarzeń, nie zaś ich charakteru.

Nie jest też przypadkiem, że większość z krajów objętych wewnętrznymi konfliktami to niedawni "bohaterowie" Arabskiej Wiosny, budzącej ongiś wielkie nadzieje na poprawę ogólnej sytuacji na Bliskim Wchodzie. Dziś z tamtych oczekiwań i marzeń nie pozostał nawet cień, a wolnościowe protesty i rewolty przyczyniły się jedynie do pogorszenia sytuacji. Libia, Jemen, Tunezja i Egipt są dziś areną starć, zamachów i poważnych napięć politycznych. Syria coraz bardziej pogrąża się w krwawej wojnie, z której nie widać wyjścia. A jakby tego wszystkiego było mało, do grona tych zdestabilizowanych państw regionu dołączają także Liban i Irak, które już tylko krok dzieli od stoczenia się w otchłań otwartych walk bratobójczych.

Ścieranie się mocarstw

Od dawna na Bliskim Wschodzie nie zdarzyło się, żeby tak wiele państw w tym samym momencie przeżywało tak gwałtowne wewnętrzne konflikty polityczne, etniczne i religijne. Z jednej strony, jest to efektem akumulacji, zarówno niekorzystnych procesów politycznych, społecznych, ekonomicznych czy demograficznych, jak i wielu konfliktów, często zadawnionych, o podłożu etnicznym lub wyznaniowym. Z drugiej jednak, istotne jest niekorzystne oddziaływanie z zewnątrz.

Rywalizacja globalnych mocarstw, nasilająca się w tej części świata, nie wpływa nań stabilizująco. Najlepiej widać to na przykładzie wojny w Syrii, gdzie ścierające się wpływy i interesy, z jednej strony Rosji i Chin (sojuszników władz w Damaszku), a z drugiej Stanów Zjednoczonych i Europy, paraliżują wszelką konstruktywną aktywność dyplomatyczną na rzecz zakończenia trwającej już niemal trzy lata rzezi. Jeśli doda się do tego równie zażartą konkurencję i grę wrogich sobie mocarstw regionalnych (Arabia Saudyjska, Turcja, Iran), to otrzymamy niezbyt optymistyczny obraz regionu, w którym wojny domowe (lub ostre konflikty wewnętrzne) zdają się mieć już endemiczny charakter.

Taka sytuacja stwarza wyjątkową okazję do tego, aby prześledzić różnorodność polityki mocarstw wobec poważnych kryzysów o charakterze wewnętrznym na obszarze MENA. Z formalnego, prawnomiędzynarodowego punktu widzenia, konflikt w danym państwie jest jego wewnętrznym problemem, przynajmniej dopóty, dopóki nie stwarza zagrożeń dla bezpieczeństwa międzynarodowego swojego regionu. Problem w tym, że w ostatnich dekadach żadna z wojen domowych na świecie nie była w ścisłym tego słowa znaczeniu konfliktem wewnętrznym, czyli takim, który w żaden sposób nie wykracza poza granice danego kraju. Gierki zamiast gry

Zasada ta w szczególności odnosi się właśnie do Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, gdzie granice państw są w przeważającej większości wytyczone sztucznie, arbitralnymi i oderwanymi od realiów decyzjami dawnych potęg kolonialnych. W tej części świata każdy wewnętrzny kryzys lub konflikt albo od samego początku jest inspirowany przez jakieś siły zewnętrzne, albo bardzo szybko zyskuje ich wsparcie i tym samym de facto staje się starciem o zasięgu co najmniej subregionalnym. Tak było choćby w czasie pierwszej wojny domowej w Jemenie (1962-1970) czy wieloletniego konfliktu w Libanie (1975-1990). W obu przypadkach (a nie są one jedynymi przykładami lokalnych konfliktów w MENA o ponadregionalnym zasięgu oddziaływania w tamtych czasach) negatywne piętno na przebiegu wydarzeń odcisnęły zarówno zimna wojna, jak i interesy graczy międzynarodowych.

Rozpad ZSRR i koniec dwubiegunowego układu sił na świecie - przez wielu nieco naiwnie i mocno na wyrost określane jako początek ery powszechnego globalnego ładu i pokoju lub wręcz jako "koniec historii" - nie przyniosły większych zmian w kwestii ingerowania w wewnętrzne konflikty. W rzeczywistości nowa światowa rzeczywistość okazała się czasem narastającego chaosu i zwiększonej niepewności w relacjach międzynarodowych. Powróciły brutalna geopolityka i gry interesów poszczególnych mocarstw, w których dochodzi do rozgrywek (często nie przebierając w środkach) nawet z dotychczasowymi sojusznikami z jednego bloku. Rywalizacja dwóch supermocarstw została zastąpiona przez całą gamę pomniejszych gier, prowadzonych na wielu poziomach i w najróżniejszych konfiguracjach przez co najmniej kilkanaście mocarstw. Wiele z tych krajów to nowe, tak zwane wschodzące potęgi, o ambicjach i aspiracjach często sięgających jednak ligi globalnej. Ich gra w nowej rzeczywistości międzynarodowej jest szczególnie ostra i
bezkompromisowa.

"Szeroki" Bliski Wschód - ze względu na wyjątkowe strategiczne położenie i znaczenie surowcowo-transportowe - należy do tych obszarów, które jako jedne z pierwszych znalazły się w centrum nowej rozgrywki możnych współczesnego świata. W regionie, w którym nie ma jednorodnych etnicznie i religijnie krajów, większość granic jest kontestowana, a sytuacja wewnętrzna państw daleka od stabilnej, musiało wywołać to katastrofalne skutki. Efekty tego procesu obserwujemy dzisiaj w postaci między innymi różnych konfliktów i wojen domowych.

Problem obecnego oddziaływania z zewnątrz na sytuację na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej jest znacznie bardziej złożony niż 15-20 lat temu. Coraz istotniejszym elementem układu sił w całym świecie muzułmańskim, a na obszarze MENA przede wszystkim, stają się bowiem islamski ekstremizm i terroryzm w wydaniu sunnickim. To ten właśnie czynnik jawi się obecnie jako jeden z ważniejszych (obok dotychczas dominujących kwestii politycznych, ekonomicznych czy etnicznych) motorów napędowych konfliktów w Libii, Syrii, Iraku i Jemenie. Co gorsza, islamski fundamentalizm (i jego struktury) jest często wykorzystywany przez poszczególnych graczy regionalnych, realizujących swoje interesy i cele strategiczne. Wojna w Syrii jest tego najlepszym przykładem. Trwający od początku 2011 roku konflikt już od niemal dwóch lat nie jest klasyczną wojną domową, lecz starciem regionalnych i pozaregionalnych potęg. Walka wciąż jeszcze jest prowadzona głównie na terytorium syryjskim, ale coraz częściej "rozlewa się" poza granice
kraju, przede wszystkim na obszar Libanu i Iraku. W tej wojnie coraz mniej jest bezpośredniej, bratobójczej walki samych Syryjczyków, a coraz więcej starć walczących po obu stronach cudzoziemskich "ochotników".

Wojna zastępcza

Siły opozycji syryjskiej zostały zdominowane przez islamskich ekstremistów powiązanych z Al-Kaidą - w jej szeregach próżno szukać Syryjczyków, za to wielu jest "bojowników dżihadu" z prawie całego świata, także z Europy. Z kolei po stronie rządowej coraz większy ciężar walk spoczywa na barkach oddziałów libańskiego Hezbollahu, ochotników szyickich z całego regionu (a nawet z Pakistanu) i "doradców" irańskich. Podobno w rządowych siłach syryjskich nie brakuje też klasycznych najemników, walczących za sowite wynagrodzenie, takich jak rosyjscy i ukraińscy operatorzy zaawansowanych systemów obrony przeciwlotniczej, chińscy informatycy czy północnokoreańscy piloci śmigłowców szturmowych.

Jakby tego było mało, każda ze stron konfliktu ma grono zdeklarowanych sojuszników i sprzymierzeńców, zarówno w regionie jak i poza nim, udzielających swym podopiecznym wszelkiej pomocy politycznej i materialnej. Wszystko to sprawia, że konflikt w Syrii jest dzisiaj specyficzną "wojną zastępczą" (proxy war), prowadzoną co prawda formalnie w granicach konkretnego kraju, lecz w istocie w interesie zupełnie innych podmiotów. Jest to zresztą największy dramat dla Syrii i jej mieszkańców, ponieważ taki konflikt może trwać całymi latami, bez żadnych efektów i przewagi którejkolwiek ze stron, wyniszczając kraj i jego populację.

Sworzeń Lewantu

Wojnę w Syrii często porównuje się do wcześniejszego o dwa lata konfliktu w Libii. I rzeczywiście, geneza obu wojen i ich początkowy przebieg są podobne - w obu wypadkach u podstaw wybuchu otwartych starć zbrojnych leżały działania reżimów chcących brutalnie spacyfikować pokojowe, prodemokratyczne demonstracje i protesty społeczne organizowane na fali Arabskiej Wiosny. Siłowe reakcje władz w Trypolisie i Damaszku wywołały spontaniczną reakcję opozycji i ludności, przeradzając się szybko w regularne wojny domowe. W tym miejscu kończą się jednak podobieństwa między tymi wydarzeniami.

Konflikt w Libii - pierwszy tego typu w MENA od czasu wojen w Algierii (1991-2002) i Jemenie (1994) - można uznać za klasyczną wojnę domową, w której boje toczą dwie jasno określone i dające się odróżnić strony wewnętrznego sporu politycznego. W pierwszym okresie trwania wojny libijskiej ingerencja sił zewnętrznych miała niewielkie zasięg i skalę - ograniczała się do wsparcia politycznego dla opozycji (Zachód) lub dla władzy (Algieria, ugrupowania tuareskie z Sahelu). Zaangażowanie na rzecz obu zwalczających się stron nie zdążyło jednak osiągnąć form znanych nam dzisiaj z wojny syryjskiej. Proces ten został bowiem przerwany przez interwencję militarną podjętą przez społeczność międzynarodową pod auspicjami ONZ, na podstawie norm międzynarodowego prawa humanitarnego. I choć trudno nie zauważyć, że w aspekcie technicznym operacja "Unified Protector" ("Zjednoczony obrońca") była przeprowadzana niemal wyłącznie przez państwa zachodnie (sprzyjające opozycji libijskiej), to równocześnie miała twarde podstawy
mandatowe w postaci rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ. W efekcie wojna w Libii skończyła się relatywnie szybko, co być może uchroniło jej mieszkańców przed losem, jaki dziś spotyka Syryjczyków. Nie należy jednak zapominać, że znaczenie geopolityczne Libii jest o wiele mniejsze niż Syrii - kraju będącego strategicznym "sworzniem" Lewantu, a z racji swego położenia, historii i pozycji strategicznej w regionie powszechnie uznawanego za "serce Bliskiego Wschodu". Kto kontroluje Syrię (w sensie strategicznym i politycznym), ten ma szansę na uzyskanie dominującej pozycji w całym niemalże regionie.

Fundamentalne różnice między przebiegiem wojen w Libii i w Syrii wyznaczają przeciwstawne granice strefy, w której toczą się dzisiaj konflikty w regionie MENA. Z jednej strony - szybka interwencja międzynarodowa, przeprowadzona w ramach systemu Narodów Zjednoczonych, przyspieszająca koniec bratobójczych walk i przemocy. Z drugiej - przeciąganie i trwanie wojny, głównie na skutek oddziaływania przeciwstawnych, sprzecznych dążeń i interesów poszczególnych mocarstw. Podwójne standardy potęg wobec tego samego regionu i niemal identycznych wyzwań? Być może, choć raczej mamy do czynienia ze wspomnianą już wcześniej geopolityką i jej brutalną logiką myślenia kategoriami partykularnych interesów strategicznych. Myślenia, w którym nie ma miejsca na takie "subtelności", jak prawa człowieka czy kwestie humanitarne (chyba że traktowane jako pretekst dla interwencji).

W tym kontekście warto pamiętać o cynicznym wzroście zainteresowania wojną syryjską po incydencie z bronią chemiczną w sierpniu 2013 roku. Chociaż całkowita liczba ofiar konfliktu w Syrii sięgała już wówczas 100 tysięcy, świat zbulwersował się śmiercią 1,5 tysiąca cywilów po użyciu sarinu. Zupełnie tak, jakby chodziło nie o to, że ludzie ci zginęli w przewlekłej i krwawej wojnie, ale o to, w jaki sposób. Trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby te same osoby poniosły śmierć od bomb, granatów czy kul snajperów, świat w ogóle by tego nie zauważył, tak jak nie zauważył wcześniejszych (i późniejszych) tysięcy ofiar.

Właśnie gdzieś w tej przestrzeni, między casusami Libii i Syrii, toczą się dzisiaj konflikty wewnętrzne w Jemenie, Iraku, Libanie, a być może także w Jordanii, Egipcie lub Tunezji. Niewiele jest krajów na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej, które mogą czuć się dziś w pełni zabezpieczone przed ryzykiem wybuchu wewnętrznego konfliktu zbrojnego, noszącego wszelkie znamiona wojny domowej. Dotyczy to nawet tych państw, które - jak Turcja, Arabia Saudyjska czy Iran - uważają się za regionalnych krezusów i graczy rozdających karty w rozgrywce toczącej się na obszarze MENA. Nie można więc wykluczyć, że konflikt w Syrii nie jest wcale ani ostatni, ani najkrwawszy i że wszystko jeszcze przed nami.

Tomasz Otłowski dla "Polski Zbrojnej"

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)