Globalne nuklearne rozbrojenie to utopia. Atomowy wyścig zbrojeń trwa w najlepsze
Podjęta kilka tygodni temu przez USA decyzja o wartej bilion dolarów modernizacji arsenału jądrowego jest najlepszym dowodem na to, że globalne rozbrojenie nuklearne to utopia. Swoje potencjały strategiczne rozwijają niemal wszystkie mocarstwa atomowe, a następne państwa ustawiają się w kolejce, by dołączyć do tego ekskluzywnego grona.
18.10.2014 | aktual.: 18.10.2014 12:11
Gdyby Pokojową Nagrodę Nobla można było przyznawać nie tylko ludziom i organizacjom, to nic nie zasłużyło na nią bardziej niż bomba atomowa. Taką kontrowersyjną tezę przed kilkoma laty postawił prestiżowy "Time", przy okazji uhonorowania Noblem Baracka Obamy za wysiłki zmierzające w kierunku nuklearnego rozbrojenia. Łączenie najbardziej śmiercionośnej broni z pokojem wydaje się być czystym wariactwem, jednak wbrew pozorom teoria ta ma solidne i racjonalne podstawy. Wystarczy spojrzeć na ostatnie 100 lat historii.
Nuklearny pokój
W pierwszej połowie XX wieku, na przestrzeni zaledwie 30 lat, rozegrały się dwa najkrwawsze konflikty w dziejach, w czasie których całe narody wyrzynały się na skalę przemysłową. Pierwszą wojnę światową nazywano "wojną kończącą wszystkie wojny", bo ludzie przerażeni skalą rzezi wierzyli, że społeczność międzynarodowa nie dopuści do podobnej hekatomby. Ale już dwie dekady później rozpętało się kolejne piekło, które krwawym rozmachem przyćmiło wszystko, co do tej pory widzieliśmy. Dopiero era atomu przyniosła światu trwały, choć momentami kruchy i nadwyrężany pokój.
Oczywiście wojny nie zostały całkowicie wyeliminowane - tej mrocznej strony naszej natury jeszcze długo nie przezwyciężymy, jeśli w ogóle. Ale nuklearna "równowaga strachu" sprawiła, że mimo bezprecedensowych w dziejach zbrojeń, kolejny konflikt na skalę globalną już nie wybuchł. A w obliczu powojennego podziału świata na dwa wrogie obozy, taki scenariusz wydawał się być nieuchronny. "Jesteśmy jak zamknięte w butelce dwa skorpiony, jeden może zabić drugiego, ale tylko ryzykując własnym życiem" - stwierdził "ojciec bomby atomowej" Robert Oppenheimer.
Teoria "nuklearnego pokoju" wywołuje wiele kontrowersji i ma tylu zwolenników, co przeciwników. Trzeba jednak spojrzeć prawdzie w oczy - forsowane przez wielu polityków i aktywistów atomowe rozbrojenie jest mrzonką. - Wizja świata bez broni jądrowej mnie osobiście jawi się trochę jak wizja świata bez koła. Niby możemy się umówić, że likwidujemy koło i go nie używamy, ale dzięki temu nie zniknie wiedza, jak je zrobić. I w przypadku broni nuklearnej jest podobnie. Nawet jeśli bardzo optymistycznie założyć, że wszystkie mocarstwa jądrowe zechciałyby się pozbyć broni jądrowej, to nie zniknie wiedza, jak ją w krótkim czasie odtworzyć - mówi w rozmowie z WP.PL Rafał Ciastoń, publicysta wojskowy i ekspert Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego.
Zamiast gonić za niemożliwą do urzeczywistnienia utopią, wspólny wysiłek powinien skupić się na zwiększaniu bezpieczeństwa i stabilności istniejących arsenałów jądrowych. Tym bardziej, że widać wyraźnie, iż nuklearny wyścig zbrojeń trwa w najlepsze.
Bilion dolarów na nuklearną triadę
W kwietniu 2009 roku świeżo wybrany na prezydenta USA Barack Obama przemawiając do rozentuzjazmowanego tłumu w Pradze roztoczył idylliczną wizję globalnego rozbrojenia nuklearnego. - Nie jestem naiwny. Ten cel nie zostanie osiągnięty szybko - być może nie za mojego życia. Ale będzie wymagał cierpliwości i uporu - przekonywał. Już rok później Stany Zjednoczone i Rosja podpisały układ New START, docelowo ograniczający liczbę rozmieszczonych głowic nuklearnych do 1550 po obu stronach.
To był pierwszy i właściwie ostatni wielki sukces ambitnych zamierzeń amerykańskiego przywódcy. Kolejne zwoływane szczyty nt. bezpieczeństwa nuklearnego pełne były szumnych deklaracji, brakowało natomiast konkretów. Zapał Obamy szybko opadł pod naporem bardziej przyziemnych, bieżących wyzwań w polityce wewnętrznej i międzynarodowej. Gwoździem do trumny utopijnej wizji okazał się być konflikt na Ukrainie, bowiem bez dobrej woli Rosji nie może być mowy o jakichkolwiek sensownych redukcjach zbrojeń nuklearnych.
Przed kilkoma tygodniami sami Amerykanie dobitnie pokazali, co myślą na temat idei globalnego rozbrojenia. Administracja prezydenta USA - tego samego, który pięć lat temu składał solenne obietnice globalnego pokoju i bezpieczeństwa bez bomb atomowych - ogłosiła zakrojony na gigantyczną skalę plan modernizacji nuklearnej triady. Siły zbrojne USA mają otrzymać zupełnie nowe okręty podwodne z rakietami balistycznymi, bombowce strategiczne oraz pociski balistyczne i manewrujące. Niezwykle ambitny, rozpisany na 30 lat program ma kosztować, bagatela, bilion dolarów (tysiąc miliardów), a to i tak dopiero wstępne szacunki.
Dziedzictwo zimnej wojny
Szeroki strumień pieniędzy popłynie też do amerykańskiego kompleksu nuklearnego. To zatrudniające łącznie 40 tys. pracowników ośrodki, zakłady i laboratoria, które zajmą się modernizacją arsenału jądrowego USA. Obrońcy Obamy argumentują, że decyzja o rozbudowie infrastruktury atomowej nie przekreśla jego wcześniejszych deklaracji. - Póki wciąż mamy broń (nuklearną), najważniejsze jest, by zapewnić, aby była ona bezpieczna, zabezpieczona i niezawodna - powiedział Daniel Poneman, zastępca sekretarza Departamentu Energii, cytowany przez "New York Times".
Zwolennicy prezydenta wskazują, że wielki program modernizacji dotyczy głównie środków przenoszenia i nie wiążę się ze zwiększaniem liczby głowic, a wręcz przeciwnie. Ale nawet po redukcjach znajdujący się w rękach Pentagonu atomowy arsenał wystarczy, by zgładzić ludzkość kilka razy. A, jak zauważa "New York Times", rozbudowa kompleksu jądrowego daje narzędzie do szybkiej jego rozbudowy, po które w przyszłości sięgnąć może bardziej wojowniczy przywódca Stanów Zjednoczonych.
Prawda jest taka, że amerykańskie siły zbrojne przez lata korzystały z tych zasobów, które zostały im po zimnej wojnie, nieznacznie je modernizując, a bardziej przedłużając resursy. Jednak te możliwości powoli się wyczerpują i USA muszą od początku przyszłej dekady zacząć wprowadzać do służby nowe systemy strategiczne, które zastąpią starzejący się sprzęt. Waszyngton przez szereg lat nie podejmował decyzji w tym zakresie, bo nie musiał. Ale dłużej nie mógł już jej odwlekać.
Dlatego krok ten, w przeciwieństwie do tego, co sugerowali niektórzy, nie jest następstwem wydarzeń ukraińskich. Co najwyżej tylko celowo nadano mu medialny rozgłos. - Być może Amerykanie potraktowali to jako możliwą formę zaprezentowania swojej siły i gotowości względem Rosji. Tego, że nie ustępują w żadnej mierze Moskwie, która również konsekwentnie modernizuje swój potencjał jądrowy. Zatem pod względem medialnym, PR-owym ta decyzja może mieć coś wspólnego z Ukrainą, jednak z militarnego punktu widzenia jest to niezbędna konieczność - ocenia Rafał Ciastoń.
Kreml stawia na atom
W czasie jelcynowskiej smuty, gdy Rosja gwałtownie biedniała, siły zbrojne z braku pieniędzy ulegały kompletnemu rozkładowi. Proces ten nie dotknął jedynie sił strategicznych, o które Kreml wyjątkowo dbał. Nawet w latach największego kryzysu wprowadzano do służby kolejne pociski balistyczne. Żadnego innego nowego uzbrojenia nie kupowano.
Ten szczególny nacisk na arsenał nuklearny bierze się stąd, że Rosja zdaje sobie sprawę z przewagi sił konwencjonalnych NATO, a zwłaszcza dominacji USA na tym polu. Rozwój sił jądrowych i podkreślanie ich roli ma kompensować te braki. Rosyjska doktryna wojskowa nieoficjalnie zakłada nawet tzw. uderzenie deeskalacyjne, czyli wyprzedzający, ograniczony atak nuklearny w celu zastraszenia potencjalnego przeciwnika. Moskwa długo przed Waszyngtonem rozpoczęła to, na co ten zdecydował się dopiero teraz. Ale i rosyjskie potrzeby w tym zakresie były bardziej palące. - W Rosji proces modernizacji strategicznej triady jądrowej trwa już od kilku lat i jest bardzo szeroko zakrojony. Do początku kolejnej dekady Rosjanie chcą wymienić niemal wszystkie dotychczas używane przez Strategiczne Wojska Rakietowe systemy przenoszenia broni nuklearnej, równocześnie wprowadzane są do służby nowe okręty podwodne, a w dłuższej perspektywie opracowany ma zostać także nowy bombowiec strategiczny i pociski manewrujące dla niego -
wyjaśnia Ciastoń.
Jakby tego było mało, na fali kryzysu ukraińskiego USA ujawniły, że Rosja łamie traktat o likwidacji pocisków rakietowych średniego zasięgu (INF) z 1987 roku, zakazujący produkcji i testowania lądowych pocisków balistycznych i manewrujących o zasięgu od 500 do 5500 km. Jest to broń o tyle groźna, że po jej odpaleniu czas reakcji obrony jest minimalny. Międzykontynentalne pociski balistyczne lecą do celu pół godziny, pociski średniego zasięgu - kilka minut. Jeżeli Moskwa otwarcie rozpocznie ich rozmieszczanie, może na nowo rozkręcić w Europie spiralę zbrojeń, jakiej nie widzieliśmy od czasów zimnej wojny.
Chiny nadrabiają zaległości
Nuklearny wyścig przyspiesza też w Azji. Rosnące w potęgę Chiny historycznie trzymały się polityki tzw. minimalnego odstraszania, teoretycznie zakładającej posiadanie nie większej ilości broni nuklearnej, niż jest to konieczne, by odstraszyć ewentualnego agresora. Jednak dziś Państwo Środka widzi się w pierwszym gronie mocarstw światowych i wie doskonale, że w zakresie potencjału jądrowego jest daleko w tyle za USA i Rosją.
- Chińczycy starają się dość szybko to nadrobić. Oczywiście nie muszą osiągnąć parytetu, aby być równoprawnym partnerem. Natomiast według szacunków jednego z rosyjskich think thanków w perspektywie dekady Pekin może mieć 600 głowic nuklearnych, zarówno na systemach strategicznych, jak i taktycznych - mówi Rafał Ciastoń.
Na razie największą bolączką Chin jest fakt, że w zasadzie nie posiadają jeszcze w pełni funkcjonalnego podwodnego komponentu triady jądrowej. Ich okręty podwodne typu Jin, według danych amerykańskich, dopiero w tym roku miały odbyć pierwszy patrol bojowy. Natomiast przenoszone przez nie rakiety JL-2 nadal nie osiągnęły gotowości operacyjnej. Również arsenał lądowych pocisków międzykontynentalnych wygląda dosyć skromnie - ich liczbę USA oceniają na 50-75.
Ale Państwo Środka mocno inwestuje w swój potencjał strategiczny, rozwijając go i modernizując. Ostatnio siły zbrojne przeprowadziły pierwszy w historii test nowego pocisku DF-31B o zasięgu 10 000 km - wystarczającym, by dosięgnąć zachodniego wybrzeża USA czy celów w Europie. Chińczycy pracują jednocześnie nad kolejnym przedstawicielem tej rodziny rakiet - DF-41 (zasięg 12 000-15 000 km). A w przyszłości chińska marynarka wojenna otrzyma też nowe jednostki podwodne z pociskami balistycznymi - okręty typu Tang.
Indie zbroją się na Chiny, Pakistan na Indie
Na działania podejmowane przez wielkiego sąsiada z niepokojem patrzą Hindusi, dla których Państwo Środka jest głównym rywalem w regionie i potencjalnym adwersarzem. Oba kraje dzielą dziś nierozwiązane spory graniczne oraz coraz bardziej zderzające się interesy. - Indie w kontekście broni nuklearnej nie mają ambicji globalnych, bardziej skupiają się na Chinach. Widać to po systemach przenoszenia, głównie mam na myśli rodzinę pocisków Agni. Na przestrzeni ostatnich 10-15 lat osiągnęli w tym znaczący postęp. Najprawdopodobniej w tej chwili są już w stanie produkować pociski międzykontynentalne, o zasięgu powyżej 5500 km. Widać, że dążą do tego, by w zasięgu ich rakiet znalazły się całe kontynentalne Chiny. Jeszcze kilka lat temu tego typu możliwości nie mieli - podkreśla Ciastoń.
Nie można zapominać, że kluczowym elementem w tej regionalnej układance jest Pakistan, również posiadający status mocarstwa atomowego. Na rywalizację Chin z Indiami nakłada się nierozwiązany indysjko-pakistański spór o Kaszmir i wzajemna wrogość, której wyrazem w ostatnim półwieczu były aż cztery wojny. Nakłada się, ponieważ nie jest tajemnicą, że Pekin od lat jest dla Islamabadu najbliższym sojusznikiem militarnym, politycznym i gospodarczym. Rafał Ciastoń przypomina, że kilka lat temu rząd chiński mówił wprost o "przyjaźni większej niż góry i głębszej niż morza". Dla władz indyjskich perspektywa wojny na dwóch frontach pozostaje najgorszym scenariuszem. Dlatego hinduski potencjał jądrowy musi być zdolny do odstraszania zarówno wobec Pakistanu, jak i Chin.
Według Międzynarodowego Instytutu Studiów Strategicznych (IISS) Pakistan jest państwem, które obecnie najdynamiczniej rozbudowuje swój potencjał jądrowy, dodając do niego około 10 nowych głowic rocznie. Pakistańczycy stawiają na atom, bo mają świadomość asymetrii w siłach konwencjonalnych z Hindusami. - Broń jądrowa jest tutaj swego rodzaju "wyrównywaczem szans". O ile władze w Nowym Delhi prowadzą politykę "no first use" (czyli, że użyją broni nuklearnej wyłącznie w przypadku ataku jądrowego ze strony przeciwnika - przyp. red.), o tyle Islamabad nigdy podobnych deklaracji nie złożył. Co więcej, w ostatnim czasie najwyraźniej dochodzi do taktycyzacji pakistańskiej broni jądrowej, o czym świadczy rozwój pocisku Nasr. Ma on zaledwie 60 km zasięgu, a zatem jest to broń pola walki - wskazuje Ciastoń. Straszak dynastii Kimów
Wiadomo na pewno, że od kilku lat ładunkami jądrowymi dysponuje również reżim Korei Północnej. Od 2006 roku Pjongjang przeprowadził trzy próby nuklearne, ostatnią w lutym ubiegłego roku, i według szacunków ekspertów prawdopodobnie posiada co najmniej kilka głowic. Północnokoreańscy inżynierowie mają jednak kłopoty z ich miniaturyzacją, by móc umieścić je na pociskach balistycznych. Zresztą, choć tamtejszy program rakietowy ma stosunkowo spore osiągnięcia, nadal boryka się z wieloma problemami technicznymi, więc Korea Północna nie dysponuje środkami przenoszenia dalekiego zasięgu, które byłyby w stu procentach niezawodne.
W każdym razie wydaje się, że dla północnokoreańskiego reżimu program atomowy jest przede wszystkim kartą przetargową w wyłudzaniu od społeczności międzynarodowej gospodarczej pomocy oraz polisą ubezpieczeniową mającą gwarantować jego przetrwanie.
- Mimo całej swojej nieprzewidywalności i czegoś, co w perspektywie Zachodu czasami wręcz zakrawa na szaleństwo, Korea Północna ma świadomość, że użycie broni jądrowej oznaczałoby koniec zarówno tego kraju, jak i rządzącej nim komunistycznej dynastii - ocenia Rafał Ciastoń. - Ewentualne użycie mogłoby być tylko aktem desperacji rozpaczliwej obrony w obliczu ataku i niebezpieczeństwa upadku reżimu. Mimo wszystkich buńczucznych wypowiedzi nie sądzę, aby Pjongjang zdecydował się na użycie tej broni jako pierwszy - prognozuje.
Bliskowschodnia beczka prochu
W ostatnich latach najwięcej lęków budziły nuklearne ambicje Iranu. Zachód obawia się, że Teheran pod płaszczykiem rozwoju cywilnej energetyki jądrowej dąży do budowy bomby atomowej. Z tego powodu republika islamska obłożona została bolesnymi sankcjami, które złagodzono przed rokiem, gdy Iran usiadł do rozmów w sprawie ograniczenia jego programu atomowego. Na razie jednak do przełomu nie doszło, a wielu analityków uważa, że ajatollahowie jedynie grają w ten sposób na zwłokę.
W dobrą wolę Irańczyków nie wierzy Izrael, który od kilku lat wysyła zawoalowane groźby zbombardowania irańskich instalacji nuklearnych. Ma już w tym doświadczenie, bo w przeszłości w taki właśnie sposób zniweczył nuklearne plany Saddama Husajna w Iraku i klanu Asadów w Syrii. W rezultacie Izrael nadal pozostaje jedynym mocarstwem atomowym na Bliskim Wschodzie, choć oficjalnie nigdy się do tego nie przyznał. Nie ma jednak wątpliwości, że państwo żydowskie nie zawaha się sięgnąć po atom, gdy zagrożona zostanie jego egzystencja.
Jednak broń jądrowa w rękach szyickiego Iranu mogłaby być katalizatorem nuklearnego wyścigu na całym Bliskim Wschodzie. W tych okolicznościach również Arabia Saudyjska, rywalizująca z Teheranem o dominację w regionie i przywództwo w świecie islamu, najprawdopodobniej będzie chciała wejść w posiadanie własnej bomby atomowej. A następna w kolejce może być nie kryjąca regionalnych ambicji Turcja. Bliski Wschód już dziś jest synonimem chaosu i destabilizacji. Proliferacja broni nuklearnej w tym regionie groziłaby katastrofą o nieprzewidywalnych dziś rozmiarach.
Jakiś czas temu pojawiły się sugestie, że w razie konieczności Saudowie sprowadzą głowice nuklearne z Pakistanu. Nie jest tajemnicą, że w przeszłości Rijad hojnie wspierał finansowo pakistańskie projekty obronne, w tym program nuklearny i rakietowy. "Zapłatą" ma być właśnie broń jądrowa, która podobno może być dostarczona Arabii Saudyjskiej w każdej chwili. Nie wiadomo, na ile te doniesienia mają pokrycie w prawdzie. Historia pokazuje, że mocarstwa atomowe bardzo pilnie strzegą swoich sekretów, niechętnie się nimi dzieląc. Niemniej w ostatnim czasie saudyjskie siły zbrojne zmodernizowały przy pomocy Chin swój arsenał pocisków balistycznych.
"Równowaga strachu" działa dalej
Europa z niepokojem przygląda się rosyjskim zbrojeniom, ale NATO-wski parasol nuklearny wydaje się być wystarczającym straszakiem, by mieszkańcy Starego Kontynentu mogli czuć się w miarę bezpiecznie. Eksperci są zgodni, że dysponujące własnymi arsenałami jądrowymi Wielka Brytania (okręty podwodne z pociskami balistycznymi) i Francja (okręty podwodne oraz pociski powietrze-ziemia) nie będą ich powiększać, a jedynie modernizować.
Nigdy jednak nie wiadomo, co przyniesie przyszłość. Użycie broni nuklearnej przez Rosję do niedawna wydawało się być scenariuszem nieprawdopodobnym, ale po aneksji Krymu i wojnie w Donbasie dziś niczego nie można być pewnym. Kilka tygodni temu głośnym echem w polskich i zachodnich mediach odbiła się ponura wizja roztoczona przez rosyjskiego politologa i krytyka Kremla Andrieja Piontkowskiego, że Władimir Putin może dokonać ograniczonego uderzenia z użyciem taktycznej broni jądrowej na któreś z polskich miast lub krajów bałtyckich.
Większość ekspertów uspokaja jednak, że nie należy popadać w przesadną panikę. Bomba atomowa to przede wszystkim broń polityczna i psychologiczna. Nawet w najgorętszych latach zimnej wojny żadna ze stron nie odważyła się jej użyć, bo zdawała sobie sprawę z tego, czym mogłoby to się dla niej skończyć. "Równowaga strachu" działa dalej i nic nie wskazuje na to, by miało to się zmienić.
Tomasz Bednarzak, Wirtualna Polska