Geje zakładnikami IPN
Homoseksualiści są zakładnikami Instytutu Pamięci Narodowej, który przechowuje 11 tysięcy „różowych teczek” powstałych w wyniku milicyjnej akcji „Hiacynt” z lat 80.
26.08.2004 | aktual.: 26.08.2004 08:08
- Zatrzymali mnie w 1985 roku przy Dworcu Centralnym. Wzięli za chabety, wrzucili do zielonej nysy i wywieźli do Pałacu Mostowskich. W samochodzie było nas więcej. W obyczajówce zgromadzili nas na korytarzu. Nie było na czym siedzieć, więc wszyscy staliśmy pod ścianą. Wywoływali nas do trzech pokojów. Kiedy czekałem na swoją kolejkę, zupełnie bez powodu dostałem po twarzy od przechodzącego milicjanta. Padały też przezwiska.
Paweł N. pamięta tamten dzień, jakby to było wczoraj. Podobne doświadczenia dręczą 11 tysięcy homoseksualistów inwigilowanych w latach 1985-1988 przez milicjantów w ramach akcji „Hiacynt”. W szkołach, na uczelniach, w zakładach pracy pojawili się wtedy funkcjonariusze MO, wyłapywali wszystkich podejrzewanych o kontakty homoseksualne. Wieźli ich do komisariatu, gdzie zakładano im kartoteki, pobierano odciski palców i próbowano szantażem zmusić do współpracy.
- Przede wszystkim pytano o nazwiska, nazwiska, nazwiska. Ale także o stosowane techniki aktów płciowych. Ulubione pozycje i typ kochanka, który najbardziej podnieca przesłuchiwanego. Deptano najintymniejszą sferę człowieka. Już samo zadanie takiego pytania poniżało i upokarzało - mówi Waldemar Zboralski, ofiara akcji „Hiacynt”.
Przez wiele lat różowe teczki były w archiwach MSW. Teraz znajdują się w zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej. Kampania przeciwko Homofobii domaga się zniszczenia dokumentów. - Boimy się, że informacje o homoseksualistach mogą posłużyć do szantażu - tłumaczy Robert Biedroń z Kampanii. - Powinna powstać komisja naukowców i historyków, która po opracowaniu zbiorów oficjalnie je zniszczy. Nie widzę sensu przechowywania akt zawierających informacje tylko i wyłącznie o tym, że obywatel Kowalski jest homoseksualnej orientacji.
- Zlikwidowanie akt nie jest możliwe - mówi Andrzej Arseniuk z IPN. Tłumaczy, że ustawa kwalifikuje dokumenty jako wieczyście przechowywalne. Nie wolno ich niszczyć ani uszkadzać, bo grozi za to kara do trzech lat więzienia. IPN uważa, że dokumenty mają wartość historyczną, dlatego geje nie powinni domagać się niszczenia teczek. - Informacje zawarte w teczkach pokazują, jak wyglądały w PRL mechanizmy sprawowania władzy i do jakich poniżających metod się uciekano - podkreślał w mediach profesor Leon Kieres. Zapewnił, że różowe teczki nigdy nie wpadną w niepowołane ręce. Trudno w to uwierzyć, skoro pracownicy IPN nie do końca wiedzą, co kryją ich zbiory.
Naukowcom tak, dziennikarzom nie
Milicjanci słynęli z brutalnego zachowania. Nie mówili: „proszę pana”. Do mężczyzny zwracali się: „Ty, Kryśka, gadaj!”. Kazali podpisywać papier: „Ja, Kowalski, oświadczam, że jestem homoseksualistą i że nigdy nie miałem stosunków homoseksualnych z nieletnim”. Jak ktoś się stawiał, dostawał z kolana w zęby. Ciężko było się stawiać, bo w tamtych czasach kary zasądzano w trybie pilnym - w ciągu 24 godzin i za byle co.
Andrzej Arseniuk z IPN: - Różowe teczki nie zostały nam przekazane w formie wydzielonej kartoteki. Są w masie 80 kilometrów dokumentów IPN i nie można ich wyodrębnić.
Robert Biedroń jest przerażony bałaganem w aktach: - Kiedy wysyłaliśmy do IPN pytanie, czy posiadają różowe teczki i co zamierzają z nimi zrobić, pracownicy byli zaskoczeni, że mają takie archiwum. W końcu usłyszeliśmy, że teczki homoseksualistów są rozproszone.
W IPN rozgorzała dyskusja, kto powinien mieć dostęp do różowych teczek. Zgodnie z ustawą wgląd mają w pierwszej kolejności pokrzywdzeni, a także naukowcy i dziennikarze. W praktyce wcale nie jest to proste: - O dostępie do dokumentów, w których są dane szczególnie drażliwe, decyduje prezes Instytutu - mówi Arseniuk. - To nieprawda - uważa Biedroń. - IPN nie ma prawa odmówić wglądu wymienionym w ustawie kategoriom osób, a nawet gdyby próbował zabraniać, to praktycznie nie ma takiej możliwości, bo jak sami pracownicy IPN stwierdzili, różowe teczki nie zostały wydzielone z pozostałych zbiorów, więc nie wiadomo, które to są.
Antoni Dudek, historyk z IPN, krytykuje próbę ograniczania zbiorów. Martwią go pomysły, żeby dziennikarzom nie dawać dokumentów, bo szukają oni sensacji, a naukowcom udostępniać, bo kierują się rozwagą. - I historyk, i dziennikarz może źle wykorzystać informacje, to kwestia etyki - mówi. Podkreśla, że upublicznianie intymnych szczegółów powinno być przedmiotem procesów o naruszenie dóbr osobistych. - Nie może być tak, że ktoś pisze o znanym aktorze, dorywa się do akt i publikuje zapis podsłuchu jego rozmowy z dziewczyną w łóżku, w hotelu w 1974 roku w Bydgoszczy. Wystarczy napisać, że był inwigilowany do tego stopnia, że nawet jego intymne rozmowy były podsłuchiwane i nagrywane, ale bez podawania szczegółów.
Polisy na życie
- Szef obyczajówki wyjaśnił mi, że kogoś zamordowano i podejrzewają, że zrobiła to osoba z kręgów homoseksualnych. Pokazał mi kilka zdjęć, zapytał, czy mogą liczyć na współpracę z mojej strony. Powiedziałem, że nie. Pobrali mi odciski palców i zrobili zdjęcie. Po dwóch tygodniach przyszedł do mnie dzielnicowy na wywiad środowiskowy. Chodził po sąsiadach i wypytywał, jak się zachowuję, czy robię jakieś imprezy, przy okazji wszystkich informował, że jestem taki, a nie inny.
Tomek M. miał wtedy zaledwie 20 lat i strasznego pietra, że straci pracę, jak milicja poinformuje jego pracodawcę. Dzisiaj sam jest sobie szefem, a mimo to nie opuszcza go lęk. - Choć nie muszę się bać, że zostanę wyrzucony z pracy, to wciąż jest we mnie jakiś strach - wyznaje. Nigdy nie sprawdzał, czy ma swoją teczkę. - Przyzwoitość ludzka nakazuje, żeby je zniszczyć - mówi stanowczo.
Wtóruje mu Paweł. - Informacje o orientacji seksualnej naruszają wolność i nikomu nie są do niczego potrzebne, chyba że do szantażowania - tłumaczy. Paweł opowiada, jak prawie 20 lat temu milicjanci żerowali na homoseksualistach. - Kelnerzy, pracownicy hotelowi i taksówkarze byli wtyczkami milicjantów, czasami cały personel kawiarni był na drugim etacie. Milicjanci wiedzieli, kogo szantażować, łatwym celem byli bogaci biseksualiści. Podstawiali osoby, które ich uwodziły, robili parę ukrytych zdjęć w hotelu czy w sanatorium. Hotel Monopol we Wrocławiu słynął z takich akcji. W wybranych pokojach były ukryte kamery i aparaty. Potem pokazywali zdjęcia i mówili: „Chcesz, żeby się żona dowiedziała, czy ofiarujesz darowiznę na cele milicyjne?”. Albo krócej: „Wykup się” - wspomina. Podobnie jak inni boi się, że znajdą się dziś osoby, które będą żyły z szantażowania inwigilowanych gejów.
Historyk przestrzega, że zniszczenie dokumentów wcale nie zlikwiduje strachu wśród prześladowanych, bo wiele akt bezpieki zaginęło. - W dokumentach z lat 80. są ogromne braki. Większość z nich trafiła na wysypiska śmieci albo do prywatnych szaf i piwnic byłych funkcjonariuszy SB - mówi Antoni Dudek. Uważa, że gdyby znienacka przeprowadzić u nich rewizje, czego nigdy w III RP nie zrobiono, wyniki byłyby zaskakujące. - Są poszlaki. Czesław Kiszczak w publicznych wystąpieniach pewne informacje podawał z datami dziennymi, a nawet godzinami. Nikt nie ma takiej pamięci, żeby wydarzenia sprzed 15 czy 20 lat przytaczać z taką dokładnością bez pomocy dokumentów, a Kiszczak zgodnie z ustawą o IPN powinien wszystkie dokumenty oddać.
Zachowały się też świadectwa przekazywania akt prywatnym osobom. - Naczelnik wzywał podwładnych w 1989 roku, wręczał im teczki i mówił, że to są ich polisy ubezpieczeniowe - opowiada historyk. Nie wyklucza, że różowe teczki trafiły do prywatnych domów i dzisiaj ktoś świetnie z nich żyje, szantażując różnych ludzi. Waldemar Zboralski, który od lat otwarcie mówi o swoich doświadczeniach z akcji „Hiacynt”, uważa, że jest tylko jeden sposób, żeby pozbawić teczki ich szubrawczej mocy: - Trzeba oznajmić światu: „Tak, jestem gejem, jestem lesbijką i co z tego? TO właśnie jest dla mnie dobre! Nie boję się łajdaków i szantażystów! Jestem wolnym człowiekiem! I co mi teraz zrobicie?”.
Joanna Gorzelińska