Góra urodziła chomika
Umiejętnie podkręcane napięcie, nerwowe rozglądanie się dookoła, lęk, ale z drugiej strony nadzieja, rozdygotane uczucia, które po wydłużającym się okresie nieznośnego oczekiwania padają ofiarą cynicznych machinacji osób myślących tylko o własnym zysku. Na szczęście walentynki już za nami.
15.02.2006 | aktual.: 15.02.2006 16:10
Luty jest bardzo krótkim miesiącem, a dodatkowo pierwsze trzynaście jego dni to mizerny dodatek do wieńczącego je 14. lutego. Spece od marketingu utrzymują nas w romantycznym podnieceniu, byśmy tym chętniej zainwestowali w swoją miłość, gdy upragniony dzień nadejdzie.
Ta sytuacja nie poprawia humoru osobom samotnym, które zmiażdżone czerwono-różową propagandą zaczynają się na poważnie zastanawiać, czy wszystko z nimi w porządku. Rozglądają się nerwowo dookoła za jakąś Walentyną czy Walentym i niestety - pech. Bo przy takiej aurze Walentynę od Walentego odróżnić trudno. Coraz bardziej zdesperowani rzucają się wreszcie na pierwszą lepszą partię byleby tylko roztrąbiony wszem i wobec termin nie zastał ich kompromitująco samotnymi.
Ci, którzy mają szczęście być już zakochanym/zakochaną też nerwowo oczekują zbliżających się walentynek. Czy uda się zarezerwować stolik w restauracji? Czy poczta nie zgubi walentynkowej kartki? Czy kwiaty będą pasowały do pierścionka? Czy bielizna, która ma zostać podarowana podczas romantycznego wieczoru, nie okaże się niewłaściwa? Czy walentynka nie wróci do nadawcy z adnotacją: „odbiorca nie zainteresowany”, a może się przecież tak zdarzyć, skoro narzeczony kapryśny, nadąsany wiecznie, skupiony na sobie, mruczący pod nosem i w głowie jakieś tajne plany układający. Problemy to niebagatelne i umiejętnie uwydatniane podczas przedwalentynkowego szaleństwa. Ciężko jest skupić myśli, ciężko zająć się czymś innym. Przez dwa tygodnie przed oczami wirują plastikowe serca.
Aż wreszcie nadchodzi ten dzień. Zakochani (i ci samotni, którzy w ostatniej chwili wyłuskali z tłumu swoich awaryjnych Walentych lub awaryjne Walentyny) czynią ostatnie przygotowania. Rozdygotane kampaniami reklamowymi serca podchodzą do gardeł, nadmuchane sprawnym marketingiem emocje sięgają zenitu. A potem rach-ciach, kolacja zjedzona, świece zgaszone, kwiaty rzucone w kąt, kartka pełna banałów (takich samych jak rok temu), a bielizna oczywiście o dwa numery za duża. Czyli wszystko zostaje po staremu i tylko – ewentualnie – jakieś becikowe na pocieszenie.
Rozbuchane oczekiwania, wszechogarniająca propaganda obiecująca nie wiadomo co, bezustanne podbijanie napięcia, a w końcu: wiele hałasu o nic – góra urodziła chomika. Na dodatek sami płacimy za całą imprezę.
To mniej więcej tak, jakby - powiedzmy - szef jakiegoś państwa zapowiedział, że wygłosi orędzie do narodu. Jednocześnie jakiś tajemniczy informator doniósłby, że w grę wchodzi rozwiązanie parlamentu. Później politycy różnych małych partii zaczęliby biegać do prezesa partii rządzącej i nerwowo zgadzać się na wszystko. W telewizji podkręcaliby atmosferę gorącymi dyskusjami. Indeksy giełdowe i kurs lokalnej waluty poleciałyby na łeb na szyję. Wreszcie szef państwa opóźniłby orędzie o godzinę, a w końcu ukazałby się narodowi i z napiętą miną poinformowałby, że... nic nie zrobi. No przecież nikt normalny takiej sytuacji nie potraktowałby poważnie. A na walentynki co roku się nabieramy, mimo iż doskonale wiemy, że wcale nie chodzi o żadną miłość tylko o czyjś prywatny - za przeproszeniem - interes. Wstyd.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska